Poprzedni rozdział
Powrót o poziom wyżej
Następny rozdział

Powrót do spisu treści


KONKLUZJA Z KWERENDY

POKOLENIE V

 

 

WSTĘP

 

 

Wszyscy przedstawiciele pokolenia V. zostali - jako potomkowie poprzedniego - wymienieni i krótko scharakteryzowani przy prezentacji postaci ich rodziców. Urodzili się za wyjątkiem Egidiusza Jerzego Wilhelma oraz przypuszczalnie Franciszka Jakuba, w końcowych latach XVII. stulecia, a ich dojrzałe życie upłynęło rzecz jasna w wieku następnym, przy czym w odniesieniu do dzieci Jana Wiganda i Doroty Zofii można przypuszczać, że prawie wszystkie przyszły na świat po brandenburskiej stronie granicy w Hasenfier [Ciosańcu]. Po przeniesieniu się rodziców w roku 1699. do Radawnicy, automatycznie związały one swoje dalsze życie z losami I. Rzeczypospolitej stanowiąc ostatnie pokolenie, któremu losy pozwoliły w komplecie zakończyć je w Królestwie Polskim. Należy przypuszczać, że śladem wielu znanych historiografii pokoleń żyjących w czasach przełomów znamiennych dla cywilizacji europejskiej, a nieświadomych ich epokowego znaczenia, także i oni nie mieli prawdopodobnie rozeznania wagi dokonanej przez ich rodziców zmiany państwa, co determinowało bliską i daleką przyszłość zarówno ich samych jak i ich potomstwa, ani też z postępującego upadku i bezwładu politycznego nowego kraju ich zamieszkania - Rzeczypospolitej.

Cytowane dalej dokumenty grodzkie związane głównie z przeprowadzonymi przez przedstawicieli tego pokolenia operacjami gospodarczymi oraz nieliczne znane i przytoczone w tekście wydarzenia z ich życia, ilustrują wyłącznie oderwane fragmenty aktywności – zazwyczaj ekonomicznej - poszczególnych jego przedstawicieli i siłą rzeczy stanowią jedynie krótkie epizody potwierdzające ich egzystencję, nie pozwalają jednak dostrzec indywidualnych postaci ludzkich osadzonych w realnym środowisku. W żaden sposób nie możemy się z nich dowiedzieć, jak żyli, jak mieszkali, w co się ubierali i jak wyglądali, co jedli i pili oraz czym się, na co dzień zajmowali. Z tego powodu uważam za przydatne jako wprowadzenie do opisu znanych, bo potwierdzonych epizodów z ich życia, zacytowanie stosunkowo obszernych fragmentów książki Jana Stanisława Bystronia pt. „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i XVIII.”, które mogą pomóc wyobraźni w przywołaniu i przybliżeniu ich sylwetek osadzonych w ówczesnym życiu codziennym, a które to wyjątki z powodzeniem można odnieść również do schyłkowych lat pokolenia IV. i młodości VI.

XVIII.- wieczną rzeczywistość organizacji politycznej Rzeczypospolitej, zdecydowanie różniącej się od autorytatywnego modelu sąsiedniego Królestwa Prus, autor przedstawił w II tomie swej książki w rozdziale „Życie polityczne”,  z  której istotne fragmenty cytuję:

„Organizacja państwowa była dość luźna i mało wypracowana. Było poczucie łączności i przynależności do Rzeczypospolitej, była duma stanowa i państwowa, był sejm i król; poza tym całe wielkie państwo było właściwie zespołem ogromnej ilości drobnych organizmów politycznych, dość zewnętrznie ze sobą zespolonych, żyjących najczęściej własnym, zamkniętym życiem. Administracja państwowa w nowożytnym tego słowa pojęciu właściwie nie istniała. Poza wielkimi urzędami koronnymi i nadwornymi, które miały swe agendy i zakreśloną mniej lub więcej wyraźnie kompetencję, nie było właściwie hierarchii urzędów podwładnych, chociaż byli liczni, nadmiernie liczni urzędnicy, najczęściej tytularni. Wojewoda był wielkim dygnitarzem, ale wpływ jego zaznaczał się w senacie, gdzie z tytułu swej godności krzesło zasiadał, poza tym miał jeszcze takie czy inne uznanie wśród szlachty-braci, ale żadnych spraw wojewódzkich nie prowadził, akt nie podpisywał, urzędem nie kierował.

Podwojowodzi, mieszkający w mieście wojewódzkim, prowadził pewne agendy, przede wszystkim sprawy sporne między chrześcijanami i Żydami, ale poza tym znaczenia nie miał. Starostowie, niegdyś reprezentanci władzy królewskiej w powiecie, stali się stopniowo jedynie dzierżawcami królewszczyzn. Podkomorzowie, zamożni ziemianie, rozstrzygali spory graniczne, i to raczej jako arbitrowie obywatelscy aniżeli jako urzędnicy.

Poza tym wszechwładnym panem i administratorem ludności poddańczej był w każdym majątku dziedzic, w dobrach kościelnych biskup czy opat, w królewszczyznach starosta, w miastach magistrat. Szlachta nie znała pana nad sobą; władzą tej demokracji szlacheckiej był sejmik, często mający wcale rozległą kompetencję, nadrzędną władzą był sejm, faktycznymi zaś przywódcami byli trybunowie polityczni, magnaci, otoczeni tłumami klientów.

Jedynym stałym czynnikiem życia publicznego na prowincji był gród, po części urząd, przede wszystkim jednak sąd i kancelaria notarialna. Gród był sądem szlacheckim, w grodzie też zapisywano, „oblatowano” wszelkie akty, poczynając od testamentów, kończąc na konstytucjach sejmowych. Dla ogromnej większości szlachty sejmik i gród były jedynymi instancjami publicznymi, z którymi miało się w życiu do czynienia.”

Klucz radawnicki stanowił również taki wspomniany wyżej mikroświat, z tą może różnicą, że położony był na pograniczu dwóch państw. Jan Wigand przenosząc się na teren Rzeczypospolitej nie zrywał automatycznie związków z najbliższą rodziną pozostawioną po pruskiej stronie granicy, mimo wszystko jednak więzy te zostały z pewnością poluzowane, co widoczne się staje już w następnym pokoleniu, a w kolejnych praktycznie zamierają. Tym bardziej, więc - na początku w nowym i pewnie obcym środowisku - domowe więzi licznej rodziny stały się ściślejsze. O stosunkach rodzinnych pisze Jan S. Bystroń w tym samym II. tomie w rozdziale „Rodzina” następująco:

„Rodzina była podstawową organizacją społeczną, a więź krewieństwa silniejsza ponad inne łączniki. Rodzina tworzyła całość, na tle której dopiero silniej mogła występować jednostka; rodzina odgrywała rolę polityczną, rodzina prowadziła gospodarstwo, była wreszcie zespołem współżyjących najbliżej ludzi. Oczywiście, znaczenie takie ma rodzina tylko wśród szlachty i patrycjatu miejskiego, ale przecież tylko tam były tradycje i ambicje społeczne.

Bogata terminologia świadczy, że do stosunków krewieństwa przywiązywano znaczną wagę. W osiemnastym wieku rozpowszechnił się obcy szwagier i kuzyn, co było już dowodem słabnącego zainteresowania dla związków rodzinnych, ale tam, gdzie dawna tradycja była żywa, bardzo dokładnie określano stopień krewieństwa czy powinowactwa. Tak więc brat męża zwał się dziewierz, brat żony szurzy, siostra męża zołwica, siostra żony świeść, żona brata męża jątrew; rodziców męża zwano świekrami, rodziców zaś żony teściami.

Krewieństwo liczono po ojcu i matce, czyli jak powszechnie mówiono, po mieczu i kądzieli, przy czym nierównie większą wagę przywiązywano do krewnych odojcowskich, noszących to samo nazwisko i pieczętujących się tym samym herbem. Prawnicy i heraldycy wypracowali z czasem system liczenia pokrewieństwa, rozróżniając bliższych i dalszych krewnych, z linii prostej i bocznej, ale w praktyce ci, z którymi częściej się stykano, a zwłaszcza mieszkający pod jednym dachem, byli niewątpliwie bliską rodziną.

Krewni występują najczęściej razem, akcentując swą łączność, zwłaszcza jeżeli noszą to samo nazwisko. Obowiązkiem ich jest wzajemną pomoc, i to zarówno w sprawach gospodarczych, jak osobistych czy publicznych; krewni występują jako świadkowie, rzecznicy, opiekunowie przy działach rodzinnych, przy postępowaniu spadkowym występują jako doradcy, rzeczoznawcy, mediatorzy.”

Nie wiemy niestety jak wyglądał pierwszy rodzinny polski dom Jana Wiganda w Radawnicy. Wiadomo jedynie, że pod częścią środkową istniejącego pałacu z połowy XIX. wieku, znajdują się piwnice nadzwyczaj solidnie zbudowane, o sklepieniach krzyżowo – beczkowych, które wyglądają na dużo starsze aniżeli początek XVIII. wieku. Można, więc przypuszczać, że istniały również w momencie zakupu posiadłości przez Jana Wiganda i na nich właśnie zbudowany był obszerny dwór prawdopodobnie obronny, jako że pogranicze polsko – brandenburskie było terenem „gorącym”, na którym napady rabunkowe z obszaru Brandenburgii nie były niczym nadzwyczajnym. Czy dwór ten był już wówczas w całości murowany, czy też drewniany postawiony na starszych trwałych piwnicach, mogłyby rozstrzygnąć specjalistyczne badania istniejącego budynku; nie wiadomo również czy został przez nabywcę wyremontowany, unowocześniony i przystosowany dla jego licznej rodziny, czy tylko zasiedlony po drobnej adaptacji. Można przypuszczać, że jakieś prace musiały zostać wykonane, jako że Radawnica poprzednio nie była samodzielną siedzibą dziedzica, a jedynie miejscem pobytu kolejnych zarządców zwanych wówczas dwornikami.

Wydaje się natomiast pewne, że miejscowości Górzna i Grudna względnie Lędyczek Szlachecki, będące po śmierci Jana Wiganda przejściowo stałymi siedzibami jego synów – spadkobierców, nie posiadały do tego czasu wogóle budynków okazalszych, aniżeli chłopskie chaty i z pewnością musieli oni swe domy dopiero na ich terenie pobudować. Tym bardziej, że były to wyłącznie oczynszowane wsie włościańskie, nieposiadające dworskich folwarków..

Grudna opuszczona wkrótce po II. wojnie światowej praktycznie przestała istnieć w latach 60. XX. stulecia, w związku z czym zachowały się tam jedynie nieliczne ślady murów i fundamentów wskazujące na ich nietrwałą konstrukcje z gliny i pojedynczych wypalonych cegieł, natomiast w Górznej możnaby się dopatrzyć śladów skromnego dworu w budynku starej szkoły, ale jest to wyłącznie niczym nie potwierdzony domysł. Z kolei w części współczesnego nam Lędyczka położonej na południe od centrum tej miejscowości, zwanej wówczas Downicą lub Lędyczkiem Szlacheckim, nie zachowały się żadne ślady zabudowań dworskich, w związku, z czym nieznana jest nawet lokalizacja tego quasi dworu. Zważywszy, że z wszystkich niewiadomych, pewnym jest jedynie wspólne zamieszkiwanie licznej rodziny Jana Wiganda w okresie od 1699. do połowy 1730. w Radawnicy, zaś po jego śmierci w wyniku podziału majątku, utworzenie odrębnych siedzib również w Górznej i Grudnej, aby dowiedzieć się jak takie dwory wyglądały i jak były urządzone, warto zacytować fragmenty rozdziału „Mieszkania”  z II. tomu książki J.S. Bystronia:

„Zmieniały się zwyczaje i poglądy, zmieniać się więc musiały także i mieszkania, które są zewnętrznym wyrazem poziomu życia i aspiracji ich właścicieli. Od szesnastego do osiemnastego wieku społeczeństwo polskie przeszło przez bardzo istotne zmiany, a zatem także i w zakresie kultury mieszkaniowej wcale wyraźnie możemy je obserwować.”

„Daleko bardziej skomplikowane są dzieje mieszkań szlacheckich. Stan szlachecki, pomimo teoretycznej równości szlachty-braci, był bardzo zróżnicowany, podlegał rozmaitym wpływom kulturalnym i różne warstwy tego stanu rozmaitej podlegały ewolucji. Obok małych dworków, słomą krytych, i chat zagonowej szlachty, niewiele różnych od włościańskich, wyrastały ogromne, kilkupiętrowe zamki i pałace o nie kończącej się amfiladzie sal i wspaniałej fasadzie, demonstrującej wielkość rodu; wewnętrzne urządzenie mogło mieć cechy rodzime, ale też często bywało włoskie, niemieckie, francuskie, tureckie. W ciągu niedługiego okresu lat mieszkanie mogło ulec zasadniczej zmianie, a nieraz i dawny budynek ustępował miejsca nowomodnemu; gdzie indziej znów stary dwór i również stare meble trwały przez wieki. Tradycjonalizm walczył z nową, obcą modą na każdym terenie, także i w zakresie mieszkaniowym.

Zmiany nie były jednak tylko kwestią kaprysu czy mody, narzucającej raz te, drugi raz inne wzory; zmieniały się warunki życia społecznego-gospodarczego. Przede wszystkim sam fakt, że szlachta osiada na roli i, zarzucając stopniowo rycerskie rzemiosło, zaczyna się bawić gospodarstwem, wpływa na dom i mieszkanie; dawny dwór był strażnicą wojskową, ufortyfikowaną pozycją czy zameczkiem, nowy dwór staje się wygodnym mieszkaniem zamożnego ziemianina, kancelarią zarządu dóbr, ośrodkiem gospodarstwa.”

„Kogo nie stać było na budowę nowomodnego pałacu, a chciał jednak dostosować się do nowego stylu, przerabiał stary dwór, zmieniając go na rozmaite sposoby.”

„Od połowy osiemnastego wieku stawianie nowych pałaców i przerabianie starych dworów wedle mody przybrało bardzo wielkie rozmiary; zresztą typowy dzisiejszy dwór wiejski, a nawet i dworek szlachcica zagonowego wywodzi się z tych czasów.”

„Murowane dwory zaczynają się istotnie mnożyć dopiero za Stanisława Augusta. Stare powiedzenie twierdziło co prawda, że to Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, ale mury te wznoszono tylko dla większych kościołów, klasztorów, zamożniejszych miast i zamków warownych; przez wieki jeszcze typowy dom mieszkalny, nawet magnacki, był stawiany z drzewa.”

„Dodać można, że styl murowanych pałaców wywarł znaczny wpływ na fasady drewnianych dworów, budowano je symetryczniej, starano się naśladować układ pałacowej fasady, próbowano nawet czasem frontonu klasycznego z kolumnami z drzewa.”

„Do domu prowadziły drzwi wejściowe, wielkie, szerokie, czasem ozdobne. Dwór mógł być niewielki, ale drzwi winny były demonstrować pozycję socjalną gospodarza i zapraszać do środka.”

„Okna przedstawiały w dworze szlacheckim dość trudny problemat: wygoda przemawiała za małymi oknami, które by najmniej dopuszczały zimna, wystawny zaś styl lubował się w wielkich, ozdobnych oknach, zwłaszcza od czasu, gdy zapanowała moda francuska.

Okna były pojedyncze; dopiero z końcem osiemnastego wieku zaczęto propagować za niemieckim wzorem podwójne, zachowujące więcej ciepła w pokoju. W chałupach wiejskich były najczęściej małe okienka, nie dające się otwierać i skąpo użyczające światła, w dworach coraz to zamożniejszych były coraz to większe i wystawniejsze okna, ale też coraz to zimniej bywało w pokojach, tak że czasem gospodarze chętnie szukali ciepła w skromniejszych, ale ciepłych izbach w oficynie.”

„W zamożniejszych dworach były okiennice, na noc zamykane; normalnie wstawiano je na zewnątrz, jedynie bardzo już wystawne domy miały okiennice od pokojów zamykane.

         W uboższych domach nie było podłogi, lecz jedynie ubita glina, którą czasami skrapiano wodą. Podłogi były przeważnie z prostych tarcic, obok siebie układanych; ponieważ zazwyczaj przykrywano je, przynajmniej w bardziej reprezentatywnych izbach, kilimami czy dywanami, przeto nie dbano o wygląd zewnętrzny samej podłogi. W większych budynkach kładziono też płyty kamienne. Stopniowo zaczyna się tu stosować nieco dekoracji: układa się posadzki z płyt drewnianych czy kostek kamiennych w rozmaite wzory.”

„Ściany bielono wapnem; najprostszy to był i najczęstszy sposób utrzymywania pokoju w czystości. Od chat włościańskich aż do salonów stosowano to bielenie, chyba że kto miał większe ambicje artystyczne.”

„Dość rzadkie były obicia papierowe, zrazu kołdrami zwane, z kolorowego papieru, zdobione ornamentem drzeworytniczym; w osiemnastym wieku zjawiają się za wzorami francuskimi tapety malowane. Obicia te były mało praktyczne; za papierem znajdowało łatwe schronienie robactwo domowe, a także i myszy.”

”Najważniejszą jednak dekoracją wnętrza były opony, zawieszane na ścianach, narzucane na stoły i ławy, kładzione na podłogach. W prostej izbie drewnianego dworu takie makaty czy kilimy znaczyły zamożność mieszkańców wożono je ze sobą w podróż, aby brudną karczemną izbę zmienić w pokój, godny przyjęcia pana, brano je na wojnę, aby ozdobić wnętrze namiotu.

Rozmaite były te makaty i kobierce, różnej techniki, bardzo różnej wartości; większość ich ze Wschodu pochodziła, ale nie brakło też włoskich, flamandzkich czy francuskich; płacono za nie nieraz nadzwyczajne ceny, ale też dużo przywożono z wypraw wojennych jako łup. Nie wszystkie jednak obicia były obcego pochodzenia; długi szereg warsztatów kilimiarskich pracował na ziemiach polskich, czy to przy pałacach magnackich, czy to na wsiach. Przeważały tutaj wzory wschodnie, gdyż zamiłowanie do orientalnej wystawności było powszechniejsze wśród średniej szlachty, organizowano jednak również i fabryki, do których holenderskich czy francuskich kierowników sprowadzano.”

„Na ścianach wieszano chętnie obrazy. Nie zwracano uwagi na poziom artystyczny, gdyż te zagadnienia były obce społeczeństwu staropolskiemu; obok wartościowych obrazów obcych mistrzów, sprowadzanych z zagranicy, wieszano bez wyboru płótna cechowych malarzy małomiasteczkowych. Obraz nie był tylko elementem dekorującym; zasadniczą jego wartością była treść. Ogromna większość obrazów przedstawiała tematy religijne, a więc obrazy świętych czy też sceny biblijne, tudzież portrety rodzinne.

 Kto tylko był przywiązany do tradycji rodzinnej, a każdy chyba szlachcic wysoko sobie ją cenił, starał się o portrety przodków. Magnaci zamawiali je u mistrzów zagranicznych, średnia szlachta dawała się portretować u byle kogo, aby tylko obraz był; niejeden taki portret zapewne daleko odbiegał od prawdy, zwłaszcza że miał on służyć uświetnieniu rodu; spokojnych hreczkosiejów przedstawiano jako wielkich rycerzy czy też dygnitarzy, nad herbami kładziono mitry. Obrazów tych było dużo; były one jakby materialnym świadectwem dawności i świetności rodziny.”

„Wieszano też na ścianach broń, kupną czy zdobyczną; nieraz cała kolekcja broni rozmaitego pochodzenia była główną ozdobą pokoju. Obraz Matki Boskiej, dwie szable i para pistoletów, zawieszone na kilimie prostej wiejskiej roboty, oto jedyna dekoracja ubogiej chaty szlachcica zagonowego; w zamożniejszych rodzinach gromadzono całe muzea broni, zwłaszcza kosztownej, srebrem wykładanej, sadzonej drogimi kamieniami, wschodniego pochodzenia, choć tu i ówdzie były także włoskiego czy hiszpańskiego pochodzenia pancerze lub niemieckie szpady.”

„W izbach mieszkalnych stawiano piece lub kominki, które najczęściej starano się tak zbudować, aby były ozdobą pokoju; piece wykazywały raczej niemieckie, kominki włoskie, później francuskie wpływy. Kominki, mniej praktyczne, były bardziej popularne, zwłaszcza że stawiano je w sieni i w izbie stołowej, gdzie gromadziła się rodzina i goście, przy ogniu na kominie gawędząc i pijąc węgrzyna. Na kominkach umieszczano powszechnie herby, czasami i jaki napis się trafił, zwłaszcza w zamożniejszych domach.”

„Oświetlano izby skąpo i prymitywnie. Najczęstszym wśród szerokich warstw sposobem oświetlania było palenie łuczywa, a więc trzasek czy szczap, najczęściej sosnowych, które wtykano po prostu w szpary w ścianach, w otwory specjalnie w tym celu wydłubane w piecu, kładziono na stojakach lub też na zawieszonej u góry kracie. Oświetlenie to było powszechne wśród ludu, ale znane było także w uboższych domach mieszczańskich czy szlacheckich.”

„Świece sporządzano od dawien dawna domowym sposobem, zatapiając wielokrotnie knot w rozpuszczonym łoju czy wosku; z czasem zaczęto sporządzać formy do odlewania świec, aby nadać im kształtniejszy wygląd.”

„Świece te przylepiano zrazu gdziekolwiek, na ławach, na stołach, z czasem zaczęto sporządzać lichtarze; w miarę podnoszenia się stopy życiowej lichtarze te stawały się coraz kosztowniejsze, zwłaszcza że wzory kościelne tudzież wpływy zagraniczne (wcale wyraźnie także i orientalne) oddziaływały coraz silniej. Obok lichtarza zaczęto używać szczypców do obcinania knota; w domach zamożniejszych weszły w modę całe garnitury lichtarzowe wraz z szczypcami i kapturkiem do gaszenia, często ze szlachetniejszego metalu, zwłaszcza ze srebra wykonane.

Obok lichtarzy (i latarni) przenośnych używano powszechnie w domach nieco zamożniejszych, świeczników, wiszących u pułapu. Najprostszą ich formą były dwie skrzyżowane listwy, zawieszone na sznurze, na których umieszczano świece, ale bardzo szybko zaczęły się rozpowszechniać „pająki” i „korony”, coraz to bardziej ozdobne, wykonane w metalu czy też zestawiane z płyt szklanych, nierzadko z wyobrażeniami figuralnymi.”

„Przypatrzmy się z kolei umeblowaniu. Jeżeli w zakresie architektury moda tak silny wywierała wpływ, że często budowano domy w nowym stylu obok starych, zupełnie jeszcze zdatnych do mieszkania, to tym bardziej w zakresie urządzenia wewnętrznego moda musiała oddziaływać na ciągłą wymianę mebli. Było to jeszcze tym łatwiejsze, że można było meble sprowadzać z zagranicy; istotnie, prawie wszystkie kosztowniejsze meble były włoskiego, francuskiego, niemieckiego czy wschodniego pochodzenia. Za czasów renesansu ceniono wysoko meble włoskie, z drzew kosztownych, zdobione intarsją czy inkrustem; dużo sprowadza się mebli gdańskich, ciężkich i masywnych, które dopiero w ciągu osiemnastego wieku ustępują lekkim formom ludwikowskich garniturów.

W środku izby stołowej i bawialnej znajdował się stół, najczęściej prostą stolarską robotą wykonany, czasem malowany lub przykryty jakąś ozdobną materią; do obiadu nakrywano stół obrusem i za brak ogłady towarzyskiej uważano podawanie potraw na nie przykrytym stole. Ozdobniejsze stoły były zdobione intarsjami czy inkrustami; w pałacach były też stoły hebanowe, marmurowe, nawet czytamy i o stołach krytych srebrną blachą.

Siadano na ławach; długie ławy wzdłuż ściany starczyły na całą rodzinę, a także i dla gości, gdy zaś zgromadziło się więcej osób, wnoszono dalsze ławy, czasem naprędce sporządzone, przy czym kładziono na nie w nieco zamożniejszych domach jakieś pokrycie, najczęściej domowej roboty kilim. Stołki są zdobyczą późniejszą; przyszły one z zagranicy przede wszystkim z Niemiec, skąd też ich dawna nazwa „zydel” pochodzi, i powszechne u mieszczan, stopniowo także i w dworach zaczęły być stosowane, najpóźniej zaś, często dopiero w połowie dziewiętnastego wieku, pojawiły się i w chatach włościańskich.”

„Obok prostą stolarską robotą zbitych zydli bywały także i krzesła, wygodne i ozdobne, z poręczami. Miękko wyścielone lub też skórą obite, przeznaczone dla honoracjonów, dla osób w podeszłym wieku lub też chorych, których też w krzesłach noszono.”

„W pokoju stołowym stała „służba”, zwana coraz częściej kredensem, szafa na przechowywanie naczyń stołowych i szkła. Szafa ta składała się zazwyczaj z dwóch części, dolnej, z szufladami, i górnej otwartej lub też oszklonej. Kredensy bywały zazwyczaj dość wielkie, gdyż do stołu dużo zasiadało osób, a popisywanie się ilością i wystawnością naczyń było powszechne; czasami i dwa wielkie kredensy stały w rogach pokoju.

W większych domach przeznaczano na przechowywanie sreber stołowych i szkła osobną izbę, także kredensem zwaną, zostającą pod baczną opieką osobnego urzędnika dworskiego, który odpowiadał za całość złożonych tam skarbów.

Naczynia były zrazu drewniane i metalowe, zwłaszcza cynowe, w zamożniejszych domach srebrne; stopniowo zaczyna się jednak rozpowszechniać użytek talerzy fajansowych i porcelanowych, tudzież szkła. Starzy sarmaci niechętnie patrzyli na fajanse, oburzali się na marnotrawstwo szkła; można sobie wyobrazić, że przy podochoconym nastroju biesiad tłuczono talerzy i kielichów bardzo dużo.”

„Porcelana wchodzi w modę za czasów saskich. Zrazu mamy tu do czynienia z importem obcym, saskim i holenderskim czy angielskim, przy czym nieraz i jakiś przedmiot chiński lub japoński do Polski się przedostał i był podziwiany jako osobliwość; potem magnaci zaczynają organizować fabryki porcelany w kraju, sprowadzając wykwalifikowanych mistrzów z zagranicy. W tych też czasach zaczynają się pojawiać rozmaite drobiazgi, figurki itd. z porcelany lub fajansu, które stawiano na stołach dla ozdoby lub też w serwantkach za szkłem gromadzono.”

„Do przechowywania cenniejszych ubrań i drobniejszych przedmiotów zbytku służyły skrzynie. Zrazu były one jedynym schowkiem, który można było zamknąć, i przez długie jeszcze czasy wśród uboższej szlachty, a do dziś dnia u ludu, skrzynie zastępują szafy, które rozpowszechniają się dość późno.”

„Stopniowo wchodzą w powszechniejszy użytek szafy, zrazu tylko w zamożnych domach spotykane. W szesnastym wieku znano je pod włoską nazwą, jako almarie, później nazwa niemiecka szafy zwyciężyła; zresztą szafy niemieckie, przede wszystkim gdańskiego wyrobu wyparły nierównie kosztowniejsze, zdobne intarsjami i inkrustami meble włoskie, które zresztą daleko trudniej było transportować niż gdańskie, przewożone na szkutach. Kogo nie było stać na wielką, ciężką, dostojną szafę gdańską, zamawiał podobną u stolarza w pobliskim miasteczku, który czasem wcale zręcznie wywiązywał się z polecenia; niewątpliwie niejedna szafa, uchodząca za cudzoziemską, jest rodzimego pochodzenia.”

„Sypiano rozmaicie. Zrazu kładziono się na skórę, wilczą czy niedźwiedzią, przykrywano zaś opończą lub kilimem; bywało, że sypiano na ławie, przez bardzo długie jeszcze czasy młodzież męska innego łoża nie znała. Wygodniejsze legowiska miały kobiety, sypiające na siennikach, wypychanych – jak to sama nazwa wskazuje – sianem; zaczęto też z czasem używać coraz wygodniejszych poduszek i wypychać je pierzem. W miarę wzrostu bezpieczeństwa osobistego i szlachta stawała się coraz wygodniejsza; wówczas i mężczyźni przenieśli się do wygodnych łóżek małżeńskich, obficie zaopatrzonych w pościel, a na dzień przykrywanych jakimś wzorzystym kilimem lub derką, kawalerowie jednak pozostali przy twardych „wyrkach”, których wąskość dziwiła cudzoziemców.”

Mieszkając na pograniczu dwóch państw, rodzina Jana Wiganda tak jak i on sam poddana była siłą rzeczy w zakresie ubioru i kultury życia codziennego - wpływom obydwu społeczeństw. Z pewnością też z zachodu napływały do niej, oprócz oczywistych niemieckich, trendy francusko – włoskie, z południa polskie z mocnymi naleciałościami tureckimi oraz węgierskimi, a i kraje skandynawskie na czele z Danią, narzucały z pewnością w tej dziedzinie swoje własne upodobania. Należy również uwzględnić służbę wojskową męskiej części obu pokoleń, która w ramach wypełniania zadań wynikających z tej profesji łączyła się z pobytem w obcych krajach i zaopatrywaniem domu rodzinnego oprócz strojów zakupionych jako podarunki również w zdobyczne łupy, wśród których były niewątpliwie i ubiory. Trudno przypuszczać, aby codziennym strojem męskim w Radawnicy był polski kontusz, ale nie można go przecież wykluczyć, tak jak i różnorodności używanych strojów dostosowywanych w miarę potrzeb do aktualnych okoliczności. Z pewnością uczestnictwo w sejmikach kaliskich i wielkopolskich zwoływanych w Środzie Wlkp., czy późniejszy udział synów Jana Wiganda w charakterze elektorów na sejmie elekcyjnym, odbywał się w stroju narodowym polskim, z kolei pełnienie funkcji podkomorzego na dworze drezdeńskim wymagało stroju dworu saskiego wzorującego się na Wersalu, a służba wojskowa – munduru danej armii.

Najbliższe ówczesnej rzeczywistości będzie prawdopodobnie założenie pełnej gamy noszonych wówczas strojów męskich, zaś w modzie damskiej poddawanie się przez żeńską część tych pokoleń, aktualnym często zmieniającym się trendom mody, w którym to zakresie od początku historii ludzkości nie zaszły do dziś żadne rewolucyjne zmiany w zwyczajach pań. J.S. Bystroń w tomie II. swej książki w rozdziale „Strój i toaleta” pisze:

„Ubiór, który nazywano „polskim”, jest co prawda też zmienny; dopiero w czasach saskich ustala się kontusz i żupan w tej postaci, jaką następne pokolenia uznały za polski strój narodowy. Bywały okresy świadomego podkreślania polskości stroju; za Sasów kontusz jest jakby mundurem tradycyjnego, sarmackiego obozu, a nawet i w stroju niewieścim są próby nawiązania do tradycji rodzimej w postaci jupek bez rękawów, futrem podbitych, tzw. kozakinek i kołpaczków aksamitnych z sobolową opuszką.”

„Kto te mody szerzył? Oczywiście, bardzo istotnym czynnikiem jest tu dwór królewski, a obok niego dwory magnackie, nieraz splendorem zewnętrznym przewyższające monarszy. Wielkie te dwory były w kontakcie z zagranicą; dosyć tu zawsze było dworzan obcego pochodzenia, którzy z dumą swój strój nosili, chcąc swą wyższość zaznaczyć.”

„Ale wpływy te ograniczały się jedynie do wąskich sfer dworskich i elity społecznej; dla kształtowania mody szerokich warstw nierównie istotniejszym czynnikiem był żołnierz wracający z wyprawy. Zrazu decyduje tu łup wojenny; wojsko, przebywając w obcym kraju, bierze, co pod rękę wpadnie, wkłada obce suknie, a zdobywszy obóz nieprzyjacielski, z bogatą zdobyczą wraca do ojczyzny: w tej zdobyczy ubrania i broń stanowią najważniejszą pozycję. Zaczyna się więc nosić obce ubiory najpierw dlatego, że były pod ręką, potem, aby się zdobyczą pochwalić, aż z czasem ten ubiór wchodzi w modę i od wojska przechodzi do szerszych sfer. Tak było z modą szwedzką, niemiecką, węgierską, turecką; wszystko to rodzi się w obozie, aby potem rozpowszechnić się także i u tych, którzy nigdy na wojnie nie byli.”

„Łatwo pojąć, że w recepcji obcego stroju bardzo czynną rolę odegrała elegancka młodzież obojga płci. Chciano się pokazać, pochwalić czymś nowym i obcym, wykazać obycie z zagranicą, wreszcie odróżnić się od starszego pokolenia. Gdy starzy stale jeszcze w polskim stroju chadzali, młodzież coraz gęściej przyjmowała strój obcy. Jeżeli nawet komu z młodych obca moda się nie podobała i sam chętnie by po polsku się nosił, przywdziewał ów obcy strój, aby nie uchodzić za człowieka nieobytego, a zwłaszcza aby się podobać paniom; na odwrót, kobiety chętnie brały obce suknie, aby zyskać uznanie wśród młodzieży.”

„Przewrót zasadniczy zarówno w pojęciach o stroju, jak też i po części w pojęciach moralnych wprowadza moda francuska, lansowana autorytatywnie przez dwór Marii Ludwiki w połowie siedemnastego wieku. Po raz pierwszy zjawił się w Polsce odkryty gors, dotychczas starannie zakrywany, czy to suknią, czy to giezłem kryzą.”

„Połowa osiemnastego wieku przyniosła zupełny tryumf tej mody, której sprzyjało coraz to dalej idące rozluźnienie obyczajów. Gorsy stawały się coraz większe.”

„Bogaty ubiór oznaczał dygnitarza, dawał świadectwo zamożności, znamionował przynależność do wyższej sfery; nie dziw, że przy powszechnej ambicji do wywyższania swej sytuacji zaczęło się na szeroką skalę naśladownictwo mody, aby dorównać przynajmniej w zewnętrznym wystąpieniu tym, którym zazdroszczono pierwszeństwa.

Włożył więc magnat strój bogaty, to niedługo potem wedle tego samego wzoru zaczęli się ubierać zamożniejsi ziemianie; za bogatszymi poszła potem i uboższa szlachta, aż do zaściankowej, która w myśl zasady równości szlacheckiej chciała tę równość zaznaczyć. Magnaci, widząc, że nie wyróżniają się już od masy szlacheckiej, wymyślali coraz to nowsze stroje, które co ambitniejsi czy bardziej pretensjonalni ziemianie natychmiast naśladowali; zaczynał się więc pościg za nowością, który w rezultacie doprowadził do ciągłej zmienności stroju. W wyścigu tym zwyciężali oczywiście najbogatsi; inni rujnowali się, pragnąc dotrzymać tempa tych zmian.”

„Naśladownictwa te niejedną fortunę zniszczyły; moraliści ostro zwracali się przeciwko temu zwyczajowi, podkreślając zgubne jego następstwa i napominając, by każdy stosownie do swego stanu się ubierał.”

„Dopiero za Stanisława Augusta zdołano częściowo wstrzymać ten kosztowny wyścig wystawności ubiorów.

W r. 1776 sejm uchwala tzw. „mundury obywatelskie”, żupany i kontusze w kolorach ustalonych dla poszczególnych województw; wprawdzie i tu zaczęto wyróżniać się przez dodawanie bogatych szlif złotych czy srebrnych, ale ustawa z r. 1780 uniemożliwiała te dodatki, tak że skromny „mundur obywatelski” zastąpił przesadnie wystawne stroje, wymyślane przez powszechną emulację. Był to podobno pomysł samego króla, który w ten sposób pragnął ukrócić przesadny zbytek w strojach.”

„Z kolei wypada nam przypatrzyć się wyglądowi głowy, a więc fryzurze i zarostowi. Rozmaitość tu jest wielka; fryzura oznaczać mogła stan społeczny, zawód, przynależność do określonej ideologii, związki z zagranicą; każdy wiek wnosi tu coś nowego.”

„Tak więc wojska wracające z kampanii wschodnich, przyniosły modę podgolonej głowy, a niedługo potem, z drugiej strony, zachodnie wpływy, również przede wszystkim przez wojsko idące, przynoszą modę długiej fryzury, w obfitych kędziorach spadającej na ramiona. Moda ta przyszła wraz z oficerami cudzoziemskiego autoramentu i szerzyła się wraz z rozrastaniem się tych formacyj; kto służył w polskim autoramencie nosił polski strój i podgoloną czuprynę, kto był w obcym, chodził w obcym stroju i nosił długie włosy.”„Za modą długich włosów weszły także peruki. Kto nie mógł mieć długich włosów, kładł perukę, kto nie chciał mieć kłopotu z fryzurą, również peruki używał; z czasem stała się ona modą powszechną.”

„Zarost noszono najrozmaiciej”„Golenie zarostu było również dość częste.”

„Zdaje się, że znów moda wschodnia wpłynęła na noszenie wąsów i brody; natomiast moda zachodnia, humanistyczna, podając rzymskie wzory, faworyzuje znów gładko wygoloną twarz. Znowu więc natrafiamy na znamienny kontrast: z jednej strony moda polska, ubiór polski i wąs, czasem i broda, z drugiej zaś brak zarostu przy cudzoziemskim stroju.”„W osiemnastym wieku broda należała do rzadkości, a i wąsy bywały coraz rzadsze, za przykładem królów, którzy wszyscy zarost starannie golili.”

„Także i męskie nakrycia głowy ulegały zmianie pod wpływem obcej mody i nowych fryzur. Dawniej nakrywano głowę czapką, której kształt zresztą ulegał zmianom, albo też wysokim kołpakiem; był on futrzany lub też futrem obszyty i oczywiście tak ciepły, że w upalne dni chodzono z gołą głową, czapkę trzymając w ręku lub też na uchu zawieszając; jedynie w zaciszu wiejskim używano czasem kapeluszów słomianych, które uchodziły za strój pospólstwa. Na uroczyste występy służył kołpak soboli, ozdobiony klejnotem lub też kitą z piór czaplich.”

„Do stroju męskiego należała obowiązkowo szabla; była ona oznaką szlachetnego stanu, była obroną, była też i dekoracją. Zrazu szabla służyła istotnej potrzebie i oznaczała rycerza; potem coraz to częściej staje się już tylko dekoracją, w pięknej pochwie z rękojeścią zdobioną klejnotami, z paskami ze złotej czy srebrnej taśmy.”

„Zwyczaj noszenia zegarków rozpowszechnił się w ciągu osiemnastego wieku. Zrazu tylko magnaci je nosili, z czasem, zwykłą rzeczy koleją, każdy, mający pretensje do czegoś lepszego, popisywał się posiadaniem zegarka; śmiano się z „zegarkowych mościpanów”, którzy demonstracyjnie nosząc zegarki, podkreślali swą wyższość socjalną. Zresztą bardzo często zegarki te nie miały większego znaczenia jako czasomierze; psuły się często, a zegarmistrza znaleźć nie było łatwo, więc noszono je raczej dla dekoracji. Pierwsze zegarki były bardzo wielkie; noszono je bez łańcuszków, na taśmie lub wstążce; potem zaczęto używać łańcuszków z dewizkami. Przy polskim stroju noszono zegarki za kontuszem lub w żupanie, przy niemieckim w specjalnej kieszonce w spodniach, panie wieszały go u pasa. Stanisław August nosił zegarek przytwierdzony do rękawa.”

O ile w zakresie stylu i wygody domów mieszkalnych ziemiaństwa, wyposażenia mieszkań, stroju i mody, nie było zapewne większych różnic pomiędzy Brandenburgią czy później Prusami, a zachodnią Rzeczypospolitą, to należy przypuszczać, że w sposobie żywienia, prowadzonej kuchni i stosowaniu używek, różnica ta była olbrzymia. Polskie, szczególnie saskie obżarstwo, nieszczęsny przymus obyczajowy „zastaw się, a postaw się”, pijaństwo bez umiaru, zwyczaj zamęczania gości natrętną gościnnością, z reguły obce były powściągliwym, pracowitym i oszczędnym społeczeństwom protestanckim. Inna sprawa, że oszczędni Wielkopolanie – niewykluczone, że wzorem niemieckich sąsiadów - w dużo mniejszym stopniu podatni byli na obowiązujące w okresie saskim obyczaje kulinarne.

Można przypuszczać, że wywodzący się i wychowany w rodzinie protestanckiej Jan Wigand był raczej z natury wstrzemięźliwy i to samo przekazał swemu potomstwu, ograniczając wystawność do niezbędnych wypadków goszczenia znaczniejszych „panów-braci”.

Z zamieszczonej w kronice jezuitów wałeckich informacji z 1699. roku mówiącej o odosobnieniu Jana Wiganda z okazji rekolekcji w okresie Wielkiego Postu w ich rezydencji w Wałczu można wnioskować, że ten neofita gorliwie przestrzegał postów, co pośrednio potwierdzać może wyżej sformułowane przypuszczenie o jego naturalnej i stosowanej w życiu codziennym, a nie wyłącznie od święta czy też na pokaz, powściągliwości.

Natomiast jakie zwyczaje obowiązywały w tej mierze w Rzeczypospolitej pisze J.S. Bystroń w rozdziale „Jedzenie, picie, palenie” :

„Jedzono dużo; z potrzeby, z przyzwyczajenia, z nudów, dla zabawy, dla kompanii, dla pokazu. Myślano też dużo o jadle, prowadzono na ten temat dyskursy, próbowano różnych kulinarnych eksperymentów; literatura staropolska dość często wraca do zagadnień kuchni i stołu.

Rzecz prosta i zrozumiała. W mało skomplikowanym życiu przeciętnego szlachcica, czy tym bardziej włościanina, dobrze zastawiony stół był czymś bardzo ważnym. Wierzono, że człowiek zdrowy może jeść dużo, i że im więcej zje, tym więcej sił mieć będzie; za obowiązek gościnności uważano przyjąć gościa możliwie obfitym jadłem, aby go sobie dobrze usposobić i nie wydać się skąpcem i samolubem.”

„Jak w takich warunkach wyglądać mogła kuchnia, dość łatwo sobie wyobrazić; była obfita, ciężka, korzenna, nie zawsze smaczna; przecież większy nacisk kładziono tu na zewnętrzny wygląd potrawy aniżeli na jej smak, na co niejednokrotnie skarżyli się cudzoziemcy.

Podstawą przeciętnej kuchni w bardzo szerokich warstwach, nie wyjmując wielu zamożnych domów ziemiańskich, było własne gospodarstwo domowe; kupowano jedynie rzeczy najkonieczniejsze, przede wszystkim sól i pieprz, gdyż nawet zamiast drogiego zamorskiego cukru trzcinowego bardzo powszechnie używano miodu. Spożywano więc to, czego dostarczyły pola, ogród, sad, obora, kurnik, dokładając zwierzynę upolowaną w lesie czy rybę z rzeki, a było tego wszystkiego pod dostatkiem; wychwalano przecież Polskę jako kraj mlekiem i miodem płynący, któremu na niczym nie zbywa.”

„Otóż taka to właśnie kuchnia, prosta i obfita, a nade wszystko bardzo łatwo dostępna, wyzywała do łakomstwa, a nawet obżarstwa. Żarłoków było dużo; sprzyjał im styl towarzyski i łatwość zastawiania stołu coraz to nowym jadłem.”

„Nie zawsze jednak można było jadać tak suto; dni i okresy postu bardzo istotnie zmieniały wygląd stołu. Postów przestrzegano na ogół bardzo ściśle. Zdarzało się oczywiście, zwłaszcza na dworach magnackich, że dość lekko obchodzono się z nakazami kościelnymi, ale szerokie sfery społeczeństwa rygorystycznie obserwowały post, daleko ściślej aniżeli w innych katolickich krajach.”

„A teraz z kolei wypada pomówić o napojach staropolskich. Dział to obszerny i ważny.

Niechętnie ustosunkowywało się społeczeństwo szlacheckie do wody; pito cokolwiek, byle nie wodę, częścią zaś istotnie z przyzwyczajenia. Niechęć ta była odwieczna; już przecież z początkiem XIII wieku Leszek Biały tłumaczy się papieżowi, iż nie może wziąć udziału w wyprawie krzyżowej z powodu „zmienionego w naturę” przyzwyczajenia picia miodu i piwa, których w Palestynie nie ma, zwykłej zaś wody pić nie może (pisze o tym Długosz).”

„Jakie to były piwa? Zapewne najrozmaitsze co do smaku i co do jakości; spotykamy się z przesadnymi ich pochwałami, nierzadko też i jaki koncept na ich temat, ale zapewne więcej tu regionalnego patriotyzmu aniżeli obiektywnego wartościowania.”

„Z wareckim piwem łączy się anegdota o papieżu Klemensie VIII, który za swego pobytu w Polsce zasmakował w tym piwie i na łożu śmiertelnym, dręczony gorączką, wzdychał: O santa piwa di Polonia, o santa biera di Warka! Co słysząc pokojowi modlili się pobożnie, wzywając świętej Piwy na pomoc

„Pito dość dużo miodu, napój to w północnej Europie od dawna znany, w dawnej Polsce ulubiony, choć stopniowo, wraz z wzmożeniem się wpływów cudzoziemskich i importu wina, coraz mniej używany.”

„Najwięcej miodu istotnie było na Podolu, ale nie brakło go także i gdzie indziej; sławny był miód kowieński. Ale już w drugiej połowie osiemnastego wieku picie miodu, zwłaszcza w wyższych sferach stało się rzadkością; uchodziło ono wraz z kontuszem i podgoloną czupryną za staroświecczyznę.”            

„Pod koniec szesnastego wieku zaczyna się szybko rozszerzać zwyczaj picia wina. Wino znane było już od wczesnego średniowiecza; przyszło ono wraz z chrześcijaństwem. Używali go księża do mszy, pito go czasem na magnackich ucztach, ale dopiero wzmagające się bogactwo szlachty osiadłej na folwarkach dozwala na sprowadzanie tysięcy beczek wina zagranicznego, przede wszystkim z pobliskich Węgier.”

„Dziwnie szybko rozpowszechnia się używanie wina w szerokich warstwach szlachty; wino, niegdyś prawie zupełnie nie znane, staje się szlacheckim napojem i biednym już musiał być ten, kto miłego gościa winem podjąć nie mógł.”

 

”Rozmaite pito wina, zależnie od stanu majątkowego i łatwości sprowadzania wina z najbliższej zagranicy. „„Wino węgierskie w Krakowskiem, Sandomierskiem i na Rusi; w Prusiech, w Kujawach i na Litwie francuskie rozmaite i zamorskie, jako to pontak, muszkatel i szczecińskie; w Poznańskiem i Kaliskiem, gdzie panowie i szlachta we wszystkim wielką zachowują oszczędność, dla pryncypialnych osób wino węgierskie i to dobre, na szary koniec francuskie; Na Ukrainie wino wołoskie i manasberskie.”” Informuje Kitowicz. Znano oczywiście także i inne jeszcze rodzaje; w siedemnastym wieku daleko więcej pito win południowych, włoskich, greckich, hiszpańskich.”

„Nie było jednak wina, które by w opinii szlacheckiej mogło dorównać węgrzynowi. Wino w beczkach sprowadzane i w szlacheckich piwnicach butelkowane, Hungariae natum et Poloniae educatum, uchodziło za najlepsze, najszlachetniejsze, największych godne pochwał.”

Można przypuszczać, że we dworze radawnickim, o ile do stołu podawano wino, to były to najpewniej właśnie wina węgierskie, a siła tego zwyczaju w tradycji rodzinnej była na tyle trwała, że jeszcze Maria Chorzelska z pokolenia X., opowiadała w latach 60. XX. wieku, że jej ojciec Lucjan Osten – Sacken przed I. wojna światową, co roku sprowadzał wino specjalnie wysłanym furgonem z Węgier.

„Wódki, gorzałki, jak ją zrazu nazywano, używano bardzo niewiele; dopiero późniejsze czasy rozpoiły wieś, pomnażając dochody pańskie z gorzelni, a w ciągu XIX wieku i wyższe warstwy nauczyły się picia wódki. Zrazu używano jej tylko jako lekarstwa, poza tym na rozgrzanie w czasie większych mrozów; wódki rozmaite chowano więc w apteczce domowej. Stopniowo zaczęto do tej apteczki coraz częściej zaglądać, zwłaszcza że nastała moda na rzeczy słodkie, pierniki, konfitury, sucharki, które pani domu troskliwie w apteczce gromadziła, a przy tej sposobności zażywano czasami nieco wódki domowej roboty, zapewne dość słabej.”

„Zwyczaj picia kawy rozpowszechnił się dopiero w XVIII wieku. Napój był znany już wcześniej; w częstych militarnych, dyplomatycznych czy handlowych stosunkach ze Wschodem miano możność poznania go, ale ustosunkowywano się doń z niedowierzaniem i niechęcią.”

„Zaczęto stopniowo przyzwyczajać się do używania kawy, zwłaszcza że na Zachodzie napój ten wchodził powoli w modę w miarę rozwoju zamorskich plantacyj. Z jednej więc strony Wschód, z drugiej Zachód oddziaływał; z jednej żołnierze, którzy z ciekawością próbowali egzotycznego trunku zdobycznego, z drugiej zaś możni panowie i mieszczanie, mający stosunki z zagranicą. Rozszerzenie zwyczaju picia kawy w środkowej Europie związane jest z nazwiskiem Polaka Kulczyckiego, który po zwycięstwie wiedeńskim otrzymał zapasy kawy z obozu tureckiego i pierwszą kawiarnię w Wiedniu otworzył.”

„Daleko mniejszą popularnością cieszyła się herbata. Napój Dalekiego Wschodu przychodzi do nas dziwnym trafem daleką drogą zachodnią, przede wszystkim chyba przez Anglię; stosunki handlowe z Anglią i w związku z nią anglomania drugiej połowy XVIII wieku wprowadzają modę picia herbaty w domach arystokratycznych, przede wszystkim w Warszawie.”

„Długie jeszcze czasy pozostała herbata środkiem leczniczym i do dziś dnia jeszcze można spotkać starsze osoby, które używają jej tylko w razie niedyspozycji. Ale mimo to moda na picie herbaty dla przyjemności zaczęła się rozpowszechniać, choć dość powoli.”

„Palenie tytoniu rozpowszechniało się szybko, począwszy od XVII wieku. Zdaje się, że przychodzi ten zwyczaj dwiema drogami – zachodnią i wschodnią, od Anglików i Hiszpanów z jednej strony, z drugiej od Turków.”

”Używano tytoniu w trojaki sposób; albo palono go w fajce, czyli, jak w osiemnastym wieku powszechnie mówiono, „pito tabakę”, zażywano ją nosem, a wreszcie (zresztą rzadko) żuto.”

Przechodząc do zarządzania posiadanymi majątkami ziemskimi należy zaznaczyć, że gleby wchodzące w skład klucza radawnickiego w czasach Jana Wiganda i jego potomków należały, a i dzisiaj pewnie należą - według obowiązujących współczesnych nam zasad klasyfikacji - do najgorszych kategorii z najniższą wydajnością upraw zbożowych z hektara.

Nawet niemieccy taksatorzy, którzy spisywali 18. marca 1773. roku majątek radawnicki, mimo polityki króla pruskiego, aby z nabytych w wyniku I. rozbioru ziem wycisnąć możliwie najwięcej pieniędzy, zaznaczyli, że gleby należą do piaszczystych.

Na dodatek niekorzystna koniunktura gospodarcza w Europie wynikła z wojen, epidemii i załamania się gospodarki chłopskiej, a przede wszystkim braku jakiegokolwiek postępu technicznego w uprawie ziemi, doprowadziła od początków XVIII. wieku do ekstensyfikacji upraw i obniżenia wydajności zbóż średnio z 5. krotnego wysiewu jeszcze w końcu XVII. w., do 3. krotnego. Stworzyło to nadzwyczaj trudne warunki w ekonomice majątków nastawionych na gospodarkę towarową, czyli wszystkich wielko-obszarowych zajmujących się produkcją na rynek. O tych zagadnieniach J.S. Bystroń pisze następująco:

„Sama gospodarka była tradycyjna, dość prymitywna. Umiejętność uprawy roli czy innych czynności gospodarczych przechodziła z ojca na syna, z matki na córkę, i tak trwała przez długie pokolenia. Nikt na ten temat nie rozmyślał, nie starał się sam dojść do najbardziej celowego postępowania, lecz przejmował biernie od starszych to, co ci znowu od ojców swych przejęli, co więcej, niechętnie patrzano na tych, którzy by za wzorem zagranicznym próbowali wprowadzić jakieś zmiany do tradycyjnej gospodarki. Panowało powszechne przekonanie, że to od łaski boskiej zależy urodzaj i współudział człowieka jest tu bardzo ograniczony; panował więc zarówno sceptycyzm co do możności bardziej racjonalnej gospodarki, jako też przekonanie, że gospodarzyć może każdy...”

„Przywiązanie do tradycyjnej gospodarki, niechęć do samodzielnego myślenia w tym zakresie, nieufność do wzorów zagranicznych wpływały na słaby rozwój literatury gospodarczej; nie przywiązywano wagi do książkowej mądrości i chyba tylko prognozom kalendarzowym wierzono.”

 „Uprawiano rolę systemem trójpolowym. „Pola albo role są trojakie – pisze Haur [popularny autor dzieła „Oekonomika ziemiańska” wydanego po raz pierwszy w 1675. roku] – jedno na oziminę, drugie na jarzynę, trzecie na ugór, według kadencji, jako na który rok przypadną.” Dzielono więc wszystkie pola na trzy części, z których jedną zasiewano żytem, drugą jarym zbożem, trzecia zaś służyła za pastwisko, i co rok zmieniano kolejno przeznaczenie tych części; także i włościańskie pola łączono razem w jednej trójpolówce, przy czym ugór był wspólnym pastwiskiem. System jednopolowej czy dwupolowej gospodarki stosowano przy trzebieży lasów, gdzie po wyjałowieniu gleby przez kilkuletnią uprawę opuszczano grunt i przechodzono na inny, a także i na stepach, gdzie ziemi było dość.”

 „Nawożono pola wcale obficie; bardzo często trzymano liczne bydło i trzodę tylko dla uzyskania większej ilości nawozu.”

„Do mechanicznej uprawy służyły przede wszystkim radła, sochy i pługi; w różnych okolicach rozmaite były ich typy. Do wyrównania zaoranej ziemi służyła brona. Siew był wielką uroczystością: wychodzono w odświętnych ubraniach w pole, odmawiano modlitwy, zasiewano pierwsze ziarna wyłuszczone z wianka, czy snopa dożynkowego, kończono zaś zwykle tradycyjną ucztą na polach.”

„Do sprzętu używano sierpa i kosy. Sierp bywał w jednych okolicach gładki, w innych znów ząbkowany; gdzieniegdzie gładkiego sierpa używano do trawy, ząbkowanego zaś do zboża.”               

„Rozpowszechnienie kosy należy łączyć, jak się zdaje, z najmowaniem wędrownych górali, tzw. bandosów, do żniw; górale ci, biegle robiący kosą, nauczyli ludność środkowej Polski używać jej także i do sprzętu zboża.”

„Wobec niektórych klęsk stawano bezradnie. Tak np. nie broniono się przeciw szarańczy, którą za dopust boży uważano; wierzono powszechnie, że na skrzydełkach owadu wypisane są hebrajskimi literami słowa „kara boża”.”

„Zwierząt hodowano dużo, dla różnorodnej potrzeby, dla transportu, dla mięsa, dla mleka, dla skóry, rogów, szczeciny, wełny itd., czasami też ponad potrzebę, dla przyjemności posiadania wielkich stad, dla możności pochwalenia się swym bogactwem. Poziom techniczny hodowli był niewysoki; umiejętność tę przekazywano tradycyjnie z pokolenia na pokolenie; niechętnie patrzano na nowe eksperymenty; chyba tylko hodowla koni, pozostająca pod silnym wpływem obcych masztalerzy, prowadzona była bardzo racjonalnie.”

„Ważną gałęzią gospodarstwa było pszczelnictwo, w rozmaitych prowadzone formach. Miód był przez długie czasy jedyna słodyczą, gdyż cukier trzcinowy, za drogie pieniądze z zagranicy sprowadzany, był dostępny tylko najzamożniejszym; poza tym, powszechnie pito napój z miodu sporządzany. Wosk również potrzebny był do różnych celów technicznych, przede wszystkim do wyrobu świec. Nie dziw więc, że od niepamiętnych czasów zajmowano się pszczelnictwem; składano też daniny w miodzie i wosku.

Pszczoła była otaczana czcią niemal religijną; uważano ją za „świętego robaka”, wyrażano się o niej oględnie, a zabicie jej uchodziło za ciężki grzech.”

„Poza śpichlerzami, stajniami i oborami były jeszcze na folwarku inne budynki, specjalnym celom służące. Tak np. bardzo powszechny, nawet w niewielkich majątkach, był browar, także mielcuchem zwany; dwór produkował piwo dla potrzeb dworskiej karczmy, w której jedynie mogli pijać poddani, a więc dochód, bez względu na poziom produkcji był zawsze pewny. Najczęściej piwo to było bardzo liche i kwaśne, na co niejednokrotnie się skarżono; niewiele to pomagało, gdyż dwór w takich wypadkach kupował lepsze piwo w mieście lub też sprowadzał je z zagranicy (nawet z Anglii), a dla wsi nadal warzono miejscowe piwo w prymitywny sposób.” 

„W podobny sposób wyglądała też gorzelnia, zresztą często ściśle z browarem złączona. Dwór doglądał pilnie obu tych fabryczek, ale nie interesował się tyle technicznym poziomem ani jakością wyrabianego napoju, ile prowadził ewidencję produkcji i pilnował jej przed kradzieżą. Poza tym jeszcze mamy na folwarku najczęściej piekarnię, pralnię, suszarnię, już to obok siebie, już też – w większych majątkach – w osobnych budynkach; także i w gospodarstwach włościańskich znajdowały się osobno stojące wysokie piece, w których pieczono chleb i len suszono.”

„Rybołówstwo było też ważnym zajęciem gospodarczym. Wód było dużo, rzek szeroko rozlanych, jezior; poziom wód był znacznie wyższy niż dzisiaj.” „Większe dwory prowadziły gospodarkę hodowlaną.”

„Gospodarstwo rybne było otoczone specjalna troską dziedzica; była to jakby zabawa, która dostarczała dużo przyjemności i urozmaicała monotonie pracy folwarcznej.”

„Kilka słów jeszcze powiedzieć można o gospodarce leśnej. Nie przywiązywano do niej wagi; nie prowadzono racjonalnej gospodarki; rabunkowo niszczono ogromne bogactwo leśne. Osadnictwo rolne wciskało się coraz bardziej w przestrzenie leśne, które karczowano; po wycięciu drzew palono pnie i zarośla i na użyźnionych popiołem „żarach” czy „łazach” uprawiano zboże, zanim ziemia nie wyjałowiała, po czym znów na gruntach tych las wyrastał; ale gdy ziemi uprawnej było niedużo, zmniejszano już na stałe przestrzeń zalesioną.” „Całe lasy ginęły pod siekierą, a nie dbano o zalesienie wyrębów, skoro i tak lasu było dość i bogactwo drzewne uchodziło za niewyczerpane. Zresztą nie tylko szlachta korzystała z lasów; włościanie uważali że las jest boży i niczyj, więc bez skrupułów korzystali zeń w każdej formie, wywożąc drzewo na budulec czy na opał, prowadząc rozmaite rabunkowe przemysły drzewne, wpuszczając w las bydło.” „Eksploatacją lasu trudnili się rozmaitego rodzaju osadnicy leśni najczęściej na prawie czynszowym osiedli. Najczęściej występują oni pod nazwą budników, powszechnie na Mazowszu i na ziemiach wschodnich; nazwa ta pochodzi od prymitywnie kleconych bud mieszkalnych, koło których zazwyczaj znajdował się ogród, służący potrzebom rodziny. Budnicy ci mieszkali zazwyczaj dość rozrzuceni po wielkich obszarach, niektóre z tych bud jednak z czasem rozrosły się i utworzyły osady, które potem przechodziły na gospodarkę rolną w miarę niszczenia lasu.”

„Ludność wiejska, poza służbą folwarczną, była mało zróżnicowana gospodarczo; ogromna ich większość zajmowała się rolnictwem, pracując pod przymusem i nadzorem na pańskim, resztę zaś czasu poświęcając własnemu gospodarstwu.”

Na zakończenie warto również poruszyć temat wzajemnych stosunków wewnątrz warstwy szlacheckiej – stanowiącej około 10 % ludności Rzeczpospolitej, co było nawiasem mówiąc ewenementem w skali Europy, bowiem w innych krajach liczebność tej warstwy wahała się w przedziale od 1,5 do 3 % społeczeństwa oraz jej relacji z pozostałymi klasami społecznymi.

Istotny dla czasów XIX. wieku oraz pierwszej połowy XX. zwyczaj zwracania się pomiędzy przedstawicielami różnych warstw społecznych w sposób akcentujący dzielący ich dystans, a przede wszystkim śmieszna, ale wyjątkowo trwała – praktykowana jeszcze współcześnie przez elity polityczne, ale również przez poszczególne grupy zawodowe np. lekarzy – moda bezustannego używania tytułów zawodowych i honorowych, wywodzi się właśnie w prostej linii ze zwyczajów wykształconych wśród szlachty w XVIII. wieku. Na powyższy temat ciekawie pisze Zbigniew Kuchniewicz w swej książce pt. „OBYCZAJE STAROPOLSKIE XVII-XVIII WIEKU”  w rozdziale zatytułowanym „Savoir vivre”, z której interesujące wyjątki cytuję:

„Dystans i istniejące bariery znajdowały odbicie w obowiązującej tytulaturze. Każdy szlachcic nosił tytuł „urodzony”, aczkolwiek w tytulaturze tej istniało zróżnicowanie, oddające podziały społeczne obowiązujące wewnątrz tej klasy.

Lubiano jednak podkreślać więź ogólnoszlachecką, to charakterystyczne „my”, kiedy pisano: „my rycerstwo”, „my Jaśnie Oświeceni, Jaśnie Wielmożni i urodzeni Ichmość Panowie Bracia”.

Mieszczan zwano „sławetnymi”, chłopów określano jako „pracowitych”. Warstwy plebejskie starały się przejąć i używać tytuły i nazwy panujące wśród szlachty, ewentualnie wśród innych kategorii ludności stojących wyżej pod względem socjalnym. Zamożniejsi chłopi używali w aktach tytułów: „uczciwy”, czasem „sławetny”, nawet nieraz z dodatkiem pan. Zamożny chłop z Podhala w XVIII wieku pisał o sobie: „sławetny pan Grzegorz Tylko”. Były to jednak wyjątki, w zasadzie chłopów określano urzędowo zawsze mianem „pracowitych”.

Na przestrzeni XVII-XVIII wieku rozpowszechniło się specyficzne dla stosunków polskich tytułowanie osób per „pan”. Początkowo określenia tego używała tylko szlachta, chłopi zwracali się do siebie przez „ty” lub „wy”. Z czasem nazwa pan przeszła do innych warstw społecznych. Dziwiło to niepomiernie cudzoziemców, którzy uważali to za specyfikę naszej obyczajowości. Schulz tak pisał na ten temat: „Wyraz pan dokłada się do nazwisk i godności, a oznacza tyleż co francuski Seigneur. Mówią pan król o królu [...], a dalej pan biskup, pan wojewoda itp. [...], podobnież mówią do kobiet: pani krajczyna, pani stolnikowa [...]. Francuzi swoje Seigneur aż do rewolucji zachowali dla wybranych, w Polsce ma się inaczej. Panem jest każdy, co ma buty całe, i jak monsieur, tytuł ten dodaje się każdemu”.

Określenie „pan” w życiu towarzyskim nosiło wszakże rozmaite, nieraz zawiłe dodatki. Pośród szlachty najczęściej obowiązywał zwrot „mości panie bracie”, formę tę stosowano jednakże tylko wobec osób równych sobie. Do możniejszych od siebie zwracano się „wielmożny panie”, „jaśnie wielmożny” itp. Szlachcic piszący do mieszczanina czy nawet stojącego odeń niżej szlachcica tytułował go tylko „panem”, „przyjacielem”. Zależną od siebie służbę, młodzież, szlachetków zwano lekceważąco „acanami”, „asanami”. Pominięcie tytułu „brat” w korespondencji między osobami równymi sobie pod względem socjalnym uważano wręcz za prowokację lub dowód braku elementarnych podstaw wychowania. Znane jest oburzenie pana Paska, kiedy otrzymał list, w którym tytułowano go tylko „panem i przyjacielem”.

Mieszczanie i chłopi naśladowali szlachtę, dlatego też już w XVII wieku w miastach zaczęto używać tytułów „wasza miłość”, „waszmość pan”. Szlacheckie zwroty towarzyskie przedostawały się także do środowiska ludzi marginesu społecznego: włóczęgów, wędrownych dziadów, przestępców itd. Ludzie ci zwracali się do siebie z szlachecka „czołem panie bracie”, „skąd waszmość” itp. W XVIII wieku używanie tego rodzaju zwrotów stało się powszechne. Schulz pisze: „Znaczące i to, że w Polsce często jedno drugich łaskawcami i dobrodziejami zowią.

Ten sposób mówienia musiał się urodzić w wyższych klasach, ale sposób zszedł teraz do najniższych i pociesznie słyszeć, gdy dwóch żebraków, mówiących ze sobą, co trzecie słowo dobrodziejami się mianują”.

Tytułomania przeniknęła także do środowiska wiejskiego, próbowali stosować je np. oficjaliści dworscy. Wiadomo, że zwano ich godnie urzędnikami, niektórzy mieli większe aspiracje. Wacław Potocki ironizował:

                                  Co żywo do tytułów, nawet ludzie prości,

                                  Kiedy też się mój dwornik zowie podstarości,

                                  Aż przystojną ode mnie napomniany chłostą,

                                  Poznał żem ja w mej wiosce panem nie starostą.

Tendencja do używania tytułów stale się pogłębiała, szczególnie pośród samej szlachty. W rozmowie czy liście należało każdego uczcić odpowiednim tytułem. Jeśli szlachcic posiadał jakiś urząd, choćby najskromniejszy, należało zawsze to podkreślać. Nawet synów dostojników tytułowało się według urzędu ojców. Mówiło się więc: „jaśnie wielmożny wojewodzic”, „wielmożny starościc”, „wielmożny cześni-kowic” itd. Przestrzegano, by wymieniać też tytuł przynależny z powodu posiadania orderu. Brzmiało to np.: „Jaśnie Wielmożny Mci Chorąży, Kawalerze Orderu św. Stanisława i Kochany Bracie”.

Tytułomania śmieszyła i wręcz irytowała cudzoziemców. Vautrin zgryźliwie pisał: „Nie ma państwa w Europie, w którym istniałaby taka ilość tytułów jak w Polsce. Spotyka się dygnitarzy, ale nie widać urzędów, mrowie książąt bez księstw, generałów bez armii, pułkowników bez pułków, kapitanów bez żołnierzy. Istnieje tyle stanowisk nie związanych z żadną funkcją, za to z przymiotnikami „wielki” lub tytułem generała, że na każdym kroku spotyka się jakąś wielkość albo przynajmniej generała.

Osoba obdarzona jakąkolwiek godnością porzuca rodowe nazwisko, przestaje być dziecięciem swego ojca, staje się natomiast panem generałem, panem wojewodą, kasztelanem, starostą, stolnikiem, sędzią, pisarzem itd. Żona i dzieci przejmują ich tytuły, nie można więc zwracać się do nich po nazwisku, i to do drugiego, trzeciego pokolenia [...]. Zadziwiające jest, że w kraju, gdzie konstytucja gwarantuje równość, każdy usiłuje się za wszelką cenę wyróżnić. W nie mniejsze zdumienie wprawia ilość tytułów honorowych”.

Tytułomania istniała także po miastach, spotykało się tam „panów rajców”, „panów burmistrzów”, w większych miastach „senatorów”, „prezydentów” itd. Obyczajowość ówczesna lubowała się w tych tytułach, trzeba jednak dodać, że przez długi czas nie pozwalano na nadawanie dziedzicznych tytułów rodowych, tak powszechnych w feudalnej Europie. Szlachta uważała się za równą z urodzenia, używanie tytułów rodowych traktowałaby wręcz jako obrazę. Zezwalano tylko na używanie tytułów dziedzicznych rodom wymienionym w akcie Unii Lubelskiej. Zabraniano przyjmowania nadawanych przez władców zachodnich, szczególnie cesarza i papieża, tytułów książąt, hrabiów, margrabiów itp. W myśl obowiązujących konstytucji tytuły te były w Polsce nielegalne (dotyczyło to m. in. Lubomirskich, Ossolińskich, Myszkowskich, Wielopolskich).

Zżymał się na nie antyoligarchicznie nastawiony Wacław Potocki, który wielokroć podkreślał, że „Równą się szlachtą chudzi rodzą i panowie”, gonienie za cudzoziemskimi tytułami zwał „wstydem, hańbą, brednią”.

                                                Niemcy drwią, przywileje pieczętując, a my

                                Z winszowaniem Książęta i Grabiów witamy

                                Mniejsza o to, choć nas orda na każdy rok wiąże

                                Kiedy nowe do Polski przybyło nam książe.

Dopiero sejm roku 1773 zezwolił na nadawanie tytułów, m. in. Książęcych. Mitrą książęcą obdarzono wówczas niesławnej pamięci Adama Ponińskiego. W życiowej praktyce panowie używali wszakże tytułów cudzoziemskich, stąd też mamy „hrabiów na Wiśniczu”, „comesów św. Imperium Rzymskiego” itd.

Nierówność socjalna szczególnie jaskrawo dawała się zauważyć w sposobie witania się oraz zwracania się do siebie. Przywitaniem towarzyskim równych sobie był pocałunek.

Ludzie mniej więcej równej pozycji socjalnej obejmowali się rękami i całowali w szyję lub ramię. Starowolski pisał, iż: „Pospolicie Polacy naszy zwykli się przy witaniu obłapiać (czego inne narody we zwyczaju nie mają, nawet pokrewnością i spowinowaceniem się bliskiem będąc związanemi), aby ta powierzchowną ceremonią pokazali sobie wzajemny afekt przyjacielski”. W pewnych kołach całowanie to było poprzedzane wymyślnymi, a rzadko szczerymi usiłowaniami złożenia niższego ukłonu niż składała spotykana osoba. Po tych wstępach i manewrach całowano się właśnie w szyję, ramię lub piersi.

Zupełnie inaczej witano ludzi starszych w rodzinie, czy stojących wyżej socjalnie. Tu obowiązywała istotnie głęboka uniżoność, wręcz serwilizm. Chłopi padali dosłownie plackiem u stóp panów, ściskając ich za nogi, czasem klękali przed nimi. Dzieci całowały starszych w rękę, obejmowały za kolana.

Nawet szlacheckie dzieci padały plackiem przed wojewodą czy innym dygnitarzem. Ucałowanie ręki magnackiej czy starszego krewnego uchodziło za zaszczyt, wyróżnienie. Biedniejsza szlachta obejmowała możniejszych za kolana, całowała po nogach, dochodziło do scen odrażającego płaszczenia się. Vautrin wydziwiał: „Mężczyźni równi kondycją całują się wzajemnie w ramię i traktują po bratersku, jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej, niższy stanem rzuca się do jego nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana, bądź też pochyla się, zaznaczając tylko ten upokarzający gest i wypowiadając formułkę: „Upadam do nóg”.

„Dużą rolę przywiązywano także do stosownego zdejmowania nakryć głowy. Strój polski wymagał, by w zasadzie występować z nakrytą głową, dlatego też na bankietach, uroczystościach, podczas tańców nawet, przez długi czas nie zdejmowano czapek czy kołpaków (zdejmowanie czapek w mieszkaniach prywatnych i lokalach publicznych weszło w życie dopiero około połowy XVIII wieku). Wymagano jednak, by uchylać czapek przy powitaniu. Równocześnie uchylanie czapki znamionowało, że ludzie są sobie równi pod względem socjalnym. Niższy w hierarchii pierwszy sięgał do czapki, chłopi i służba zdejmowali nakrycia głowy i bez nich stali przed panem. Nieodkłonienie się nakryciem głowy wśród ludzi mniej więcej sobie równych oznaczało wyraźne lekceważenie drugiej osoby, a nawet ciężką obrazę.

Znane jest oburzenie Jana III na cesarza Leopolda, który nie uchylił kapelusza, gdy prezentowano mu syna królewskiego – Jakuba. Znamienna też jest anegdotka o Sobieskim, który zmamił cesarza i pierwszy podniósł rękę, lecz nie do czapki, tylko do wąsa!”

Przechodząc do omówienia poszczególnych osób z piątego pokolenia należy zaznaczyć, że wyjątkowa szczupłość dostępnych materiałów źródłowych ogranicza w znacznej mierze możliwości odtworzenia niejednokrotnie nawet zarysu życia poszczególnych jednostek, zaś – z wyjątkiem Klary Doroty – pozostałe trzy córki Jana Wiganda i Doroty Zofii potwierdzone są jedynie odpisem testamentu ich ojca, zamieszczonym w jego życiorysie; przy czym wiadomości o nich ograniczają się praktycznie do znajomości ich imion. Brak dokumentów metrykalnych w odniesieniu do wszystkich wymienionych postaci nie pozwala – za wyjątkiem jezuity Kazimierza, o którym dane podaje „ENCYKLOPEDIA JEZUITÓW” – ustalić dokładnych dat ich urodzin i śmierci.

Z kolei polityczny zamęt schyłkowej Rzeczypospolitej poczynając od elekcyjnej walki Stanisława Leszczyńskiego z oboma Augustami Sasami, a kończąc na rozbiorach, nie sprzyja próbie odtworzenia losów męskiej części tego pokolenia, z uwagi na szczupłość zachowanej dokumentacji.

ESTERA JULIANA                                                                                              KOD: V.1.

é -? -  - po 1742. (?)

Podstawowym i w zasadzie jedynym źródłem informacji o mniszce Benedyktynce w Chełmie Esterze Julianie, córce Jana Wiganda i Doroty Zofii – jest nie datowany i niesygnowany odpis testamentu Jana Wiganda, którego streszczenie zamieszczone jest w jego życiorysie. Informacje na jej temat zawarte w kronice rodzinnej traktować można wyłącznie jako wtórne, oparte na przekazach ustnych na tyle zresztą ogólnych, że kronikarz nawet nie wymienia jej imienia.

Koleje losów jej życia nie zostaną prawdopodobnie nigdy udokumentowane z uwagi na całkowity brak dokumentów źródłowych dotyczących jej osoby. Nieznany jest rok jej urodzenia, a domniemanie, że była najstarszą z potomstwa poświęconą Bogu – w podzięce za szczęśliwy powrót spod Wiednia – przez ojca-neofitę, jest jedynie jednym z możliwych wariantów. Akta grodzkie Nakła i Wałcza nie zawierają śladu jej egzystencji zaś z pracy Małgorzaty Borkowskiej pt. „SŁOWNIK MNISZEK BENEDYK-TYŃSKICH W POLSCE” wiadomo, że wszystkie akta klasztorne konwentu w Chełmnie dotyczące czasów z przełomu XVII. i XVIII. wieku, spłonęły wkrótce po II. wojnie światowej i wykazy zakonnic z tamtego okresu przepadły na zawsze, zaś historycy zakonni mają kłopot nawet z odtworzeniem imiennego spisu kolejnych ksień.

Wymieniona autorka w swej innej pracy pt. „Studia z dziejów kościoła i kultury katolickiej w Polsce” pisze:

„Prawo kanoniczne, na które powołują się chełmińskie deklaracje do reguły, dopuszczało do obłuczyn dziewczęta po ukończonych najmniej piętnastu latach życia, a do profesji – po ukończeniu szesnastu. Był to wiek, w którym zwykle ówczesna kobieta decydowała o swoim losie, o ile tego nie zrobili za nią – czasem wcześniej – rodzice.”  

Gdyby w takim razie Estera Juliana rzeczywiście urodziła się około roku 1684. i z własnej, czy też rodziców woli, wstąpiła do klasztoru w wieku wymienionym w zacytowanym fragmencie, mogłoby to mieć miejsce w latach 1698 - 1699. W owym czasie Jan Wigand sprzedawał Ciosaniec i kupował dobra w Polsce, decydując się ostatecznie na klucz radawnicki, do którego przeniósł się wraz z rodziną z pewnością w 1699. roku. Niewykluczone, więc że wpłaty wiana nowicjuszki dokonywał w siedzibie zakonu możliwe, że właśnie w Chełmnie, względnie w każdej innej miejscowości wyznaczonej przez aktualną ksienię zgromadzenia. W takim wypadku natrafienie na dokumentację tej operacji może być jedynie wynikiem przypadku, a nie planowej kwerendy archiwalnej. Oddanie córki do klasztoru przez majętnego szlachcica nie było z pewnością, ani małym, ani też jednorazowym wydatkiem. Pisze o tym ciekawie współczesny Janowi Wigandowi, Chryzostom Pasek w swoich „Pamiętnikach”:

„ROK PAŃSKI 1675

Jakom osiadł w [S]krzypowie, nie robiłem nic, tylkom sprawiał obłóczyny, profesyje, bo trzy {pasierbice} za mnie, czwarta jeszcze [za nieboszczyka] zostały bernardynkami: Maryjanna, Aleksandra, Barbara i druga Maryjanna, najmłodsza. Te panny nie z żadnego przymuszenia albo z jakiej potrzeby zostały zakonnicami (bo dziewki były i urodziwe, i z posagami), ale z [s]amej boskiej wokacyjej. Koszt jednak na to wielki łożyłem, bo to nierówno więcej kosztuje niżeli za mąż dając pannę. Kto tego nieświadom, ja bym powiedział, co to za koszt; i po staremu nie dosyć, że już wyprawę dasz i postanowisz, ale musisz zawsze dawać do klasztora.”

Służba Bogu w tamtych czasach nie była, więc z pewnością tania i jak wynika z literatury przedmiotu wymagała – po wstąpieniu nowicjuszki do konwentu - bezustannych dotacji pieniężnych. Potwierdza to testament Jana Wiganda wyznaczający Esterze Julianie dożywotni zapis w wysokości 200.- florenów pruskich rocznie, obciążający siłą rzeczy jej braci spadkobierców.

Wymieniona Małgorzata Borkowska wydała w 2004. roku kolejną pracę pt. „Leksykon zakonnic epoki przedrozbiorowej”, w której w tomie 1. na stronie 247, wymienia w spisie zakonnic w Chełmie (Cysterki Biskupie, potem Benedyktynki):

 „N. Ostenówna” – „Wpisana w 1742 do Bractwa Opatrzności. Jest wtedy w Bysławku.”

Z dużą dozą prawdopodobobieństwa można przyjąć, że zapis ten dotyczy Estery Juliany, która przy wstąpieniu do zakonu, na znak porzucenia doczesności przyjęła przypuszczalnie nowe zakonne imię, zapewne nie znane autorce. Zapis ten poświadcza jej długoletnią i wierną służbę w wybranym konwencie oraz pozwala przyjąć, że zmarła w latach następnych po wymienionym roku.

To wszystko, co można powiedzieć o osobie Estery Juliany.

EGIDIUSZ KAZIMIERZ                                                                                     KOD: V.2.

é po 1683.  -  21.08.1755.

Z faktu, że Egidiusz Kazimierz objął w posiadanie ojcowską siedzibę w Radawnicy, można by wysnuć wniosek o jego dziedziczeniu siedziby rodowej z tytułu prawa starszeństwa, jednak zapis ojcowski – w cytowanym uprzednio testamencie (przy omawianiu osoby Jana Wiganda) wyraźnie temu przeczy, wymieniając jako starszego, Jana Krystiana zaś Egidiusza określając, jako syna średniego. Odnośny ustęp brzmi następująco:

„Starszemu synowi Janowi Krystianowi zapisuje majątek i część wsi Górzna pod warunkiem spłaty sumy 5 tysięcy tymfów na rzecz braci Kazimierza i Franciszka. Średniemu synowi Egidiuszowi, ażeby nie czuł się pokrzywdzony 5 tysięcy tymfów bez dyskutowania o tym z braćmi .”

W powyższym kontekście można snuć wiele domysłów, ale zapewne żaden nie będzie trafny. Nie sądzę, aby majątek Górzna był atrakcyjniejszy od Radawnicy; jedynym powodem, który wydaje się istotny w tej decyzji, to trwałe związanie Egidiusza z ziemią radawnicką, w przeciwieństwie do pozostałych braci robiących kariery na dworze królewskim, a tym samym zapewnienie – poprzez taki zapis, spokojnego bytu ich matce.

Żadne źródła, ani niemieckie, ani polskie nie podają danych umożliwiających określenie roku urodzenia Egidiusza. Wiedząc, że był młodszy od Jana Krystiana można jedynie powiedzieć, że data jego narodzin przypadła na lata po 1693., o ile rzecz jasna podana w I. tomie „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” (wydanej w Bremie w 1977.) data była rzeczywiście rokiem urodzenia starszego brata.

W tej sytuacji, podana przez tę samą książkę data ślubu (16.02.1744) Egidiusza Kazimierza – stwarzająca przez swą dokładność wrażenie wiarygodnej, co zresztą dalej zostanie szerzej podbudowane argumentacyjnie - może w pewnej mierze stanowić wskazówkę o jego wieku, który rzecz jasna ze względów oczywistych nie mógł być w dniu ślubu zbyt zaawansowany, tym bardziej, że pozostawił troje potwierdzonych dokumentami potomków.

Dzieciństwo spędził Egidiusz niewątpliwie w Ciosańcu z rodzicami. O jego wykształceniu można również jedynie wnioskować pośrednio, bowiem funkcja szambelana (podkomorzego), którą sprawował na dworze drezdeńskim, wymagała oprócz konieczności operowania przynajmniej dwoma językami obcymi (niemieckim i francuskim), również wykształcenia stosownego do rzeczywistości dworu królewskiego, znajomości etykiety i ogłady przy oczywistej biegłości w operowaniu łaciną i językiem polskim. Tego wszystkiego z całą pewnością nie nauczył się w prowincjonalnych szkołach miejscowych, a i wątpliwe, aby mógł to uczynić w szkołach krajowych. W początkach XVIII. wieku, w ramach panującej na dworach szlacheckich mody na francuszczyznę, nie byłoby rzeczą dziwną gdyby podstawy wykształcenia i ogłady zdobył w domu rodzinnym od specjalnie zaangażowanego nauczyciela Francuza, jak o tym szeroko mówi J.S. Bystroń, cytowany w próbie odtworzenia życiorysu jego ojca, Jana Wiganda. Dalsze wykształcenie zaś mógł zdobywać w Dreźnie oddany tam na wychowanie, lub wręcz do służby dworskiej w charakterze pazia lub kadeta w szkole wojskowej. Dalsza jego kariera pośrednio poświadcza takie przypuszczenie. Zachowane dokumenty w Archiwum Poznańskim, noszące jego podpis świadczą, że pióro było przez niego często używane, a układ liter w podpisie oraz charakter pisma prezentują wyrobioną rękę, przy czym należy podkreślić, że podpisywał się imieniem „Idzi”, którego, na co dzień widocznie używał.

Pierwszą, potwierdzoną dokumentem grodzkim wiadomość o jego osobie przynoszą „Teki Dwo-rzaczka” informując, że w 1725. roku towarzyszył w grodzie nakielskim swej siostrze Klarze Dorocie Wiesiołowskiej w skwitowaniu ojca z kwoty 5.000 tymfów zapisanych jej przez innego brata, księdza jezuitę Kazimierza, który zgodnie z regułą zakonu nie mogąc posiadać osobistego majątku, otrzymaną spłatę swej ojcowizny scedował na siostrę {Archiwum Państwowe w Poznaniu, sygnatura Nakło Gr. 88, f.128v}.

Można domniemywać, że w tym czasie Egidiusz przebywa już w stronach rodzinnych, choć nie jest również wykluczone, że przyjechał wówczas z Drezna jedynie odwiedzić rodziców i spędzić jakiś czas w domu. Jednak następna pozycja w „Tekach Dworzaczka” na temat kontraktu z dnia 02.09.1729. spisanego we wsi Wiele o wydzierżawieniu przez niego na trzy lata od Andrzeja, cześnika dobrzyńskiego i jego bratanka Józefa, Raczyńskich tej właśnie wsi oraz części Rościmina (ok. 20. km. na północ od Nakła) za kwotę 12.982 tymfów {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k. 55} świadczy, że postanowił się usamodzielnić i osobiście zająć się gospodarką. Zawarcie trzyletniej dzierżawy w roku 1729. nasuwa również automatycznie dygresję w odniesieniu do stanu zdrowia jego ojca, Jana Wiganda, który spisując właśnie na początku tego roku testament, podpisał go niewątpliwie drżącą ręką, lecz nie sporządził go pewnie z powodu śmiertelnej choroby, a raczej dla podjęcia należnych mu kwot z zastawionej wioski Blumfeld – o czym mowa w cytowanych przy omawianiu jego życiorysu, „Tekach Dworzaczka”.

Takie rozumowanie skłania do przypuszczeń, że na swoje 79. lat trzymał się wówczas stosunkowo krzepko i co, najwyżej zawodził go wzrok. Załamanie jego stanu zdrowia, względnie nagła śmierć, nastąpiła prawdopodobnie dopiero wiosną 1730. roku, bowiem w dniu 12.07.1730. we wsi Grudna spotkali się trzej bracia spadkobiercy w celu podzielenia i zatwierdzenia spadku po ojcu {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k. 40} w wyniku, czego Egidiusz objął na wyłączną własność ojcowską siedzibę, Radawnicę.

Zagadkowe jest natomiast pytanie, dlaczego podział ten został dokonany w Grudnej, najmniej reprezentatywnej i położonej peryferyjnie części dóbr Jana Wiganda? Niewykluczone, że nastąpiło to z uwagi na szeroko znany w okolicy bród przez rzekę Gwdę, ułatwiający ewentualny udział w tym spotkaniu tej części rodziny, która pozostała i gospodarzyła na terenie Królestwa Prus. Nie sądzę, aby tę kwestię udało się wyjaśnić, ale z uwagi na jej drugorzędność należy przejść nad nią do porządku.

Następne lata spędził prawdopodobnie w Radawnicy zajmując się gospodarką, bowiem dalsze wiadomości datowane są dopiero w roku 1733. „Teki Dworzaczka” informują, że tego roku Egidiusz Kazimierz – scalając na powrót majątek ojcowski – kupił za 35.000 tymfów od swego młodszego brata Franciszka Jakuba, odziedziczone przez niego wsie: Grudnę i Krzywą Strugę (Krzywą Wieś) {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, k.157}.

 

Z kolei „ROCZNIK TOWARZYSTWA HERALDYCZNEGO W LWOWIE”, tom I. na lata 1908/9 podaje – dokonany przez Jerzego hr. Dunin-Borkowskiego i dr. M. Dunin-Wąsowicza – spis elektorów króla Stanisława Leszczyńskiego, wśród których z województwa kaliskiego wymienieni są: Franciszek Osten, Idzi Osten i Jan Osten.

Interesujące byłoby wyjaśnienie, dlaczego ci trzej bracia, wśród których Egidiusz-Idzi Kazimierz był podkomorzym króla Augusta II., a podpułkownik Franciszek Jakub prawdopodobnie służył w jego wojsku, oddali swe głosy zamiast na Augusta III. na jego konkurenta, Stanisława Leszczyńskiego. Niewątpliwie związani byli, jako elektorzy w dużej mierze wytycznymi sejmiku elekcyjnego, który optował, jak cała Wielkopolska za „Piastem”, w związku, z czym nawet Egidiusz poczuł się zwolniony z lojalności w stosunku do dynastii, której przedstawiciel uhonorował go najwyższą godnością dworską dostępną prowincjonalnej szlachcie - szambelana,

Były to czasy całkowitego upadku samodzielnego bytu politycznego Rzeczypospolitej, a jej bezwolne trwanie, jako ciągle jeszcze odrębnego państwa Europy wynikało wyłącznie z braku porozumienia i rozstrzygających decyzji ościennych mocarstw. Atmosferę panującą w kraju, w przededniu elekcji, na którą wybierali się trzej bracia, przedstawia Józef Feldman w swej książce zatytułowanej „Stanisław Leszczyński” (PWN; W-wa, 1959), z której wyjątki cytuję:

str.141/142

„Czterdziestoletnie blisko rządy króla – Niemca dały się ogółowi szlachty potężnie we znaki. Mogli sobie magnaci wchodzić w konszachty z dworem i przyrzekać mu po kryjomu poparcie; ogół szlachty dość miał panowania złego włodarza, który przesiadywał w Dreźnie, do Polski zaglądając tylko na okres sejmów, ustawicznie knuł zamachy na ustrój i całość państwa, wchodził w zmowy z sąsiadami, ciemiężył kraj obcym wojskiem, budził zgorszenie zarówno występkami przeciw Rzpltej jak wyuzdaniem życia prywatnego.

W piersiach najszerszych mas wzbierała tęsknota za królem, który by przypomniał dawne czasy pomyślności i chwały, w których najskromniejszy szlachcic mógłby odkryć krew swojej krwi, kość swojej kości. Trafnie wyraził te uczucia najgłośniejszy pamiętnikarz epoki, Marcin Matuszewicz, pisząc: ””Największa jednak część była pragnących, ażeby Piast tron polski osiadł; pamiętającym albowiem panowanie króla Jana III, dla Polaków przystępne, w nacjonalnym języku poufałe, wszystkich familii zasług w ojczyźnie i interesów Rzpltej wiadome, nikomu niegroźne ani o żadnej ujmie wolności nie myślące””. Coś z tego nastroju udzieliło się na chwilę potężnym oligarchom, trzęsącym Rzpltą. Oba zwalczające się na śmierć i życie obozy możnowładcze, Potoccy i „Familia” Czartoryskich, podali sobie ręce dla wspólnego przeprowadzenia obioru Stanisława. Sejmiki konwokacyjne opowiedziały się przygniatającą większością za wykluczeniem kandydatów cudzoziemskich. Analogiczna uchwała zapadła na sejmie konwokacyjnym, który starodawnym zwyczajem zgromadził się z końcem kwietnia w Warszawie. Jedność narodu zdawała się być całkowita. Nieliczni stronnicy sascy stulili uszy i z pozorną gorliwością kładli podpisy pod skrypt, wykluczający od tronu Augusta Mocnego. W rzeczywistości jednak strona przeciwna nie zasypiała sprawy.

Wysiłkom dyplomacji saskiej udało się zwerbować pomoc obu dworów cesarskich, które od pierwszej chwili wrogie Stanisławowi, przez posłów swych w Warszawie oświadczyły, że nie pozwolą na powrót odsądzonego od tronu banity. Coraz bardziej stawało się widoczne, że o losach polskiej elekcji zadecyduje oręż.”

Elekcja ta, która miała miejsce 12. września 1733. roku, wybrała królem przeważającą ilością głosów - przy znaczącym udziale elektorów wielkopolskich - Stanisława Leszczyńskiego. Ze względu na bezsilność Rzeczypospolitej i interwencję wojsk rosyjskich, po raz drugi jednak nie udało się mu objąć polskiego tronu.

Jak już uprzednio powiedziano, Radawnica należała do powiatu nakielskiego i wraz z nim wchodziła w skład województwa kaliskiego. Sejmiki elekcyjne tego województwa odbywały się w Kaliszu, zwoływane przez najwyższego urzędnika ziemskiego, czyli wojewodę lub kasztelana, natomiast wszystkie pozostałe sejmiki województwo kaliskie odbywało wespół z województwem poznańskim w Środzie Wielkopolskiej.

Sam fakt pełnienie przez braci godności elektorów, wskazuje na ich zaangażowanie w sprawy kraju oraz uprzedni udział w sejmikowych zgromadzeniach szlachty i uzyskaną wśród niej wystarczającą do wyboru popularność, popartą oczywiście posiadanym majątkiem. Wiadomo, więc z całą pewnością o ich obecności na elekcji na Woli w Warszawie we wrześniu tego roku.

Mimo śmierci króla polskiego i elektora saskiego Augusta II w dniu 31.01.1733., dwór drezdeński funkcjonował normalnie, wydając na ten rok - królewski kalendarz, będący w istocie zarówno państwowym jak i dworskim informatorem o planowanych wydarzeniach oraz ówczesnym „Who’s who”:               

                            „Königl. Poln. Und Churfüstl. Sächsischer

                                                   Hof und Staats

                                                K  a  l  e  n  d  e  r

                                               Auf das Jahr 1733”

zawierający w spisie pośród innych osób:

„Polnische Cammer-herren: (wymieniony bez podania imienia)  Cammer – Herr Osten”

Według słownika polsko-niemieckiego, tytuł Cammer-Herr pisany nam współcześnie, jako Kammerherr odpowiada zarówno tytułowi polskiego „podkomorzego”, jak i francuskiemu tytułowi „szambelana”, który został przez Augusta II Sasa wprowadzony na saksońsko – polski dwór. Mimo braku imienia, które by przesądzało wszelkie wątpliwości, przyjmuję w ślad za niemieckimi danymi genealogicznymi potwierdzonymi przez prof. W. Dworzaczka {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, s.97}, że tytuł ten przysługiwał Egidiuszowi Kazimierzowi z mianowania królewskiego.

Należy jednak sprecyzować ścisłość zastosowanego tłumaczenia jego nazwy i zakres obowiązków tego podkomorzego. Otóż w Królestwie Polskim funkcjonowali podkomorzowie dwóch rodzajów. Jeden – „succamerarius”, zajmujący w Koronie pierwsze miejsce wśród urzędników ziemskich, rozstrzygał przy pomocy podległego sobie sądu wszystkie spory graniczne na podległym swojej władzy terytorium oraz drugi, zwany również niekiedy „succamerarius curiae” lub „archicamerarius” wyrósł z urzędu ochmistrza. Ten drugi właśnie odpowiadał zakresem obowiązków - pełnionych wyłącznie na dworze królewskim - szambelanowi, a jego znakiem był złocisty klucz.

Odnośnie funkcji podkomorzego, co prawda tylko tego ziemskiego, opowiadana była wówczas anegdota podana przez R. Kaletę w jego książce „Anegdoty i sensacje obyczajowe wieku oświecenia w Polsce”  (Czytelnik, W-wa 1958.):

„Deputaci na trybunał, podobnie jak i posłowie na sejm, w okresie kadencji mieli prawo do odbierania tytułu: „Jaśnie Wielmożny”, przysługującego jedynie senatorom, a z urzędników ziemskich: podkomorzemu, chorążemu i sędziemu dożywotniemu. W związku z czasowym uprawnieniem posłów i deputatów do owego tytułu powstało złośliwe przysłowie: „Jaśnie zgaśnie, a mospanie zostanie”.

Ten sam autor podaje również wiersz nieznanego autora, który szeregował hierarchicznie – w zasadzie czysto tytularne – godności szlacheckie, którego to porządku pieczołowicie przestrzegano, i o które nawiasem mówiąc, ubiegano się wówczas nadzwyczaj gorliwie oraz analogicznie jak nam współcześnie z zamiłowaniem przy każdej - mniej lub więcej znaczącej okazji, z lubością je wymieniano. Wiersz ten brzmi następująco:                     

                                          Podkomorzy z starostą chorążego sądzi

A stolnik i podczaszy przed podsędkiem rządzi

Podstoli, cześnik, łowczy nad wojskimi włada

Pisarz, miecznik i skarbnik na końcu zasiada”

.Tak, więc na czele hierarchii w Koronie stał „pierwszy ze szlachty” (nobilitatis princeps): podkomorzy. Za nim postępowali inni w następującej kolejności: starosta, chorąży, sędzia ziemski, stolnik, podczaszy, podsędek, podstoli, cześnik, łowczy, pisarz ziemski, miecznik, wojski, skarbnik. Za nimi dopiero wymieniano urzędników takich jak: podstarości, sędzia grodzki, pisarz grodzki, komisarz graniczny, komisarz ziemski, burgrabia grodzki, regent ziemski, regent grodzki, wiceregenci i suceptanci.

Śladem ojca podtrzymywał, Egidiusz z pewnością związki z zakonem jezuitów, szczególnie z ich rezydencją w Wałczu, w której jego starszy brat Kazimierz-Jan był jako profesor teologii wykładowcą, a w latach 1737. – 1741. superiorem, czyli w zasadzie autokratycznym opatem.

Kronika jezuitów wałeckich informuje, że w roku kończącym superiorat Kazimierza, Egidiusz  „przyniósł do ołtarza Najwyższego 600 florenów polskich”, czyli obiegowych w Rzeczypospolitej tymfów inaczej zwanych złotymi. W międzyczasie gdyż w 1739. roku według „Tek Dworzaczka”:

„Egidiusz [Kazimierz] de Sakin Osten, podkomorzy J.K.Mci w imieniu swoim oraz Franciszka [Jakuba] brata rodzonego i spadkobierców Jana [Krystiana] brata rodzonego, sumę 5.000 tymfów w testamencie ojca zeznającego – Jana Wiganda ab Osten-Sakin, spisanego dnia 08.01.1729. roku, a legowaną Klarze z Ostenów, obecnie wdowie po Kazimierzu Wiesiołowskim, siostrze rodzonej zeznającego, ceduje tejże.” {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, s. 97}

W kwestii małżeństwa Egidiusza Kazimierza i daty jego zawarcia, kuszące byłoby postawienie tezy o jego pierwszym bezdzietnym małżeństwie i zawarciu drugiego związku dopiero po śmierci pierwszej żony, jako że rozwód w pierwszej połowie XVIII. wieku był możliwy jedynie na szczeblu magnaterii, a i wśród niej znane są jedynie nieliczne tego przypadki. Nie ma jednak żadnych poszlak przemawiających za jego wcześniejszym mariażem. Niewykluczone, że niefrasobliwe życie na dworze drezdeńskim upływało tak beztrosko i szybko, że starokawalerstwo nadciągnęło niepostrzeżenie i po powrocie w rodzinne strony w połowie lat dwudziestych musiał on dopiero rozpocząć poszukiwania właściwej kandydatki na żonę. Uwzględnić chyba należy również możliwość jego długiego pozostawania w nieformalnym związku, którego zakończenie dało mu dopiero wolne ręce w kwestii przyszłości. Niezależnie od sytuacji, jaka w rzeczywistości miała miejsce, to od chwili powrotu w rodzinne strony i rozpoczęcia poszukiwań przyszłej żony do dnia jej znalezienia i uwieńczenia tego faktu ślubem, upłynął długi okres czasu. Wspomniana uprzednio „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” podaje datę tego ślubu na dzień 16. lutego 1744. roku.

Wybranką była „Conradina Christijana” {takimi imionami podpisała się osobiście na dokumencie zawarcia z mężem dożywocia, przechowywanym w A.P. P-ń, sygn. Wałcz Gr. 53, k. 92} z von der Goltz’ów (Gulcz’ów) a. d. H. Klausdorf, córka Franciszka Gulcza i Idy z Gulczów, wyznania ewangelickiego. Podana przez niemiecką historię data, pośrednio potwierdzona jest dokumentami z czynności prawnych dokonywanych zazwyczaj krótko po ślubie i opisanymi w „Tekach Dworzaczka”, a mianowicie:

(Tekstem z roku 1745. roku) „Znakomita Konradyna z Gulczów, córka Franciszka Gulcza i Idy z Gulczów, żona Egidiusza Kazimierza Ostena podkomorzego J.K.Mci kwituje Franciszka i Karola Gulczów, braci rodzonych z 20.000 tymfów posagu i 5.000 tymfów wyprawy, a Egidiusz Kazimierz Osten, podkomorzy J.K.Mci,  syn Jana Wiganda i Doroty Zofii z Ostenów, na dobrach Radawnica, Krzywa Struga i Grudna w powiecie nakielskim tej żonie oprawia posag 20.000 tymfów i t.w. [?]{A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, 630v}

(Tekstem z tego samego roku) „Oblatowane w grodzie Wałcz w 1745. Egidiusz Kazimierz Osten, podkomorzy J.K.Mci, syn Jana Wiganda Ostena i Doroty Zofii z Ostenów, na wsiach: Radawnica, Krzywa Struga i Grudna w powiecie Nakło, Konradynie z  Gulczów, córce Franciszka Gulcza z Idy z Gulczów zrodzonej, a żonie swej zapisuje posag 20.000 i t.w. [?]{A.P. P-ń, Nakło Gr. 94, f.98v}.

Pośrednio również datę tego ślubu potwierdza trójka dzieci zrodzonych z tego związku, co wymownie świadczy, że Konradyna wychodząc za mąż była w pełni wieku prokreacyjnego, a więc musiała być od męża dużo młodsza. Przeżyła go też, co najmniej o 28. lat, bowiem o jej śmierci można mówić dopiero po 1783. roku, a są przesłanki pozwalające przypuszczać, że zmarła dopiero po lipcu 1792. roku, o czym jeszcze dalej będzie mowa.

 Następnie, spis inwentaryzacyjny dóbr radawnickich dokonany po pierwszym rozbiorze Polski w dniu 18.03.1773. przez urzędników króla pruskiego {A.P. Bydgoszcz, zespół Kriegs- und Domänen-kammer, deputation in Bromberg, Dział XVIII, nr. 210-241} wymienia jako ich właścicielkę i zarządzającą właśnie Konradynę, co rzecz jasna wynikało z zawartej umowy z mężem o dożywocie (patrz „Materiały” – „Dożywocie”), choć je uprzednio w 1767. skasowała.

Te same materiały w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy, pod sygnaturą 96 zawierają również tabelę wasali z okręgu noteckiego, sporządzoną w 1773. roku, nawiasem mówiąc przez polakożercę „von Sacken’a” (tak go określa książka pt. „Krajna i Nakło”), w której na stronie 31 widnieje następująca pozycja:

„Conradina v.d. Osten, geb. ne v. Goltz, 41 Jahr“, dziedziczka Radawnitz [Radawnicy], Krumenflies [Krzywej Wsi], Strasforth [Grudnej] i Hohenfier [Kamienia] z siedzibą w „Radawnic”. Zapis ten rozbudowany na kilka kolumn, podaje również jej synów:

„Franz 27 Jahr” z uwagą „zuhause” oraz „Casimir 23 Jahr“ z uwagą „zu Dresen”, i poniżej zamieszczonym wyjaśnieniu o pełnieniu przez niego służby w saskim wojsku w stopniu porucznika.

Podany wiek, przynajmniej w odniesieniu, do Konradyny nasuwa jednak zasadniczą wątpliwość, bowiem przyjmując w 1773. jej 41. lat za rzeczywiste, okazałoby się , że wyszła za mąż (12.02.1744) w wieku 12. lat, co jest oczywiście w XVIII. wieku nieprawdopodobne.

Natomiast w odniesieniu do synów, można ich wiek przyjąć za zbliżony do rzeczywistego, a w takim razie Franciszek urodził się około roku 1746., zaś Jan Kazimierz około 1750.

Z kolei zaprzeczać tej dacie mógłby napis na portrecie Jana Kazimierza, wiszącym na ścianie empory nad ołtarzem głównym kościoła w Zamartym, który oprócz tytułów sportretowanego określa również lata jego życia na 1740. – 1817., gdyby nie mylny rok śmierci (w rzeczywistości zmarł 02.01.1813.) świadczący, że napis ten powstał na tyle długo po pogrzebie, że jego faktyczna data zatarła się w pamięci, a więc tym bardziej i wykazany rok urodzenia nie może być prawdziwy.

Wymienienie natomiast Franciszka w liście wasalnej, jako przebywającego w domu („zu Hause”), świadczy, że wyręczał matkę w zarządzaniu majątkiem, albo znacząco jej w tym pomagał. Niemniej stosunki własnościowe dziedziców Radawnicy, mimo zmiany przynależności państwowej, a tym samym i zmiany systemu prawnego, nie zostały w niniejszym opracowaniu ostatecznie wyjaśnione i wymagałyby dodatkowej kwerendy.

Pozostałe wiadomości dotyczące Egidiusza Kazimierza pochodzą wyłącznie z „Tek Dworzaczka” i dotyczą:

a.       kontraktu zawartego w 1747. roku, pomiędzy Karolem Henrykiem Gulczem i Egidiuszem, który wziął w trzyletni zastaw wieś Blumenfeld z młynem w powiecie człuchowskim (wieś nie zidentyfikowana) za kwotę 12.000 zł. pruskich {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.76v}.

b.  mianowania w 1750. Egidiusza pełnomocnikiem przez potomstwo brata, Jana Krystiana. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95, k.30}.

c.       spisania w 1752. dożywocia pomiędzy Egidiuszem i Konradyną {A.P. P-ń, Wałcz,  sygn. Gr. 53, k.92}.

d.      skwitowania w 1753. przez Egidiusza swego brata Franciszka Jakuba z 30.000 tymfów oraz zakupu od niego wsi Kamień za 49.000 tymfów {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 53, k.133-134v}.

Działalność finansowa Egidiusza, zarówno poprzednio omówiona, jak i przedstawiona w wyżej wymienionych punktach „a” i „d” dowodzi, że Egidiusz dysponował bieżącą gotówką i pożyczał ją pod zastaw lub pełnił rolę bankiera wspierającego także rodzinę w potrzebie, jednocześnie z punktu „b” można by wyciągnąć wniosek, że jako głowa rodziny opiekował się jej młodszymi członkami, służąc swoją pomocą i radą.

Równocześnie punkt „d” potwierdza poprzednio wyrażoną opinię o konsekwentnym zbieraniu ojcowskiego majątku, podzielonego w wyniku działów spadkowych. Po odkupieniu przez niego wsi Kamień, z pierwotnie zakupionego przez Jana Wiganda klucza brakowało jedynie Górzny i Nowego Dworu, które to wsie jego bratankowie, synowie Jana Krystiana i Ludwiki Barbary z Rydzyńskich, odsprzedali w 1752. Augustynowi Działyńskiemu. Zajmowały one obszaru ziemi uprawnej według danych z 1773. roku: w folwarkach - 9 łanów i we wsiach 16., łącznie 25 łanów, czyli po przeliczeniu na hektary zmniejszyły powierzchnie uprawne pierwotnie posiadane przez ojca Egidiusza, o 420 hektarów.

„Geschichte des Geschlechtes von der Osten” podaje, że Egidiusz Kazimierz zmarł w Radawnicy w dniu 21. sierpnia 1755. Potwierdza to prof. W Dworzaczek pisząc:

„Nie żył już w r. 1755, kiedy owdowiała Katarzyna z Golczów kwitowała swe dzieci nieletnie, Franciszka, Kazimierza i Dorotę z 15.000 tymfów zapisanych jej przez męża w 1745.” {A.P. P-ń, Wałcz, Gr. 53, k.200).

Pochowany został z całą pewnością w krypcie rodzinnej w kościele w Radawnicy przy ojcu.

Jak wyżej wspomniano, żona Egidiusza Kazimierza, Konradyna nosząca w kronice rodzinnej drugie imię Dorota, w etnograficznej literaturze niemieckiej zwana jest przez Otto Goerke’go na stronie 624 jego książki  „Der Kreis Flatow” (wydanej w 1918. w Złotowie), „Konradine Christiane” i jak już wyżej cytowano tak się właśnie na dokumencie zachowanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu {Wałcz Gr. 53, k.92} własnoręcznie podpisała: „Conradina Christijana de Osten”. Dowodzi to kolejnej pomyłki naszego kronikarza rodzinnego Kazimierza.

O ile imię „Conradina” - Konradyna, współcześnie praktycznie nieużywane, nie budzi jednak żadnych wątpliwości, o tyle Christijana może być rozumiane zarówno jako Krystyna, jak i Krystiana. Ksiądz Alojzy Jougan w swoim „SLOWNIKU KOŚCIELNYM łacińsko – polskim” wyróżnia oba te imiona, jako pochodzące od różnych świętych, i tak: „S. Christina”, to św. Krystyna, a „S. Christiana”, to św. Chrystiana; przy czym „christiane – po chrześcijańsku”, a „christianus – chrześcijański, chrześcijanin”. Zrozumiałe, że Konradyna podpisała się zgodnie z zasadami pisowni stosowanymi przez sobie współczesnych. Aby zakończyć sprawę tego nietypowego imienia, warto przytoczyć na ten temat, zapis Józefa Bubaka ze strony 184 jego „Księgi naszych imion”:

KRYSTIANA: imię żeńskie od imienia Christian, Krystian; w średniowiecznym źródle polskim poświadczone w XIII wieku jako Krzys(z)tyjana, Krystyjana. Dziś b. rzadkie. Łać, hol. Christiana, niem. Christiane.”

Pochodziła ze znanej i licznie rozgałęzionej pomorskiej rodziny Gulczów (Golczów), która w niemieckiej wersji pisała się „von der Goltz”. Literatura genealogiczna niemiecka prezentując konkretną osobę dodawała jeszcze siedzibę, z której ona pochodziła, stąd prawie zawsze figuruje skrót „a.d.H.” [aus dem Hause] i nazwa miejscowości; w wypadku Konradyny jest to Klausdorf, prawdopodobnie dzisiejszy Kłębowiec położony 6 km na północ od Wałcza.

Na podstawie wywodu przeprowadzonego w odniesieniu do terminu daty ślubu Egidiusza Kazimierza, można domniemywać, że urodziła się około 1721. roku, a w cytowanej liście wasali po prostu o 10. lat się odmłodziła. Jej szczegółowy stan rodzinny przedstawiony został przez wspomnianego Otto Goerke’go przy okazji omawiania historii okręgu Batorowa, którą to miejscowość zresztą Konradyna odziedziczyła. Cytuję wyjątki ze stron 602-605:

„W 1747. wartość dóbr Batorowo wynosiła 25.000 talarów.

 We wrześniu 1773. zmarł w Gdańsku Franciszek Bogusław von der Goltz, właściciel Batorowa i Buki, jako kawaler. Po nim dziedziczył wymienione Batorowo i Bukę jego brat, polski podpułkownik Karol Henryk von der Goltz. Ten zmarł w 1782. roku. Jego spadkobiercami zostali:

1.      jego siostra Konradyna, podkomorzyna v.d. Osten – Sacken z Radawnicy;

2.      dzieci innej siostry zamężnej za generałem Franciszkiem Henrykiem Rosenberg – Gruszczyńskim z Schönewalde koło Graudenz;

3.      dzieci trzeciej siostry, zamężnej za pana von der Goltz z Gross-Lauth koło Königsberg in. Pr. [in Preussen – Królewca w Prusach];

4.      major Ernst von Lüttichau, syn czwartej siostry spadkodawcy;

5.      dzieci piątej siostry zamężnej za niejakim panem von Lubowieckim.

Na temat tej sprawy spadkowej, dziedzic Buczka Józef von Goetzendorf – Grabowski pisał w dniu 7. maja 1804. roku: „”Po załatwieniu sprawy spadkowej przed sądem w Bydgoszczy po śmierci podpułkownika Karola Henryka von der Goltz, w dniu 29. października 1783. roku dobra Batorowo i Buki zostały odstąpione przez wszystkich jeszcze żyjących uprawnionych do spadku, siostrze zmarłego pani Konradynie, wdowie po podkomorzym von der Osten – Sacken, urodzonej baronowej von der Goltz, w taki sposób, że wszyscy zrzekli się roszczeń do dóbr, a ona stała się rzeczywistą i nieograniczoną ich właścicielką; tytuł własności został przepisany na jej nazwisko i wpisany w księgę hipoteczną.

Teraz skupiło się w jednej ręce pięć folwarków i sześć chłopskich wsi. Tymi pięcioma majątkami były Batorowo, Buka, Kamień, Lędyczek Szlachecki, Radawnica; sześcioma wsiami chłopskimi były Batorowo, Kamień, Krzywa Struga, Lędyczek Szlachecki, Radawnica i Grudna.

Po śmierci Konradyny von der Osten – Sacken, Batorowo odziedziczyły jej dzieci, a mianowicie:

1.      Franciszek Egidiusz, podkomorzy von der Osten – Sacken z Radawnicy;

2.      Jan Kazimierz, szambelan von der Osten – Sacken z Batorowa;

3.      Dorota, urodzona von der Osten – Sacken, zamężna za Józefem von Grabowskim z Grylewa.

Na podstawie układu z 25. lipca 1792. roku zawartego przed Komisją Sądową w Konitz, potwierdzono przed Królewskim Sądem Grodzkim w dniu 17. sierpnia 1792. roku, nabycie przez Jana Kazimierza von der Osten – Sacken dóbr Batorowo i Buki, których wartość oszacowano na 29.000 talarów.

Stosownie do tej umowy został przeniesiony tytuł własności na szambelana Jana Kazimierza von der Osten – Sacken, według rozprawy z dnia 17. sierpnia 1792. potwierdzonej przed Sądem Grodzkim w Bydgoszczy w dniu 02. sierpnia 1794.”

Z tego samego opracowania, z rozdziału zamieszczonego na stronach 624-625, omawiającego miejscowość Adlig Landeck, czyli Lędyczek Szlachecki, inaczej zwany Downicą, wiadomo między innymi:

„Jak zostało powiedziane przy omawianiu miejscowości Radawnica, wdowa Konradyna Christiana von der Osten – Sacken zrzekła się w dniu 15. stycznia 1783, roku dóbr radawnickich na rzecz swoich synów Franciszka Egidiusza i Jana Kazimierza w zamian za dożywocie.”

W dniu tego zrzeczenia się przez Konradynę, w skład klucza radawnickiego wchodziły: Radawnica, Grudna, Krzywa Wieś, Kamień i Lędyczek Szlachecki. Według książki Przemysława Szafrana pt. „OSADNICTWO HISTORYCZNEJ KRAJNY W XVI-XVIII W.” (wyd. przez Gdańskie Tow. Naukowe w 1961.) areał uprawny w tych miejscowościach wynosił: dla folwarków dworskich 16 łanów, zaś oczynszowanych wiejskich 71 łanów. Na terenie województwa kaliskiego obowiązywał łan chełmiński, który zawierał 16,8 hektarów współczesnych, w związku, z czym przeliczając powyższy areał z łanów na hektary otrzymujemy następujące obszary uprawne: folwarków dworskich – 268,8 ha oraz wiejskich (w tym sołtysie) – 1.192,8 ha. 

Uwzględniając we wpływach dworu coroczne dochody z czynszów chłopskich oraz biorąc pod uwagę przychód ze sprzedaży drzewa z posiadanych lasów oraz inne drobniejsze wpływy, to stosowany przestarzały system trójpolówki przy corocznie realnie uprawianej powierzchni jedynie w ilości 180 hektarów, obniżał opłacalność gospodarowania i zaliczenie tego klucza do grupy gospodarstw dającej tylko nieco wyższe dochody od przeciętnych, nie będzie odbiegało od obiektywnej oceny.

W kwestii przypuszczalnego terminu śmierci Konradyny Doroty ostrożność wymaga, aby określić go jedynie zwrotem: „przed 25 lipca 1792.”, na co jednoznacznie wskazuje cytowany z książki Otto Goerke’go tekst o zawartym tego dnia układzie przed Komisją Sądową w Konitz, możliwym jedynie w wyniku postępowania spadkowego po jej śmierci. Z uwagi na zaginięcie w parafii Radawnica Liber Mortuorum z tego okresu, nie ma jednak szans na bardziej precyzyjne określenie tej daty.

 „Teki Dworzaczka” zawierają również wcześniejsze informacje dotyczące Konradyny, a mianowicie:

·             W 1764. „Szlachetni Franciszek i Ernest August Golczowie, synowie Franciszka Joachima i Krystyny Fryderyki z Mehlingów, dziedzice Prusinowa, na tej wsi Konradynie z Golczów, wdowie po Egidiuszu de Sakin Ostenie podkomorzym dworu J.K.Mci zapisują sumę 1.080 talarów.” {A.P. P-ń, stara sygn. Wałcz Gr. 94, f.174}.

·             W 1767. Konradyna z Golczów, córka Franciszka Golcza i Idy z Golczów, wdowa po Idzim Kazimierzu Ostenie, podkomorzym J.K.Mci, dziedzicu wsi Radownica i Kamień w powiecie nakielskim, dożywocie dane sobie w grodzie wałeckim w sobotę po Nawiedzeniu N.M.P. w 1752. roku kasuje.” {A.P. P-ń, Nakło Gr. 96, f.222v}.

·             „W dniu 11.11.1777. roku odbył się chrzest urodzonej w dniu 4. tego miesiąca córki P.M. Stanisława i Doroty z Ostenów Grabowskich, dziedziców Grylewa – IGD, która na chrzcie otrzymała imiona Karlina Konradyna Katarzyna. Rodzicami chrzestnymi byli Ignacy Wiesiołowski dziedzic Dobieszewa i PGM Konradyna Ostenowa dziedziczka Radownicy.” {A.P. P-ń, Grylewo}.

Zastanawiające jest, że o ile z powyższych informacji wynika, że więzy Konradyny z własną rodziną Goltzów oraz rodziną zięcia były utrzymywane na bieżąco, to brak jakichkolwiek śladów tego typu związków z rodzeństwem męża, względnie potomstwem tego rodzeństwa. Nie można wykluczyć rodzinnego rozdźwięku, który miał wówczas miejsce, a który w ostateczności skutkował przejściem – wówczas polskiego rodowego majątku – w ręce rodziny Goetzendorf-Grabowskich. Ubolewał nad tym nasz rodzinny kronikarz, żyjący jedynie jedno stulecie po opisywanych wydarzeniach, ale nie skorzystał z możliwości dociekania pobudek, które zakończyły się właśnie takim finałem.

Z małżeństwa Egidiusza Kazimierza Osten – Sacken i Konradyny Doroty z von der Goltzów znamy potwierdzone dokumentami – należące do pokolenia VI. - następujące potomstwo:

1.  Franciszek Wigand Egidiusz, urodzony według tabeli wasali około 1746., dziedzic Radawnicy, ożeniony z Joanną z Goltz’ów, zmarł 27.09.1812. w Radawnicy, pochowany w rodzinnej krypcie miejscowego kościoła.

2.      Jan Kazimierz, urodzony według tego samego źródła ok. 1750., dziedzic Batorowa i Buczka, ożenił się w dniu 06.03.1791. z Anną Konkordią Kunegundą z Pruszaków, zmarł 02.01.1813. w Batorowie, pochowany w podziemiach kościoła w Zamartym.

         3.  Dorota, urodzona w nieznanym roku przypuszczalnie ok. 1748., wyszła przed 1774. za Stanisława Goetzendorf-Grabowskiego z Grylewa, zmarła 22.06.1798., pochowana w podziemiach kościoła w Wąwelnie.

HELENA                                                                                                               KOD: V.3.

é -?-  - -?-

Jedynym źródłem wiadomości potwierdzającym egzystencję Heleny, córki Wiganda i Doroty Zofii, za wyjątkiem rzecz jasna wtórnej wiadomości zawartej w kronice rodzinnej, jest testament naszego antenata cytowany w jego życiorysie. Informacja ta brzmi według zawartego tam streszczenia następująco:

„Gaspar Zygmunt de Flemming, kapitan królewski i mąż córki Ludwiki, został już zaspokojony otrzymując oprócz posagu żony dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce donatora Helenie.”

Wyłącznym wnioskiem, który można na tej podstawie wysnuć jest przypuszczenie osiągnięcia przez nią wieku panieńskiego, a więc dojście do lat zwanych ówcześnie „sprawnymi”, co oczywiście oznacza, że zmarła w wieku około 20. lat. W świetle przedstawionego w życiorysie Jana Wiganda stanu zachowania ksiąg metrykalnych Radawnicy i Złotowa, nieznane są rzecz jasna żadne daty jej dotyczące.

JAN KRYSTIAN                                                                                                   KOD: V.4.                                               

éok. 1693. - 18.01.1738.

Drugim według starszeństwa, a pierwszym w kolejności dziedziczenia, synem Jana Wiganda i Doroty Zofii był Jan Krystian, bezpośredni przodek polskiej linii rodu. Wszystkie uprzednio przywołane almanachy niemieckie zgodnie podają jego rok urodzenia na 1693. Nastąpiło to z pewnością w Ciosańcu, gdzie też spędził przypuszczalnie dzieciństwo. Z tego okresu rzecz jasna nie mamy o nim żadnych wiadomości; problemem są jednak wszelkiej maści informacje, szczególnie dotyczące wykształcenia, służby wojskowej i miejsca jej pełnienia. Bowiem dopiero następną pewną wiadomością o jego osobie jest podział spadku, poprzedzony informacją o spisaniu przez jego ojca testamentu.

Jak wiadomo z omówienia losów jego „średniego” brata Egidiusza, ich ojciec zawarł w swoim testamencie klauzulę, że Jan Krystian dziedziczy majątek oraz część wsi Górzna, a także spłaca swych młodszych braci. Zapis taki mógł by sugerować, że Górzna stanowiła najbardziej wartościową część dziedzictwa po Janie Wigandzie, tymczasem Górzna była przede wszystkim wsią włościańską, co prawda oczynszowaną i w stosunku do centralnie w całym kompleksie dóbr położonej Radawnicy, peryferyjną. Nie ma w niej śladów zabudowy dworskiej, której przypuszczalnie nigdy nie posiadała i jest mocno wątpliwe, aby stanowiła główne dziedzictwo sukcesyjne. Przejściowo, mogła mieć przystosowane do zamieszkania przez dziedziców zabudowania, ale nie różniły się one pewnie wiele od okolicznych zabudowań włościańskich i obecnie można, co najwyżej snuć przypuszczenia na temat ich lokalizacji.

Nie ma w chwili obecnej również wielkiego sensu wdawać się w rozważanie przyczyn, które kierowały Janem Wigandem, w takim akurat sposobie dyspozycji jego majątkiem, niemniej jedynym sensownym wytłumaczeniem pominięcia starszeństwa w podziale spadku było przypuszczalnie trwałe związanie z Radawnicą „średniego” brata w przeciwieństwie do starszego, który zamiast zajmować się ziemią zainteresowany był raczej karierą wojskową w stolicy, co nawiasem mówiąc oparte jest również jedynie na przypuszczeniach.

Należy w tym miejscu podkreślić, że decyzja ta miała w dalszych pokoleniach znamienne następstwa w postaci „wydziedziczenia” starszej linii z Radawnicy i przejście jej w ręce Grabowskich.

Ze względu na wyjątkową szczupłość posiadanych o Janie Krystianie informacji, kłopotliwe jest podanie jego dalszych losów. Dane z genealogicznych wykazów niemieckich, powtórzone przez kronikarza rodzinnego i potwierdzone przez prof. W. Dworzaczka określają go, jako: „... Mitglied der maison militair des Königs August von Polen, Bannerträger Sr. Königl. Majestät, ...”, co tłumaczę: „członka maison militair króla polskiego Augusta i chorążego J.K.Mci”. Według „Le Petit Larousse” z 1913. roku, „maison militaire” to „oddziały wojskowe przypisane głowie państwa”, przez co należy rozumieć osobistą ochronę króla, a więc jednostkę spełniającą rolę współczesnego nam Biura Ochrony Rządu. Wiadomości te jako wiarygodne pozwalają na wyciągnięcie wniosków o przebiegu służby wojskowej Jana Krystiana. Należy zdać sobie sprawę, że rekrutacja do tego typu jednostki odbywała się z pewnością na podstawie dokładnego sprawdzenia kandydata, jego pełnej i długoletniej obserwacji oraz osobistej znajomości i na tej podstawie protegowania jego osoby przez przełożonych. Spełnić te warunki mógł w zasadzie tylko elew, lub kadet szkoły dworskiej, wychowywany w niej od dziecka, który zdał wszelkie wymagane egzaminy z wiedzy wojskowej oraz gwarantujący właściwy poziom wykształcenia, znajomość języków i umiejętność poruszania się w środowisku dworskim. Stąd przypuszczenie o oddaniu Jana Krystiana przez ojca do jakiejś królewskiej szkoły wojskowej wydaje się uprawnione.

Specjalizujący się w epoce saskiej, profesor Uniwersytetu Toruńskiego Jacek Staszewski ogłosił w roku 1982 w numerze 3/4 miesięcznika „Sobótka” artykuł pt. „GRANDMUSZKIETEROWIE AUGUSTA II. NOWA WERSJA”, z którego pewne akapity, jako istotne do próby odtworzenia przypuszczalnych losów Jana Krystiana, cytuję:

„Zapomniana już pierwsza próba utworzenia szkoły oficerskiej miała miejsce w 1701 r. Cofnąć się jednak trzeba o 10 lat, kiedy to elektor Jan Jerzy IV, inicjator reformy wewnętrznej w Saksonii, zlecił marszałkowi H.A. Schöningowi utworzenie korpusu kadetów kształcącego oficerów dla armii saskiej.

Decyzja ta powiązana była z inną – powołania w elektoracie stałej armii, co miało we wspomnianej reformie odegrać kluczową rolę. Utworzenie korpusu kadetów miało do spełnienia 2 zadania – obok podstawowego, jakim było kształcenie oficerów, także polityczne.

Chodziło o przyciągnięcie do reformy szlachty saskiej, której synowie mieliby otwartą drogę do awansu i uczynić z niej oparcie dla zamierzeń elektora.

Wszystko to działo się trochę na wzór brandenburski, bo stamtąd przywiózł Schöning do Saksonii niektóre pomysły reformatorskie. Stała armia miała dać elektorowi niezależność od stanów i ułatwić osiągnięcie pewnej władzy absolutnej.

 

 

Ponieważ przygotowanie oficerów musiało wyprzedzić powołanie stałej armii (jej początki przypadają już na rządy Fryderyka Augusta I, późniejszego Augusta II), walka o uzyskanie odpowiednich funduszy na korpus kadetów stała się zarazem pierwszą potyczką o reformę militarną. Stany saskie ogromnie niechętnie odniosły się do żądania uchwalenia odpowiednich funduszy.

Z największym trudem udało się je nakłonić do świadczeń, ale zamiast planowanych 50 tys. tal. przyznały ledwo połowę. Powołano więc do życia tylko 2 kompanie, rezygnując tymczasem (okaże się również – ostatecznie) z trzeciej, mającej przygotowywać artylerzystów i inżynierów wojskowych. Pierwsza kompania – konna, miała przygotowywać oficerów kawalerii, druga – piesza, przeznaczona była dla przyszłych oficerów piechoty. Kompania konna otrzymała nazwę grandmuszkieterów i miała za zadanie pełnienie służby na zamku. Muszkieterowie ponadto spełniali funkcje kurierskie, powoływani też byli do udziału w wyprawach wojennych. To ostatnie zadanie okazało się najtrudniejsze. Z uwagi na małoletniość kadetów kompania nie mogła występować w uciążliwych marszach w pełnym składzie. Toteż np. w 1702 r., kiedy w związku z agresją szwedzką August II wezwał do Polski wszystkie rezerwy saskie, wyruszyło z Drezna zaledwie 68 kadetów, i to była ich ostatnia wyprawa wojenna aż do wojny 7-letniej.

Uznano bowiem małą przydatność wojskową jednostki i zbyt wysokie koszty użycia jej w polu. Tymczasem zachowując podział na dwie kompanie kadetów spieszono, a jazda konna stała się jednym z przedmiotów nauczania. Artyleria i inżynieria wojskowa zostały włączone do programu obowiązującego wszystkich.

Nazwa grandmuszkieterów po spieszeniu kompanii konnej została przeniesiona na jednostkę powołaną przez Augusta II specjalnym rozkazem z 22 III 1699 r. Król-elektor polecił gen. Löwenhauptowi zorganizować kompanię grandmuszkieterów obliczoną na 50 etatów plus sztab, która miała pełnić stałą służbę u boku króla w Polsce. Organizacja oddziału przeciągała się. Miał być w Warszawie w lipcu następnego roku, tymczasem z Drezna raportowano 1 VII, że kompania nie jest gotowa do wymarszu.

Data dotarcia do Warszawy grandmuszkieterów nie jest znana. Z ułamków informacji można stwierdzić, że składała się z ludzi pochodzących z różnych krajów.”

„Tymczasem w Dreźnie szkolenie kadetów odbywało się ze znacznymi trudnościami. Już wcześniej, po objęciu przez Fryderyka Augusta I władzy elektorskiej, zmieniły się zasady rekrutacji. Jeżeli początkowo przestrzegano naboru z elektoratu, a większość stanowili synowie szlachty łużyckiej, to potem, z uwagi na brak kandydatów – w związku z czym nie można było osiągnąć przewidzianych etatów – zdecydowano się przyjmować kandydatów spoza Saksonii. Było to związane także z trudnościami w utworzeniu stałej armii i nadaniu jej charakteru wojsk dyspozycyjnych w służbie elektora. Stany saskie zaprotestowały. Pod pozorem przekroczenia ustaleń przyjętych przy uchwalaniu funduszów na utrzymanie korpusu kadetów nie wyraziły zgody na zaciąganie do niego cudzoziemców. Protest ten udało się uciszyć, ale na krótko. Po objęciu tronu w Polsce przez Augusta II w korpusie pojawiło się kilku młodzieńców z Polski. To skomplikowało sprawę z kilku powodów: przede wszystkim byli to już „prawdziwi cudzoziemcy”, zwykle jeszcze nie znający języka niemieckiego, gdy poprzednio cudzoziemcami byli młodzi ludzie z różnych państewek niemieckich. Ponadto byli to katolicy, a luterańskie stany saskie potraktowały ten fakt jako naruszenie – już któreś z kolei – przywilejów krajowych przez elektora. Wreszcie: obserwowani z nieufnością Polacy okazali się mało zdyscyplinowani. Nienawykli do dyscypliny, jaka panowała w korpusie, zachowywali się w sposób naruszający porządek wojskowy, a nawet byli sprawcami burd, nierzadko spowodowanych nadużyciem alkoholu. Kiedy więc w 1701 r. nastąpiła rozsypka kompanii grandmuszkieterów Löwenhaupta, August II podjął decyzję rozwiązania kilku na raz kłopotów.

Pismem z Warszawy datowanym 30 X 1701 r. polecił hr. Zinzendorfowi, komendantowi wojskowemu Drezna, a zarazem komendantowi korpusu kadetów, przesłać do Warszawy polskich uczestników kompanii pieszej i konnej, postanowił bowiem utworzyć „eines Corps Polnischer Chevalier”.

W tym celu zawarł kapitulację z generałem hrabią B.E. Denhoffem, dowódcą regimentu gwardii pieszej koronnej, któremu podporządkował resztę (liczącą 33 oficerów i żołnierzy) kompanii grandmuszkieterów. Z faktu zawarcia kapitulacji można wnioskować, iż powstający oddział był tworzony według zasad organizacyjnych wojsk polskich cudzoziemskiego autoramentu, że zatem znajdował się w polskiej służbie i na polskim żołdzie.

Ponieważ nie są znane żadne szczegóły, dotyczące tej jednostki, można jedynie przypuszczać, że była ona związana z dowodzonym przez Denhoffa regimentem gwardii i dzieliła z nim jego losy, zapewne nie zachowując charakteru oznaczonego w kapitulacji.

Jako jeszcze jedno przypuszczenie można przyjąć, że być może wraz z pojawieniem się tej kompanii wiąże się kategoria „kadetów” napotykanych w różnych wypowiedziach młodych ludzi kształcących się wojskowo przy niektórych formacjach.”

Powyższe nazbyt może obszerne cytaty, ilustrują aktualny stan wiedzy o tworzonych przez elektora saskiego Augusta II. - w okresie gdy obejmował tron w Polsce, różnych oddziałów szkoleniowo – wojskowych, na temat których brak niestety pełnej dokumentacji w polskiej historiografii. Pomiędzy rokiem 1701., w którym polscy uczestnicy korpusu kadetów przechodzą do Warszawy pod komendę generała B.E. Denhoffa, a rokiem 1730., w którym następuje wtórna organizacja grandmuszkieterów, oddział „Polnischer Chevalier” z pewnością istnieje i szkoli kadetów. Wyrażam przekonanie, że Jan Krystian musiał być wychowankiem któregoś z oddziałów, o których wyżej była mowa i o ile jest oczywistym nieprawdopodobieństwem, aby w wieku 8. czy 9. lat liczył się na ich stanie jako żołnierz, to jednak z powodzeniem mógł być ich wychowankiem i z upływem lat zostać przeszkolonym „podchorążym”. Profesor J. Staszewski w dalszej części omawiając organizację tego oddziału grandmuszkieterów, przytacza jego dwóch żołnierzy o nazwisku „v. Sacken”, przy czym jeden z nich „O. v. Sacken” w stopniu kapitana i w wieku 40. lat pełni w tej formacji funkcję chorążego. Byłaby to zbieżność nadzwyczaj kusząca, bowiem i wiek i stanowisko i nawet nazwisko pisane w wersji „Osten von Sacken” się zgadzają, ale w odpowiedzi na list opisujący osobę Jana Krystiana i sugerujący taką możliwość, profesor ją wykluczył podając, że w swoich notatkach znalazł jedynie „Otto Christopha v. Sacken” i „Otto Wilhelma v. Sacken”. List ten jest załączony do akt osobistych Jana Krystiana.

Nie mniej z przywołanego artykułu wynika, że w okresie swego panowania August II powierzał swoje bezpieczeństwo różnym oddziałom wojskowym w zależności od kraju, w którym dwór aktualnie urzędował. W ten sposób przynależność Jana Krystiana do formacji, która w pewnym okresie pełniła rolę „maison militaire” jest całkowicie możliwa.

Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia jego funkcja chorążego. Jest sprawą oczywistą, że wersja kronikarza rodzinnego o pełnieniu przez niego godności chorążego koronnego jest absurdalna. Dał się on w tym wypadku ponieść - w imię specyficznie rozumianej wielkości rodziny - zbyt daleko idącej fantazji. Przytaczając jednak podpis Jana Krystiana z tytułem „Vexillifer Sae Reg. Majestatis” [chorąży Jego Królewskiej Mości], potwierdzony zresztą przez prof. W. Dworzaczka w wersji „chorąży wojsk królewskich”, dokumentuje używanie stopnia chorążego, ale i wskazuje na konieczność próby uzasadnienia jego używania, gdyż jest niemożliwością, aby taką szarżę sobie najzwyczajniej przywłaszczył. Z opisu obyczajów XVIII. – wiecznych wiadomo, że w zakresie tytułomanii dopuszczano się przeróżnych dziwactw, nie mniej nie przekraczano pewnych granic wiarygodności. Bezceremonialne nadawanie sobie nienależnych godności w środowisku szlacheckim należącym do prawie hermetycznie zamkniętego, było po prostu niemożliwe, a ujawnione okrywało winowajcę hańbą i narażało – szczególnie na prowincji, gdzie wszyscy w najbliższej okolicy się znali - na ostracyzm towarzyski. Ryzyko takiego nadużycia było za duże, aby można je było w wypadku Jana Krystiana dopuścić. W takim razie należy sądzić, że Jan Krystian taką szarżę w rzeczywistości posiadał, a uzyskać ją mógł wyłącznie w oddziale znajdującym się w bezpośredniej bliskości króla. I tak, w opracowaniu pt. „Pamiętniki Marcina Matuszewicza Kasztelana Brzesko – Litewskiego 1714 – 1765” wydane w Warszawie w 1876. roku, znajduje się na stronie 8. następujący fragment:

„... Tamże w Warszawie, kazawszy kapitanowi Matlarowi mnie po francusku przestroić, rekomendował królowi Imci do grandmuszkieterów.

Była to kompania z samych Polaków, Litwy i Kurlandczyków złożona, której było ośmdziesiąt. Sam król był kapitanem naszym, porucznikiem ś.p. książę Lubomirski miecznik koronny, z charakterem generała. Pułkownikiem naszym był Potocki, brat Morsztynowej wojewodziny inflanckiej, a gażdy grandmuszkieter miał rangę chorążską.” [podkreślenie moje]

Uzasadnia to tezę, że w elitarnych formacjach wojskowych tworzonych przez Augusta II w okresie jego panowania, mógł być praktykowany zwyczaj nadawania stopnia chorążego szeregowym kadetom, dla podkreślenia ich szlacheckiego pochodzenia i otrzymanego wykształcenia.

Identycznie postępowano z absolwentami wyższych uczelni w wojsku polskim w 20.-leciu między-wojennym w latach 1919. – 1939. oraz w okresie P.R.L. w latach 1944. – 1957. mianując ich w trakcie szkolenia „podchorążymi”, a po jego zakończeniu najniższym stopniem oficerskim „chorążym”. W takim wypadku Jan Krystian miałby uzasadnione prawo do używania – mocno zresztą naciąganego tytułu - „chorążego królewskiego”. Niewykluczone, że wchodził w skład wojsk Augusta II., które uczestniczyły w drugiej fazie wojny północnej w latach 1710 – 1715 na terenie Pomorza Szczecińskiego i pozostawał w wojsku do zakończenia tej wojny.

Wydaje się jednak, że od śmierci ojca, Jan Krystian powrócił na stałe w rodzinne strony i zajął się osobiście zarządzaniem otrzymanym w spadku majątkiem. W wyniku wspominanego już przy omawianiu osoby Egidiusza Kazimierza podziału dóbr, który miał miejsce w dniu 12. lipca 1730. roku we wsi Grudna, Jan Krystian odziedziczył wieś włościańską Górznę i folwark Nowy Dwór {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k.40}.

W bliżej nieokreślonym roku uzyskał stosunkowo wysoką w randze urzędów ziemskich godność szlachecką – chorążego ziemi chełmińskiej, o czym wspomina prof. W. Dworzaczek w swoim wykazie dokumentów dotyczących rodu Osten. Już ten fakt winien wykluczać jakiekolwiek jego nadużycia ze stopniem „chorążego”. Według książki Zbigniewa Góralskiego pt. URZĘDY I GODNOŚCI W DAWNEJ POLSCE” wydanej w 1983. w W-wie, godność „CHORĄŻEGO” oznaczała:

„Trzecią pozycję wśród urzędników ziemskich w Koronie, a piątą na Litwie zajmował  c h o r ą ż y  (vexillifer). Zachował on resztki swych obowiązków posiadanych w czasach piastowskich, stąd tak wysoka pozycja w hierarchii ziemskiej. Każda ziemia dbała o to, by mieć swego chorążego. Województwa łęczyckie i sieradzkie posiadały ich dwóch, zwanych większym i mniejszym, a województwo sandomierskie nazywało swego wielkim, choć określenia tego powinni używać tylko chorążowie na dworze królewskim.

Te resztki obowiązków chorążych ziemskich ograniczały się do występowania z chorągwiami ich województwa, ziemi lub powiatu w dwóch wypadkach: w czasie pogrzebów królewskich lub w czasie wojny, towarzyszyli wtedy pospolitemu ruszeniu.”

Skrupulatność wymaga, aby zaznaczyć, że imienny wykaz 27. chorążych chełmińskich za okres lat 1456 do 1786 zawarty w książce wydanej przez P.A.N. w 1990. roku, pt. „Urzędnicy Prus Królewskich XV – XVIII wieku” jego nazwiska nie zawiera. Nie przesądza to sprawy ewentualnej uzurpacji przez Jana Krystiana tego tytułu ze względu choćby na niekompletność opublikowanego spisu, nie mniej raczej mnoży wątpliwości i niejasności z tą sprawą związane.

Jak wiadomo z wyżej zamieszczonej historii życia - Egidiusza Kazimierza, zarówno Jan Krystian, jak i Franciszek Jakub zostali również wybrani po śmierci Augusta II. posłami na sejm elekcyjny w roku 1733. z województwa kaliskiego i według tomu I. „ROCZNIKA TOWARZYSTWA HERALDYCZ-NEGO” na rok 1908/9, solidarnie głosowali na Stanisława Leszczyńskiego.

Z pewnością Jan Krystian wespół z braćmi zabiegał uprzednio na sejmikach prowincjonalnych o uznanie szlacheckich „panów – braci”, gdyż fakt wyboru na posła zaświadcza o zdobytej wśród wyborców popularności, a także o swadzie i koniecznych umiejętnościach oratorskich niezbędnych do prezentacji i zalecania własnej osoby jako najwłaściwszego kandydata na posła - elektora. Wybór taki był również świadectwem stopnia zamożności wybranego jako zdolnego do udźwignięcia kosztów wyprawy na sejm do Warszawy, pokrywanych przecież z własnej kieszeni.

W nadzwyczaj ciekawy i szczegółowy sposób, procedurę elekcyjną omawia „ENCYKLOPEDIA STAROPOLSKA” opracowana przez prof. A. Brückner’a, którą z uwagi na nieszablonowe opracowanie tematu, warto przytoczyć:

„Powtarzamy obecnie ze znacznymi skróceniami opis elekcji z Encyklopedii Glogerowej II, str. 123 –126: Samo miejsce elekcji długo było nie ustalone: dawniej dokonywano jej w Krakowie lub Piotrkowie.         

Elekcja Walezego, po raz pierwszy przeniesiona do Warszawy, odbyta pod wsią Kamionek, na prawym brzegu Wisły, tj. pod Pragą, postawiła szlachtę mazowiecką, mogącą tu najliczniej się zbierać, w wyjątkowo uprzywilejowanym położeniu.

Dalsze elekcje odbywały się w polu między Warszawą i Wolą; po śmierci Augusta II-go r. 1733 dwie przeciwne sobie elekcje odbyły się jedna po praskiej, druga po warszawskiej stronie Wisły; sejm „pacyfikacyjny” r. 1736 miejsce elekcji między Wolą i Warszawą a nie inne ustanowił.

W dniu otwarcia sejmu elekcyjnego zebrane Stany po nabożeństwie u św. Jana, odprawionym przez prymasa lub nuncjusza, udawały się naprzód do wdowy królewskiej, jeżeli została, z kondolencją. W imieniu senatu przemawiał do niej prymas, w imieniu stanu rycerskiego marszałek ostatniego sejmu. Po tej rzewnej ceremonii udawali się wszyscy na pole elekcyjne. Tutaj otoczony był rowem i wałem równoległobok, do którego prowadziły trzy bramy: od zachodu dla Wielkopolski, od południa dla Małopolski, od wschodu dla Litwy. Równoległobok dzielił się na dwie części, dla dwóch izb: senatorskiej i rycerskiej. Senatorska zasiadała w „szopie”, przykrytej tarcicami od deszczu i słońca, a z boku osłonionej oponami. Zewnątrz tego budynku zbierało się pod gołym niebem koło rycerskie, tj. posłowie sejmu elekcyjnego. Szlachta inna, która z ochoty zjeżdżała na elekcję, stawała województwami, rozbijając namioty w miejscach oznaczonych przez marszałków w pewnym oddaleniu dokoła prostokąta sejmowego Naprzód posłowie w kole pod laską marszałka ostatniego sejmu konwokacyjnego obierali marszałka na obecny sejm elekcyjny. Dopóki marszałek nie obrany, posłowie radzić nie mogli. Gdy nowo obrany marszałek wykonał przysięgę, deputacja, złożona z trzech posłów: wielkopolskiego, małopolskiego i litewskiego, udawała się do szopy z zawiadomieniem, że koło posiada już marszałka.

Senat dodawszy do tej deputacji trzech senatorów z trzech prowincji wysyłał ją do koła rycerskiego, aby zaprosić izbę poselską do szopy na wspólne obrady. Po wysłuchaniu tej deputacji posłowie ziemscy z marszałkiem swoim na czele wstępowali do „szopy”, której cały wolny środek otoczony był wielkim czworobocznym rzędem krzeseł senatorskich, a poza krzesłami od ścian czworobokiem ław poselskich. W jednym końcu tego czworoboku zasiadał prymas a w drugim marszałek sejmu między marszałkiem koronnym i litewskim lub dwoma najpierwszymi ministrami. Marszałek sejmowy przemawiał w imieniu koła do senatu witając go. Na to prymas zdawał sprawę ze swych czynności w czasie bezkrólewia od zamknięcia sejmu konwokacyjnego i przedstawiał izbom, co i jak na tym sejmie zdziałać wypada. Na pierwszych sesjach połączonych stanów wybierano „kaptur generalny”, czyli sąd do karania wszelkich przestępstw w czasie sejmu elekcyjnego; układano pacta conventa, odbierano przysięgę od hetmanów, że siły wojskowej na pole elekcji nie sprowadzą. Cudzoziemscy posłowie nie mogli podczas sejmu lekcyjnego mieszkać w Warszawie, ale w przeznaczonych na to miasteczkach i wioskach pod strażą szlachty, aby nie porozumiewali się z nikim na polu lekcyjnym. Było takie prawo, ale nie zachowywano go ściśle. Gdy do obioru króla miano przystąpić, prymas wyznaczał dni uroczystej audiencji, którą stany dawały na polu elekcyjnym wszystkim posłom zagranicznym; papieski miał pierwszeństwo. Deputacja na jego powitanie składała się z samych prawie biskupów. Podczas elekcji w r. 1669 szło przed powozem nuncjusza 120 karet, a po obu stronach drogi, którą nuncjusz przejeżdżał, stanęło zbrojno i konno przeszło 12.000 szlachty i 58 chorągwi. Prymas na powitanie nuncjusza wstawszy z krzesła dwa kroki postępował i pomiędzy sobą a najbliższym siebie biskupem go sadzał. Naprzeciw innych posłów nie wstawał prymas; wprowadzała ich deputacja, złożona z którychkolwiek senatorów, i marszałkowie, którzy usadzali tych posłów między sobą. Codzień inny poseł przyjeżdżał; po nuncjusza szedł poseł cesarski. Gdy w 1573 stany dały pierwszeństwo francuskiemu przed hiszpańskim, ten wolał nie wysłuchany wrócić do ojczyzny, a Hiszpania po tym zdarzeniu już nigdy na elekcję do Polski posła nie wyprawiała. Naprzód oddawali posłowie swe listy wierzytelne, do izby pisane, referendarzom, którzy je głośno odczytywali. Po oddaniu listów miał poseł mowę do Stanów w języku łacińskim. Na elekcji Henryka Walezego Rosenberg, poseł cesarski, rodem Czech, miał mowę po czesku, a na elekcji Władysława IV królewicz Jan Kazimierz, jako poseł brata, po polsku zaczął, a kanclerz w tymże języku ją dokończył. Poseł w swej mowie przedstawiał kandydata do tronu lub przemawiał za cudzym. Prymas i marszałek koła rycerskiego odpowiadali i posłowie cudzoziemscy z tymi samymi ceremoniami, jak przyszli, oddalali się z koła elekcji.

W dniu elekcji obie izby zgromadzały się pod gołym niebem obok szopy w kole rycerskim, gdzie ławy i krzesła ustawione były w taki sam sposób, szlachta zaś w polu dokoła okopu, na koniach pod chorągwiami, na województwa i ziemie podzielona.

Prymas po krótkiej przemowie, w której wymieniał kandydatów do tronu, klękał i zaczynał śpiewać Veni Creator Spiritus, a dawszy błogosławieństwo senatorom i posłom wysyłał wszystkich do ich województw za okop, zostając sam z marszałkiem sejmowym w kole rycerskim.

 Senatorowie i posłowie tych województw lub ziem, których szlachta na sejm nie zjechała, zbierali się w kole lub szopie. Gdy nie było prymasa, obowiązek jego spełniał pierwszy z obecnych biskupów wielkopolskich, jako z prowincji historycznie najstarszej.

Za przybyciem senatorów i posłów do szlachty swych województw jeden z senatorów w każdym województwie przemawiał do szlachty i wyliczał kandydatów do tronu, zwykle zalecając jednego z nich. Za wymówieniem miłego kandydata, szlachta krzyczała: „Vivat! zgoda!” i z rusznic strzelała w górę. Każda ziemia głosowała zwykle jednozgodnie i zbierała własnoręczne podpisy głosujących. Zebrane w ten sposób głosy senatorowie odwozili do koła i składali marszałkowi sejmowemu, gdzie pod kontrolą prymasa obliczane były. Po odczytaniu liczby głosów wobec rycerstwa, które zbliżyło się w tym celu do okopu i po ogłoszeniu ich większości, prymas siadał na koń i objeżdżał województwa w koło okopu, po trzykroć zapytywał czy jest zgoda? Jeżeli nie było odporu, ogłaszał wybór króla, co marszałkowie z trzech bram okopu ku trzem prowincjom obwieszczali. Po tych ogłoszeniach prymas znowu klękał i zaczynał śpiewać Te Deum laudamus, a rycerstwo z hukiem dział, dźwiękiem trąb i łoskotem kotłów udawało się do Warszawy, aby hymn powtórzyć u św. Jana. Jeżeli obrany król był obecny, jak było na elekcjach: Władysława IV, Michała Korybuta i Jana III, prowadzono go tryumfalnie do kościoła lub na zamek, a marszałkowie szli przed nim ze spuszczonymi laskami.

Nazajutrz zbierał się sejm w kole lub sali sejmowej na zamku, aby przygotować i podpisać dyplom elekcji, spisany po łacinie, który oddawano królowi po jego przysiędze na pakta konwenta. Tak przedstawiał się schemat elekcyjny, w rzeczywistości bywało i inaczej, jak nas poucza dramatyczny opis elekcji Michała u Paska, kiedy to senatorowie przed kulami szlacheckimi pod karety zmykali, nazajutrz ani pokazywać się śmieli itd.”

Tymczasem w roku 1733. atmosfera przed elekcyjna, o której wstępnie była mowa w życiorysie Egidiusza Kazimierza zagęszczała się, wywołując wśród szlachty niespotykane emocje. Józef Feldman w swej książce „Stanisław Leszczyński”, na stronie 145. opisuje te zdarzenia następująco:

„Bezkrólewie zbliżało się do punktu kulminacyjnego, jakim był akt elekcyjny. Ze wszech stron Rzpltej ściągały nieprzejrzane tłumy braci szlacheckiej. Liczbę obecnych szacowano na blisko 20.000. Zgromadzone tłumy przenikała atmosfera wiary i tężyzny narodowej. Po tylu latach obcych rządów, w ciągu których król – cudzoziemiec usiłował przy pomocy wojsk saskich rozporządzać losami Polski, obcy zaś najeźdźca deptał jej łany i obsadzał tron, poczuto się znowu w masie, między sobą, z dala od postronnych oddziaływań. Rzplta szlachecka odnalazła się w swojej istności. Wśród zgromadzonych mas gubiły się cudzoziemskie stroje i modne peruki. Górowały staropolskie kontusze, karabele, wąsate twarze z podgolonymi czuprynami; język niemiecki i francuski milkły w rozkołysanym morzu polszczyzny. Powszechne było pragnienie króla – Piasta, a Piastem tym był dla ogromnej większości zgromadzonych Stanisław Leszczyński.”

str. 150

„Prymas udawszy się po południu na pole elekcyjne, stwierdził wzrost nastrojów stanisławowskich. W tych warunkach można było 11 września przystąpić do uroczystego obioru. Olbrzymie pole pod Wolą pokryło się nieprzejrzanymi tłumami szlachty, ustawionej podług województw, ziem i powiatów. Prymas odśpiewawszy Veni Creator w licznej asyście objeżdżał konno zastępy wyborców, zbierając wota.”

„Około trzynastu tysięcy zgromadzonej szlachty wielkim głosem domagało się nominowania Stanisława. 12 września o godzinie 4 po południu uroczysty akt dobiegł końca. W atmosferze serdecznego uniesienia odśpiewano Te Deum, po czym nastąpił uroczysty pochód do katedry świętojańskiej.”

Równolegle z obiorem na króla Stanisława Leszczyńskiego w trakcie elekcji na Woli, po przeciwnej stronie Wisły, we wsi Kamień - na terenie której nawiasem mówiąc, 160 lat przedtem odbyła się elekcja Henryka Walezego, a należącej do biskupa płockiego, stronnika Wettyn’ów odbyła się mniejszościowa elekcja Fryderyka Augusta, którego wybrano również królem Polski, jako Augusta III.

O wypadkach, które miały następnie miejsce pisze prof. Jacek Staszewski w swej książce „August III Sas”.

 

str. 148

„Wydarzeniom, które teraz nastąpiły, trzeba było nadać pozory zgodności z prawem. Dodajmy, że stronnicy Leszczyńskiego swoim postępowaniem ułatwiali zadanie partii saskiej. Na wieść o zbliżaniu się korpusu rosyjskiego pod Warszawę szlachta zaraz po elekcji zaczęła opuszczać stolicę tłumnie i w takim pośpiechu, że nabrało to wszystkich cech panicznej ucieczki.”

str. 149

„Nie pretendując do wyczerpania listy argumentów, jakimi mogła kierować się ta część szlachty, która zdecydowała się stanąć przy Sasie, trzeba stwierdzić, że obraz jednomyślności w popieraniu Leszczyńskiego jest równie mylący, jak przekonanie, że stronnicy Sasa rekrutowali się tylko z ludzi przekupionych, kierujących się niskimi pobudkami. Jak zwykle w wypadku występowania konfliktów wewnętrznych rozstrzelenie poglądów i postaw było duże.

Ilu było ostatecznie wyborców Fryderyka Augusta, nie wiadomo. Przeciwnicy Wettyna mówili o garstce liczącej około tysiąca głów. Wobec 13 tyś. wybierających Leszczyńskiego była to istotnie garstka. Stronnicy Sasa głosili, że było ich około 4 tyś.

Ogłoszone po elekcji listy elektorów zawierają rzeczywiście mniej więcej tyle nazwisk, lecz trudno dać wiarę tym wykazom. Niejedno nazwisko powtarza się parokrotnie, czasem szlachtę jakiejś ziemi reprezentują tylko wojskowi – w domyśle Polacy z saskich regimentów.

W każdym razie elektorzy Fryderyka Augusta tworzyli dość mieszany tłum. Byli wśród nich wyborcy Stanisława Leszczyńskiego, których nazwiska widnieją na jego akcie elekcyjnym bez żadnych zastrzeżeń. Byli też posłowie przybyli na elekcję Leszczyńskiego, którzy w niej jednak udziału nie brali. Na przykład spośród obecnych na polu elekcyjnym pod Wolą 499 posłów z Prus Królewskich głosowało za Leszczyńskim 358, za Augustem III wypowiedziało się 160 posłów, wśród nich posłowie protestanccy usunięci z sejmu konwokacyjnego. Czy dwukrotne głosowanie jest dowodem otumanienia, przekupstwa czy świadomego wyboru – trudno dziś stwierdzić. Ale taka to była elekcja.”

Wiadomo, że elektorzy Augusta III wnieśli w dniu 14. września manifest przeciw elekcji Stanisława Leszczyńskiego, zaś 05. października tego roku zawiązali przy nim konfederację. Autorzy wymienionego rocznika, we wstępie do swego wykazu elektorów, na stronie XI. cytują opinię współczesnego tym wydarzeniom kronikarza, którą przytaczam:

„O tym zaś widocznie manifeście stronników Augusta III. powiada (kontr)manifest Kolbuszowski z 7. stycznia 1734 r. wyżej już cytowany: „„regest podpisanych – nie przez jeden fabrykowany dworów swoich famulitio zagęścili. Mamy reklamacye po grodach wielu szlachty przeciw wymuszonym podpisom i żaden prawie ze szlachty na ten się podpisując manifest, nigdy tej konsekwencji, żeby go na drugą ile saską elekcyą zaciągano, nie wiedział, co patuit ad elektionis (Augusta) actum. (A byli to) maxima ex parte kalwini i lutrzy.”

Trzej bracia elekci Ostenowie byli konsekwentni. Nie tylko nie dali się przeciągnąć na drugą stronę Wisły i przymusić do oddania drugiego nieprawego głosu, ale uniknęli również wpisania na sfałszowane listy. Widocznie manipulujący tymi listami, nie znali szlachty z odległych rejonów północno - zachodniego pogranicza Wielkopolski w związku, z czym na braci nie został rzucony żaden cień, z którego musieliby się przed swymi wyborcami tłumaczyć.

Tak, jak w wypadku kariery wojskowej Jana Krystiana brak bardziej szczegółowej dokumentacji nie pozwala na jednoznaczne odtworzenie jej przebiegu, tak samo zawikłanie przedstawia się kwestia je-go małżeństw względnie, co jest mniej prawdopodobne – jedynego małżeństwa.

Rozpatrując ten problem należy na wstępie zacytować trzy wyjątki z kroniki rodzinnej, autorstwa Kazimierza Osten – Sacken, a mianowicie:

„Ile Jan Krystian pozostawił dzieci tego dzisiaj dojść trudno, tyle pewno podług akt, że miał z pierwszego małżeństwa niewiadome z kim syna Jana Krystiana, który znowu pozostawił syna Jana Krystiana.

Z drugiego małżeństwa z Ludwiką Rydzyńską był nasz pradziad Ignacy.”

„I pradziad nasz Ignacy musiał mieć zapewnione mu przez ojca prawa do Górzna, bo w aktach zachowanych w archiwum poznańskim znajduje się zapisek, który nazywając bonorum Górzno et Nowy Dwór haeres opiewa że: brata swego przyrodniego (fratrem germanum) Jana plenipotentem swoim mianował, a więc zapewne przy działach ojcowskiego spadku. To jest wszystko, co o Ignacym wiemy, o braciach zaś jego i tychże potomstwie – nic.”

Należy w tych tekstach zauważyć stanowcze podkreślenie przez autora, faktu pochodzenia Ignacego z drugiego małżeństwa Jana Krystiana z Ludwiką Rydzyńską, oraz użycie mylącego zwrotu łacińskiego „fratrem germanum” w znaczeniu „braci przyrodnich”, gdy tymczasem w zasadzie wszystkie popularne słowniki podają następujące znaczenie słowa „germanum: rodzony, prawy; (rodzony) brat”. Jedynie jeden ze starszych, ale za to najbardziej wiarygodny słownik, a mianowicie „Słownik Łacińsko – Polski” pod redakcją Mariana Plezi, podaje znaczenie słowa „germanus”, jako: 1. brat rodzony i 2. brat przyrodni. Dopuszczalne, choć pewno nie najszczęśliwsze było, więc użycie przez kronikarza Kazimierza tego określenia na oznaczenie stosunku pokrewieństwa braci. Nawiasem mówiąc Ignacy w dniu śmierci ojca przekroczył nieznacznie wiek 5. lat, wątpliwe więc, aby mógł osobiście mianować kogokolwiek plenipotentem. Natomiast wymieniony w tekście kroniki pierworodny syn Jana Krystiana i jego nieznanej z imienia żony, zwany przez kronikarza również Janem Krystianem, w opisie prof. W. Dworzaczka wymieniany tylko z pojedynczym imieniem Jan, to zidentyfikowany i opisany w historii Pokolenia VI. – Jan Krzysztof. Nie uprzedzając opisu jego kolei życia, należy z nich przytoczyć jednak dwa istotne dla historii jego ojca, fakty.

Otóż wiadomo, że w grudniu 1737. oprotestował sporządzony przez ojca testament, a mógł to – zgodnie z obowiązującymi wówczas zasadami uprawniającymi do podejmowania skutecznych czynności prawnych – uczynić dopiero po uzyskaniu tzw. lat sprawnych, a więc po skończeniu 18 - 20. roku życia {patrz „Zasady Genealogiczne” w zbiorze „MATERIAŁY”}, co wskazuje na jego urodzenie w przedziale lat 1717. – 1719. Potwierdza to pośrednio również jego akt zgonu z 1790. roku zawierający zapis jego wieku „około 70. lat”; pośrednio, bowiem jak wielokrotnie o tym była mowa, ilość przeżytych lat zapisana w aktach zgonu była zazwyczaj jedynie orientacyjna.

W takim razie Jan Krystian musiał pojąć swoją żonę przynajmniej z rocznym wyprzedzeniem w stosunku do wykoncypowanej daty urodzenia pierworodnego syna, a więc uczynił to w przedziale lat 1716. – 1718. Urodzony w 1693., miał wówczas 23. – 25. lat, zaś jego świeżo poślubiona małżonka nie mogła być w wieku starszym aniżeli 18. – 21. lat, co wyznacza jej rok urodzenia na ostatnie lata XVII. wieku. Podejrzanie młody wiek Jana Krystiana, odbiegający od przyjętej wówczas średniej stawania mężczyzn na ślubnym kobiercu może ewentualnie nasuwać przypuszczenia nadzwyczajnych okoliczności towarzyszących temu małżeństwu, innymi słowy uwiedzenia panny z dobrego domu, co oczywiście musiało się skończyć przed ołtarzem, Nie ma na to jednak najmniejszych poszlak, nie mówiąc o dowodach. Dalej wiadomo, że Ludwika Barbara Rydzyńska, jego żona poświadczona z imienia i nazwiska, zmarła ostatniego dnia stycznia 1789. Gdyby to ją właśnie poślubił w latach 1716.-18. to w chwili śmierci miałaby co najmniej 90. lat, czego oczywiście nie można wykluczyć, ale co jest bardzo mało prawdopodobne. Szczególnie w świetle zdarzeń opisanych przez „Teki Dworzaczka”, które dokumentują jej wyjątkową ruchliwość i inwencję gospodarczą w zaawansowanym już wieku, bowiem jeszcze w 1779. roku wzięła w zastaw za 40.000 złp na trzy lata wieś Wojnowice. Trudno uwierzyć, żeby dysponując nawet niespożytymi siłami witalnymi podjęła się - wyłącznie dla zysku - w wieku powyżej 80. lat, trzyletniego osobistego zarządu nad obcą wsią.

Niezmiernie istotne są również daty przyjścia na świat – częściowo poświadczonych dokumentami  – kolejnych dzieci Jana Krystiana, które wszystkie urodziły się po roku 1730. Należą one oczywiście już do Pokolenia VI i w jego historii zostaną przedstawione, niemniej dla uzupełnienia niniejszego wywodu należy daty ich urodzin przywołać. Dziećmi tymi byli: Ignacy urodzony według niemieckich almanachów 05.10.1732. i dwie córki, o których prof. W. Dworzaczek w swoim opracowaniu dotyczącym linii polskiej, mówi co następuje:

 „Córki, Eleonora i Antonina, obie wspomniane w r. 1748 (W. 92 k.129v). Z nich Eleonora, w r. 1752 jeszcze niezamężna (N. 211 k.81), w latach 1762 – 1786 żona Stanisława Miniszewskiego. Antonina, panna 30 IX 1761 r. (LB Raczkowo), w r. 1762 żona Aleksandra Wierzchleyskiego, nie żyła już w r. 1788.”

Przyjmując ich wiek wyjścia za mąż jako najpóźniejszy z możliwych przy zachowaniem pełnych zdolności prokreacyjnych, a znane jest przecież potomstwo Antoniny, daty urodzenia tych córek wypadają około, lub po roku 1730.

Trudno przyjąć przerwę około 15. lat pomiędzy pierworodnym Janem Krzysztofem, a kolejnymi dziećmi, za naturalną. Wszystko, więc wskazuje rzeczywiście na to, że Jan Krystian miał dwie żony.

Pierwszą nieznaną z imienia i nazwiska, która zmarła w połogu lub na skutek nagminnej w owych czasach gorączki poporodowej po urodzeniu Jana Krzysztofa, lub kolejnego – zmarłego wraz z matką dziecka oraz drugą, wymienioną uprzednio Ludwikę Barbarę. Sądząc po datach narodzin dzieci tej pary, można domniemywać, że ich ślub miał miejsce w latach 1730/31. W znacznym stopniu taką datę uprawdopodobnia następująca wiadomość z „Tek Dworzaczka” zapisana pod rokiem 1738:

 „Ludwika Rydzyńska, córka Jana z Werbna Rydzyńskiego z Marjanny Klonowskiej 10 voto zrodzona, wdowa po Janie de Sakin Ostenie chorążym wojsk królewskich, kwituje Wojciecha, Antoniego, Józefatę i Franciszka Rydzyńskich, dzieci tegoż Jana Rydzyńskiego z Eleonory Bnińskiej 20 voto zrodzonych i Mikołaja z Werbna Rydzyńskiego dziedzica Wyrzyska, stryja ich rodzonego z 7.000 złp należnych jej jako posag z dóbr dziedzicznych ojczystych (p20).”

{A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, p.20}

Wiadomo, jako że była o tym już uprzednio wielokrotnie mowa, że w owych czasach, wypłata względnie rozliczenie posagu następowało niejednokrotnie z opóźnieniem nawet kilkuletnim. Niemniej o ile 8.-letnia zwłoka może być uznana za mieszczącą się jeszcze w zwyczajowej normie, to przekraczająca 20. lat nie wchodziła raczej w rachubę. Z tego względu domniemany termin ślubu Jana Krystiana i Ludwiki Barbary, można uznać za bardzo prawdopodobny; przy tej okazji trzeba również ocenić uczciwość i rzetelność przyrodniego rodzeństwa i stryja Ludwiki, że mimo śmierci jej męża, a więc uprawnionego do otrzymania posagu, przyrzeczoną sumę – nawiasem mówiąc zawstydzająco niską – mimo wszystko wypłacili.

Ostatni z wymieniony dokumentów mówi o Janie Krystianie, już jako o nieżyjącym. Z „Tek Dworzaczka” wiadomo również, że Jan Krystian spisywał testament 23. grudnia 1737. {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.79}, zaś źródła niemieckie w tym przede wszystkim „Jahrbuch des Deutschen Adels” (Zweiter Band, 1898) wymieniają datę jego śmierci w dniu 18. stycznia 1738. Nie była to rzecz jasna śmierć nagła, ale można domniemywać, że przebieg jego choroby był gwałtowny i stan zdrowia Jana Krystiana raptownie ulegał pogorszeniu; sądzić tak można po fakcie spisania testamentu dopiero dwadzieścia sześć dni przed zgonem, co w czasach, w których każda czynność związana ze zmianą własności, nawet niewielkiej wartości, była obligatoryjnie potwierdzana kontraktem i roborowana w urzędzie grodzkim, wydaje się postępowaniem spowodowanym nadzwyczajnymi okolicznościami.

Należy też przypuszczać, że ani Jan Krystian, w końcu mężczyzna w pełni sił, ani też jego najbliżsi, nie zdawali sobie sprawy ze zbliżającego się nieuchronnie końca i stąd dokument ten sporządzony został prawie na ostatnią chwilę. Dla porównania warto przypomnieć, że jego ojciec ostatnią wolę spisał przeszło rok przed śmiercią.

Zmarł w swym majątku w Górznej, o czym wspomina rocznik niemiecki, natomiast kronikarz Kazimierz, jako pewnik – prawdopodobnie na podstawie korespondencji prowadzonej w końcu XIX. wieku z proboszczem radawnickim Franciszkiem Dekowskim - wymienia jego miejsce pochowania w krypcie kościoła w Radawnicy, przy boku Jana Wiganda.

Krypta ta znajdująca się w nawie kościoła na wysokości pierwszych ławek prawego rzędu, i zawierając oprócz trumien Jana Krystiana i jego rodziców również pochówki około 5. innych członków rodziny, jest obecnie nie tylko niedostępna, ale i niewidoczna poprzez zakrycie jej w latach 60. XX. wieku zamykającej ją płyty nagrobnej – nową ceramiczną podłogą {patrz w rozdziale „Opis miejscowości” – Radawnica}.

Analogicznie, jak w wypadku ojca, w księdze intencyjnej mszy kościoła parafialnego w Radawnicy, widnieje na pozycji 2. zapis dotyczący Jana Krystiana:

Radawnica: Tabela

          Nazwisko fundatora                               Dies et annus                              Numerus Missarum

                                                                         Fundationis                                      legendarum

1)   M.G. Dominus Joannes                          1730                                                    56

Vigandus de Osten Saken                                                                pro anima Joanne Vigandi       

Haeres Bonorum Radawnicensium                                                           de Osten Saken

         2)   Duus Joannes Christianus                     1738                                                    28

            de Osten Saken                                                                                     pro anima

          Haeres in Gurzna

3)   Joanna de Osten Saken                15 Decemb 1817                                          90

          uxor Francisci                                                                                   pro anima Joanne et                           de Osten Saken                                                                              Francisci de Osten Saken

 

                                                                                                                     Radawnicae 19 Januar 1842

                                                                                                             Parochus pro temporae

Przechodząc do osoby Ludwiki Barbary Rydzyńskiej, wiadomo, że była córką Jana z Werbna Rydzyńskiego i jego pierwszej żony Marianny z Klonowskich, a z drugiego małżeństwa swego ojca z Eleonorą z Bnińskich, miała przyrodnie rodzeństwo w osobach Wojciecha, Antoniego, Józefaty i Franciszka. O przyrodnim bracie Ludwiki, Wojciechu z Werbna Rydzyńskim, jako o pierwszym wielkopolskim dowódcy oddziału walczącego z ramienia Konfederacji Barskiej, będzie jeszcze mowa w historii VI pokolenia..

O ile domysły dotyczące daty jej ślubu z Janem Krystianem są słuszne, to winna się urodzić przed, albo około roku 1710. Przywołany uprzednio „Jahrbuch des Deutschen Adels” określa ją jako „Julie Louise Barbara von Rydzyńska a.d.h. Podlesie Kościelne.” Prawdopodobnie wpis o jej narodzinach w Liber Baptisatorum przepadł w trakcie wieków, gdyż księgi chrztów w Podlesiu Kościelnym znajdujące się w parafii zaczynają się dopiero od 1816. roku, zaś w zbiorach Archiwum Archidiecezjalnego w Gnieźnie nie ma żadnych ksiąg z tej miejscowości.

O Rydzyńskich herbu „Wierzbna” pisze w swoim – mało zresztą wiarygodnym – herbarzu, Bartosz Paprocki, wspominając: „Wieku mego był dom Rydzeńskich w Wielkiej Polsce znaczny, ...” i opisując klejnot „który z Sląska przeniesion do Wielkiej Polski, używali go przodkowie białych lelij w polu błękitnym, słup na koronie, strzała przezeń”.

Z kolei „SŁOWNIK GEOGRAFICZNY KRÓLESTWA POLSKIEGO” w tomie VIII. na stronie 423, podaje:

„Podlesie Kościelne, wieś i dominium, powiat wągrowiecki, parafia miejscowa. W 1712 r. wystawił Jan Rydzyński, stolnik poznański, nowy kościół z drzewa w miejsce starego; w skład parafii wchodzą: Podlesie Kościelne, Zbietka i połowa Sarbii. Podlesie posiadali ... po 1580 Rydzyńscy, z których Franciszek, stolnikiewicz poznański był tu dziedzicem w końcu zeszłego wieku [tom wyszedł w 1887. roku].

na stronie 768:

„Poniec, miasto 8 km. na pn. – wschód od Bojanowa. W kościele parafialnym nagrobek Jana Rydzyńskiego.”

Wymieniony Jan Rydzyński, fundator kościoła, to z całą pewnością ojciec Ludwiki Barbary, zaś Franciszek, to jej przyrodni brat.

Po przedwczesnej śmierci Jana Krystiana, wdowa po nim została z czworgiem potomstwa na sporym gospodarstwie. Jak już uprzednio zaznaczono starszy syn - Jan Krzysztof, osiągnął z pewnością w roku 1737. zdolność do czynności prawnych manifestując, czyli oprotestowując, testament ojca.

Jeżeli rzeczywiście pochodził z pierwszej żony, to prawdopodobnie w swej młodzieńczej niedojrzałości z racji swego pierworództwa rościł sobie pretensje do całego majątku ojcowskiego, którym zarządzała po śmierci męża macocha z trojgiem dużo młodszego od niego przyrodniego rodzeństwa. Czuł się samotny i pokrzywdzony sytuacją, która mu ze wszech miar ciążyła.

Kusiła złuda swobody i niezależności. Niewykluczone, że ceną za wyrwanie się z domu i uzyskania pozorów niezależności było wstąpienie do armii elektora brandenburskiego. W tym celu wystarczyło jedynie przekroczyć rzeczkę Gwdę. Opuszczenie rodzinnego domu, wejście w świat dorosłych i upływ czasu, załagodziły zadrażnienia, gdyż w 1747. wycofał swoje zastrzeżenia do testamentu ojca, zaś rok później musiało dojść do pełnego porozumienia, gdyż Ludwika Barbara w 1748. roku wydzierżawiła na trzy lata Górznę, Franciszkowi Krzyżanowskiemu za 13.250 złp {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.129v}.

Nie mogłaby tego uczynić bez zgody Jana Krzysztofa, który w tym czasie musiał awansować w wojsku brandenburskim, bowiem w 1749. wymieniany jest jako porucznik {A.P. P-ń, Poznań Gr. 565, k.7}. W międzyczasie musiała Ludwika Barbara energicznie i zyskownie gospodarzyć, gdyż na rok przed wydzierżawieniem Górzny, w 1747. zakupiła Raczkowo, wieś położoną około 6. km na wschód od miejscowości Skoki, o czym informują „Teki Dworzaczka”:

„Walenty Sobocki, syn Stanisława z Zofji Zalewskiej, Raczkowa w powiecie gnieźnieńskim dziedzic, Raczkowo za 33.000 złp Ludwice Rydzyńskiej, córce Jana z Werbna Rydzyńskiego z Marjanny Klonowskiej, a wdowie po Janie Krystianie Ostenie sprzedaje (f.382v). Barabara Dziurkiewiczowa żona zeznającego [świadkiem transakcji-?].”

{A.P. P-ń, Poznań stara sygn. 1288, f.382v}.

Z pewnością, zamieszkała w zakupionej wsi wraz z dziećmi po zdaniu wydzierżawionej Górzny, Franciszkowi Krzyżanowskiemu. Należy się domyślać, że dokonany zakup miał na celu zapewnienie sobie podstaw bytu i swobody ekonomicznej po nieuchronnie zbliżającym się terminie przekazania mężowskiego majątku w ręce synów-spadkobierców. W międzyczasie, w 1750. Ludwika spłaciła swemu szwagrowi Franciszkowi Jakubowi, dług zaciągnięty jeszcze przez jej zmarłego męża, o czym w aktach grodzkich Nakła {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95, k.29} zachował się następujący zapis:

„1750, piątek po Szymonie i Judzie [30.10.1750.]

Ludwika z Rydzyńskich Ostenowa wdowa po Janie Krystianie Ostenie i Franciszek Osten podpułkownik jazdy królewskiej zeznali, że Ostenowa zwróciła sumę 3.410 florenów niemieckich, pożyczoną przez Franciszka Ostena jej mężowi Janowi Ostenowi w dniu 8. VIII. 1737 r. na podstawie skryptu ręcznego, a także uzgodnione odsetki roczne. Kontrakt pożyczkowy został zapisany do ksiąg grodzkich poznańskich w 1746 r. w poniedziałek po św. Łukaszu ewangeliście [Lucae Ewang. – 24.10.1746]. Zwrot pożyczki i prowizji został zeznany między Ludwiką Ostenową i Franciszkiem Ostenem w roku bieżącym w poniedziałek po św. Wicie  i Podeście [22.06.1750], po wyrokach sądu grodzkiego nakielskiego.”

Z ostatniego zdania zacytowanego tekstu wynika jednoznacznie, że Franciszek Jakub musiał dochodzić należnych sobie pieniędzy w sądzie nakielskim, z czego dalej można wnioskować, że Ludwika Barbara nie chciała uznać niewątpliwego długu swego męża Jana Krystiana, potwierdzonego zresztą odręcznym wekslem i początkowo, przez co najmniej 8 lat, do 1746. roku wytrwale wymigiwała się od spłaty i dopiero długoletni proces zmusił ją do zwrotu pożyczki. Pamiętając o tym, że w 1747. roku zakupiła Raczkowo, zaś w 1748. otrzymała należność za wydzierżawioną Górznę, stosowane uniki w spłacie długów nie były spowodowane brakiem gotówki, a celowym działaniem. Trudno jednak na tle tego jedynego wypadku niedotrzymywania zobowiązań, wyciągać wnioski uogólniające na temat jej charakteru.

W odniesieniu do dalszych losów zwartej dotąd rodziny, przewidywania Ludwiki mające na celu zabezpieczenie sobie i córkom podstaw egzystencji w Raczkowie okazały się trafne, nie wykluczone zresztą, że były one przez nią wspólnie z synami z góry ustalone, bowiem według „Tek Dworzaczka”, Jan Krzysztof:

„Z bratem Ignacym wsie Górzna i Nowydwór w powiecie nakielskim, mocą kontraktu spisanego w Złotowie 22 VI 1752 r., pod zakładem 109.000 t. cedowali Augustynowi Działyńskiemu, wojewodzie kaliskiemu (N. 211 k.81).

{A.P. P-ń, Nakło Gr.95, k. 81}

Po sprzedaży Górzny i Nowego Dworu sytuacja rodziny musiała wyglądać następująco: Ludwika Barbara z córkami – dorastającymi pannami na wydaniu, zamieszkiwała w Raczkowie, natomiast drogi braci się rozeszły, a uzyskane pieniądze pozwoliły każdemu z nich się usamodzielnić. Koleje losu zarówno ich, jak i córek omówione będą jednak w historii następnego pokolenia.

Te same „Teki” w 1755. przynoszą wiadomość, która wskazuje, że Raczkowo zostało przez Ludwikę Barbarę wydzierżawione Ludwikowi Golańskiemu, regensowi (zarządcy) grodu wałeckiego {A.P. P-ń, stara sygnatura Poznań 1316, f. 134v}, gdyż tak należy interpretować użyte przez prof. W. Dworzaczka określenie „posesor” w odniesieniu do połowy XVIII. wieku.

Należy jednak sądzić, że dzierżawa dotyczyła jedynie gruntów i zabudowań folwarcznych, jako że nic nie wiadomo, aby Ludwika się z Raczkowa na ten czas wyprowadziła, więc zabudowania mieszkalne pozostały przypuszczalnie w jej gestii. Natomiast w odniesieniu do lat późniejszych w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie znajdują się w tomie „Akta Parafii Raczkowo” w Liber Baptisatorum z lat 1758-1804, pod sygnaturą 129/1 zapisy o chrztach dokonanych w latach:

- pierwszego, w dniu 28. grudnia 1767., w którym: „Wielmożna Pani Ludwika z Rydzyńskich Ostenowa, właścicielka Raczkowa” jest matką chrzestną „Ksawerego Mikołaja syna szlachetnego Pana Stanisława Woyciechowskiego, administratora dóbr Raczkowo ...”, oraz

- drugiego z 1775. w którym tę samą rolę pełni przy chrzcie Szymona, „dziecka Franciszka Kruszewskiego, ekonoma Raczkowa i jego legalnej żony Wiktorii”.

Zapisy te dowodzą, że Ludwika nie gospodarzyła osobiście, a zatrudniała do tego celu kwalifikowanego pracownika, wówczas i aż do wczesnych lat po drugiej wojnie światowej zwanego ekonomem, za życia zaś poprzednich pokoleń – dwornikiem.

Nieznane są dokładne daty zamążpójścia obu córek. Miało to z pewnością miejsce przed i około 1760. roku, po którym to fakcie, Ludwika Barbara została w Raczkowie sama. Wszystkie jej dzieci założyły własne rodziny i prowadziły uregulowane życie. Samotne przebywanie w Raczkowie staje się dla niej z pewnością uciążliwe, bowiem w 1779. roku, według „Tek Dworzaczka”:

 „Ludwika z Rydzyńskich, wdowa po Janie Ostenie, dziedziczka Raczkowa wedle kontraktu z 02.05.1777. w Raczkowie spisanym, dobra te Antoniemu Świnarskiemu za 71.100 złp sprzedaje (f. 79v).” {A.P. P-ń, Gniezno Gr. 99, k.79v}

Odbiegając od głównego wątku, należy wspomnieć, że Antoni Świnarski, kupione dobra w tym samym roku odsprzedał z zyskiem prawie 4.000 tymfów {A.P. P-ń, Gniezno Gr. 99, k.82}. Nabywcą był Wawrzyniec z Grochowa Loga, burgrabia wałecki, pochodzący z rodziny, której przedstawicielka wyjdzie za wnuka Ludwiki, Longina Kazimierza, o czym będzie mowa w historii następnych pokoleń.

Jednak czynna natura Ludwiki nie pozwoliła jej otrzymanej gotówki tezauryzować, co wobec stałego postępu inflacyjnego było z pewnością postępowaniem słusznym i w tym samym 1779. roku, za kwotę 40.000 tymfów bierze od Mikołaja Skoroszewskiego, podkomorzego J.K.Mci , w zastaw wieś Woynowice {A.P. P-ń, Kościan Gr. 107, k. 192}. Istotne jest, że w tym roku osiągnęła prawdopodobnie wiek ok. 70. lat.

W następnym 1780. roku pozostałą część posiadanej gotówki pożycza swemu rodzonemu synowi, Ignacemu, od którego bierze w zastaw jego wieś Gorzyce w zamian za 40.000 złp {A.P. P-ń, Poznań Gr. 626, k. 508}.

Wobec wyzbycia się Raczkowa i wzięcia w zastaw dwóch stosunkowo odległych od siebie wsi, nie znamy miejsca zamieszkiwania w tym okresie Ludwiki Barbary. Wątpliwe, aby osobiście doglądała gospodarki w posiadanych majątkach, raczej należy sądzić, że zdała się w tej mierze na fachowych ekonomów. Jednak są przesłanki, aby sądzić, że o ile nie mieszkała w Raczkowie na stałe, to musiała przebywać niedaleko tej miejscowości. Świadczą o tym następujące zapisy:

·        w tomie IX. „SŁOWNIKA GEOGRAFICZNEGO KRÓLESTWA POLSKIEGO”, na stronie 373. w opisie Raczkowa, o treści:

„... dzisiejszy drewniany [kościół] wzniosła w r. 1780 Ludwika de Osten-Sacken z legatu Stanisława Miniszewskiego, a wykończył go i przyozdobił Wawrzyniec Loga i dziedzice miejscowi ...”,

·        w tomie I  LIBER BENEFICIORUM”  Archidiecezji Gnieźnieńskiej, opracowanej przez Jana Łas-kiego arcybiskupa gnieźnieńskiego, wydanej w Gnieźnie w 1880 roku, na stronie 74 w przypisie do pozycji „31. Raczkowo”:

„Kościół parafialny w wsi szlacheckiej Raczkowie wspomniany jest w aktach konsystorskich od początku XV wieku (Arch. Consist. Gnesn., akta luźne procesowe). Z Legatu Stanisława Miniszewskiego dziedziczka miejscowa Ludwika Osten rozpoczęła w roku 1780 w miejsce starożytnego upadkiem grożącego kościoła drewnianego budować nowy również drewniany, lecz śmierć dzieło przerwała.

Dokonał go w dwa lata później dziedzic raczkowski Wawrzyniec Loga. Kościół ten dotąd nie jest konsekrowany (Acta Visit. Poniatovscianae 1791).” (podkreślenia autora)

Zważywszy, że niezbyt odległą od Raczkowa, Nieszawę zakupił w połowie lat 50. tego wieku jej rodzony syn Ignacy, tam gospodarzył i żył z liczną rodziną, istnieje duże prawdopodobieństwo dłuższych pobytów Ludwiki właśnie w tej miejscowości, skąd mogła doglądać budowy kościoła prowadzonej w Raczkowie. W pewnej mierze potwierdzeniem tego przypuszczenia jest kolejna wiadomość z „Tek Dworzaczka” o pokwitowaniu „w grodzie gnieźnieńskim” – mieście najbliższym Raczkowa, a niezbyt dalekim od Nieszawy - przez Jana Krzysztofa otrzymanych od Ignacego 8.000 złp zapisanych mu przez Ludwikę Barbarę {A.P. P-ń, Poznań stara sygn. 1361, f. 174}. Dokumentuje to niewątpliwie utrzymywanie wzajemnych życzliwych stosunków między braćmi oraz Ludwiką Barbarą.

Córka Ludwiki, Eleonora wyszła przed rokiem 1756. za Stanisława Miniszewskiego, który w połowie lat 80. był właścicielem Będzieszyna w powiecie kaliskim. Mimo zaawansowanego wieku, żywotność Ludwiki Barbary pozwalała jej widocznie na odbywanie podróży pomiędzy okolicami Obornik w Poznańskiem, a Będzieszynem położonym około 10 km na północ od Ostrowa Wlkp., bowiem jej akt zgonu wystawiony został właśnie w tej miejscowości.

Znajduje się on w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu w zespole: „Parafia katolicka Szczury”, dekanat Ołobok na mikrofilmie o sygnaturze nr 518. Tekst tego zapisu zamieszczony na stronie 246. numerowanej ołówkiem jest wyjątkowo nieczytelny, a jego przypuszczalna treść brzmi:

„W dniu 30. stycznia 1789. roku w Będzieszynie zmarła opatrzona sakramentami świętymi Szlachetna Ludovica Ostenowa, która została pochowana na terenie konwentu Reformatów w Kaliszu.”

Dożyła sędziwych lat, niezależnie od jej rzeczywistej daty urodzenia. Owdowiała w kwiecie wieku, w początkach swej dojrzałości i przeżyła we wdowieństwie 51. lat, walcząc z determinacją o wychowanie dzieci i godne uposażenie ich na samodzielną egzystencję. Była z pewnością nietuzinkową osobą i nadzwyczaj dzielnym człowiekiem.

Wykonawcą jej testamentu został syn Ignacy, co można wywnioskować z ostatniej informacji dotyczącej Ludwiki Barbary zawartej w „Tekach Dworzaczka”; dotyczy ona wypłaty zapisu testamentowego w kwocie 5.000 zł Ludwice Wierzchleyskiej, córce Antoniny, a wnuczce Ludwiki {„A.P. P-ń, Poznań Gr. 636, f. 113v}.

Potomkami Jana Krystiana, zaliczonymi do pokolenia VI. byli:

1.      Jan Krzysztof urodzony prawdopodobnie w przedziale lat  1717. – 1719., możliwe że w Radawnicy, z dużym prawdopodobieństwem z pierwszej nieznanego imienia żony, poślubił pod koniec życia w dniu 21.02.1789. Franciszkę Sadlicką i zmarł w Kcyni w dniu 25.01.1790.

2.      Ignacy, urodzony z małżeństwa z Ludwiką Barbarą z Rydzyńskich w dniu 05.10.1732. w Górznej, poślubił ok. 1754/55 Justynę Kąsinowską, zmarł w dniu 28.07.1790. w Nieszawie.

3.      Eleonora, urodzona przed 1738. rokiem, w latach 1755. – 1786. żona Stanisława Miniszew-skiego, zmarła w dniu 30.09.1790. w Będzieszynie.

4.      Antonina, urodzona przed 1738. rokiem, po 1761. żona Aleksandra Wierzchleyskiego, zmarła ok. 1788.

KLARA DOROTA                                                                                                 KOD: V.5.

é1689/1691 - 04.04.1770.

 Klara Dorota, która niewątpliwie drugie imię otrzymała na cześć matki, jest jedyną córką Jana Wiganda i Doroty Zofii potwierdzoną dokumentami źródłowymi, które pozwalają częściowo zrekonstruować przebieg jej życia.

Urodziła się z pewnością jeszcze po brandenburskiej stronie granicy w Ciosańcu, przypuszczalnie w bliżej nieokreślonym roku w granicach 1690., oznacza to zarówno lata poprzedzające (07.05. 1690. urodził się jej brat Kazimierz), jak i następujące po 1690., za wyjątkiem 1693. (przypuszczalna data urodzenia jej brata Jana Krystiana). Informacja zawarta w jej akcie zgonu z 1770., że zmarła w wieku około 80. lat, jest sama w sobie nieprecyzyjna, a uwzględnić należy również obyczaje ówczesnych ludzi, dla których data ich urodzenia nie będąc w codziennym życiu potrzebną, pozostawała z reguły nieznana, a wiek bywał określany orientacyjnie, przy czym z reguły dodawano zmarłemu lat życia. Niżej zamieszczona informacja o rozliczeniu jej posagu w 1720. może sugerować rok jej urodzenia nawet w połowie lat 90. XVIII, wieku

O jej dzieciństwie, latach młodzieńczych oraz wykształceniu nie mamy żadnych wiadomości. Można przypuszczać, że te pierwsze spędziła w Ciosańcu, te drugie już po polskiej stronie w Radawnicy. Niewykluczone, że ojciec dorastającej panny wywoził ją w bezpieczniejsze miejsce poza zasięg stacjonujących w okolicach oddziałów wojskowych w gorętszych okresach Wielkiej Wojny Północnej. Wykształcenie otrzymała z pewnością w domu, w takim zakresie, jaki obowiązywał panny z jej sfery. O ile Jan Wigand rzeczywiście zaangażował nauczyciela domowego, jak o tym powiedziano przy omawianiu edukacji Egidiusza Kazimierza, mogła Klara Dorota nieodbiegająca zbytnio wiekiem od braci, uczyć się wspólnie z nimi.

Wydaje się, że około 1715. roku wyszła za mąż za Kazimierza Ludwika Wiesiołowskiego, podstolego ziemskiego czernichowskiego, dziedzica Dźwierszyna oraz Małej i Wielkiej Wsi, leżących ok. 10. km na północny – wschód od niedaleko położonej Łobżenicy. Późniejsze potwierdzenie tego małżeństwa znajduje się w „Tekach Dworzaczka”, które dopiero pod rokiem 1719. zawierają wiadomość o roborowaniu przez Józefa Działyńskiego skryptu dłużnego na 1.763 tymfów „Kazimierzowi Wiesiołowskiemu i Klarze Dorocie z Ostenów – małżeństwu” {A.P. P-ń, Nakło Gr. 87, f.21}.

Ród Wiesiołowskich pieczętujący się herbem „Ogończyk” wymieniany już przez Długosza, wywodził się pierwotnie z okolic Łęczycy, gdzie wieś Wiesiołowo była ich gniazdem dziedzicznym, po czym śladem innych rodów rozprzestrzenił się w całej Rzeczypospolitej. O tej rodzinie wspomina w licznych miejscach „SŁOWNIK GEOGRAFICZNY KRÓLESTWA POLSKIEGO”, lokalizując ich majętności również w Wielkopolsce.

Następna wiadomość znajdująca się w „Tekach Dworzaczka”, które nawiasem mówiąc stanowią jedyne źródło wiadomości o losach Klary Doroty, zapisana jest w 1720. roku i brzmi:

„Kazimierz Wiesiołowski odebrawszy sumę 25.000 tymfów z rąk Jana Wiganda de Osten-Sakkina w posagu za Dorotę Klarę de Osten Sakkinównę, żonę swoją, na ½ dóbr swych: Dźwierszyno, Mała Wieś, Wielka Wieś, oprawił jej te sumę w posagu i t.w. [?]. Ona córka Jana Wiganda podpułkownika J.K.Mci z Doroty de Osten.”

Powyższy dokument przechowywany jest w Archiwum Państwowym w Poznaniu, w aktach o sygnaturze Nakło Gr. 87, k. 17v. Posag w wymienionej wysokości z doliczeniem późniejszych darowizn pieniężnych, na tle wysokości opisanych przeciętnych wian oraz niektórych zawieranych transakcji, szczególnie zakupu i dzierżawy wiosek oraz mimo postępującej dewaluacji tymfa, był kwotą liczącą się, która stawiała partię z Klarą w szeregu zdecydowanie wyższym od przeciętnej (opisana uprzednio Ludwika Barbara Rydzyńska rozliczała się 18. lat później z rodziną z posagu w wysokości 7.000, a więc w o wiele bardziej zdewaluowanych tymfach). Zgodnie z opisanymi uprzednio zwyczajami, posagi z reguły były wypłacane kilka lat po terminie ślubu (vide posag Zofii Anny, siostry Jana Wiganda), można więc przypuszczać, że ślub Klary Doroty i Kazimierza Ludwika miał miejsce kilka lat przed rokiem 1720.

Rok 1725. przynosi Klarze Dorocie Wiesiołowskiej niespodziewany dar w wysokości 5.000 tymfów, wypłaconych jej co prawda przez ojca, ale otrzymanych od brata Kazimierza, który będąc jezuitą nie mogącym zgodnie z regułą zakonu posiadać żadnego prywatnego majątku, przepisał siostrze należną mu kwotę z tytułu spłaty ojcowizny {A.P. P-ń, Nakło Gr. 88, f.128v}. Zapis ten z pewnością świadczy o bliskich więzach łączących ją z Kazimierzem.

Z pewnością szczęśliwe – sądząc po ilości żyjącego potomstwa - małżeństwo Klary zostało jednak przerwane niespodziewaną i możliwe, że nagłą śmiercią męża Kazimierza, która nastąpiła przed rokiem 1730.

Mówi o tym dokument z tego właśnie roku, który wymienia również ich wspólne potomstwo {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, f. 43}. Streszcza go następująco prof. W. Dworzaczek w swoich „Tekach”:

„Klara z Ostenów, wdowa po Kazimierzu Wiesiołowskim w imieniu swoim oraz swoich małoletnich dzieci: Ignacego, Katarzyny, Joanny i Teresy Wiesiołowskich, kwituje Józefa Działyńskiego z 9.396 tymfów należnych [?] mężowi”

Jakie interesy łączyły zmarłego Kazimierza Wiesiołowskiego z przedstawicielem magnackiej rodziny wielkopolskiej, Józefem Działyńskim nie wiadomo. Natomiast na stan rodzinny Wiesiołowskich rzuca nieco światła następny dokument z 1730. roku {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, f. 1}, wymieniony w „Tekach Dworzaczka” o treści:

„Bartłomiej Mleczko syn Wojciecha Mleczko i Anny z Wiesiołowskich, a siostrzeniec rodzony Kazimierza Wiesiołowskiego, podstolego czernichowskiego i rodzony bratanek i spadkobierca księdza Grzegorza S.I. [Societas Jesu - zakon jezuitów] i Franciszka benedyktyna w Tyńcu - Mleczków, braci rodzonych - bratanek i spadkobierca, Klarze de Osten Sakin wdowie po Kazimierzu Wiesiołowskim, roboruje skrypt na 3.400 tymfów, datowany w Dzwiersnie [prawd. Dźwierszynie] w dniu 13.01.1730 r."

Cytowany dokument stanowi świadectwo więzów rodzinnych zadzierzgniętych przez Klarę z rodziną swego męża, która najwyraźniej uważała za naturalne uznać prawa jej i jej dzieci do udziału w otrzymywanych spadkach. Nazwisko Mleczko występować będzie sporadycznie później w historii dalszych pokoleń, potwierdzając trwałość nawiązanych powinowactw między rodzinami. Należy również podkreślić serdeczne więzy łączące jej męża z Janem Wigandem, który Kazimierza Ludwika Wiesiołowskiego, jako jedynego zięcia wymienił w swoim testamencie wyrażając mu wdzięczność za okazywana miłość i udzielając błogosławieństwa. Ten zapis automatycznie ogranicza czasowo termin śmierci Kazimierza, która musiała mieć w takim razie miejsce pomiędzy datą sporządzenia testamentu przez Jana Wiganda tj. 08.01.1729., a roboracją wyżej cytowanego zapisu w dniu 13.01.1730. Niewykluczone, więc, że Kazimierz Ludwik zmarł przed Janem Wigandem.

Kolejny dokument datowany w 1732. roku świadczy, że wdowa wraz z nieletnimi dziećmi gospodarzyła samodzielnie w majątku po zmarłym mężu, bowiem w tymże Dźwierszynie w dniu 07.08.1732. zawierała kontrakt na kwotę 6.700 złp z tytułu dzierżawy wsi Wersk Osówka i młyna Stolińskiego {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, f. 95v}. Stroną w tej umowie był Otto Popielewski, przypuszczalnie powinowaty przez ciotkę Klary, Elżbietę Esterę zamężną za Henrykiem Manteuffel Popielewskim. Charakterystyczne, że w dokumencie tym Klarę określa się jako wdowę po „Kazimierzu Wiesiołowskim, stolniku czernichowskim.

Zważywszy, że mowa o zmarłym podstolim, zastosowany awans stanowi dobitną ilustrację znanej przywary polskiej, stanowiącej zresztą przedmiot drwin krajowych satyryków i zagranicznych obserwatorów, a mianowicie megalomanii w zakresie obligatoryjnego stosowania wszelkich możliwych tytułów. Przynależny zmarłemu tytularny urząd podstolego, umiejscowionego w gradacji rang urzędników ziemskich na ósmym miejscu, zamienia się na stolnika, którego miejsce w hierarchii wzrasta oczywiście aż o trzy pozycje, bowiem zajmuje on w tej drabince stanowisk, miejsce piąte.

W 1738. roku córka Klary i Kazimierza, Katarzyna już wówczas żona Antoniego Niewieścińskiego, miecznika inowrocławskiego kwituje matkę z 20.000 złp. posagu {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, p. 95v}, o czym informują „Teki Dworzaczka”. Dokument ten świadczy z jednej strony o dobrym zarządzaniu majątkiem przez wdowę i sądząc po niemałym posagu, o jej wypłacalności, z drugiej dokumentuje – oczywiście pośrednio – poprzez wiek Katarzyny, termin ślubu jej rodziców. Przyjmując wypłatę posagu w wyjątkowo szybkim terminie, czyli rok po ceremonii oraz wiek Katarzyny w chwili małżeństwa na 20. lat - w rzeczywistości w połowie XVIII. był zazwyczaj wyższy - otrzymuje się 1716., jako rok ślubu jej rodziców; przy założeniu, że była ona najstarszą z rodzeństwa.

W następnym 1739. roku brat Klary, dziedzic Radawnicy Egidiusz Kazimierz w imieniu swoim oraz brata rodzonego Franciszka Jakuba i spadkobierców drugiego brata Jana Krystiana, wypłaca Klarze Dorocie 5.000 tymfów, zapisanych jej w testamencie przez ojca Jana Wiganda {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, p. 97}. Charakterystyczny dla tych czasów i wskazujący na trudności z płynną gotówką nawet u właścicieli pokaźnych majątków, jest termin tej wypłaty przypadający w dziesięciolecie spisania przez Jana Wiganda testamentu i 9. lat po jego śmierci.

Z kolei „Teki” odnotowują w 1742. transakcję związaną z obrotem pieniężnym, dokonaną przez Ignacego Wiesiołowskiego, syna Klary Doroty, występującego również i w jej imieniu, co według obowiązujących w I. Rzeczypospolitej zasad dowodzi, że Ignacy osiągnął tzw. wiek sprawny (ukończył 20 lat) i był zdolny do wszelkich czynności prawnych za wyjątkiem samodzielnego obrotu ziemią {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, f. 75v}.

Następnie według „Tek”, w 1744. roku kolejna córka Joanna, żona Józefa Ulatowskiego kwituje matkę z równie pokaźnego posagu 20.000 złp. „z ojcowskiego i macierzyńskiego majątku”, który mąż oprawia jej na swej wsi Topola (wieś położona w bezpośrednim sąsiedztwie Dźwierszyna) {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 209, f. 118 i f. 118v}.

Pod datą tego samego roku, „Teki” powtarzają wiadomość o skwitowaniu Klary Doroty przez córkę Katarzynę z otrzymanego posagu, ale wiadomość ta połączona jest z informacją o oprawieniu jej tej kwoty przez męża Antoniego Niewieścińskiego, syna Jakuba i Agnieszki z Jaranowskich, na jego wsiach Piscino i Zalesie (wsie nie zidentyfikowane) {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 209, f. 81 i f. 81v}.

Natomiast w 1747. Ignacy Wiesiołowski przejął już dziedziczny majątek w osobiste władanie, bowiem „Teki” tytułują go „dziedzicem Dźwierszyna z przyległościami w powiecie nakielskim”. Tego samego roku na połowie tej wsi oprawił swej żonie Weronice, córce Mikołaja z Werbna Rydzyńskiego i Zofii z Grudzińskich, posag w kwocie 30.000 zł. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 94, f. 208}. Z tych informacji wynika, że Ignacy ukończył 24. rok życia pomiędzy 1745., a 1746. i w tym czasie ożenił się z bliską krewną Ludwiki Barbary z Rydzyńskich, wówczas już wdowy po jego wuju, Janie Krystianie.

Niewątpliwie Klara Dorota cały czas zamieszkiwała wraz z synem i jego rodziną w Dżwierszynie. Jednak w roku 1752. następuje sprzedaż rodzinnych dóbr Dźwierszyna, Małej Wsi i Wielkiej Wsi w powiecie nakielskim Feliksowi Szołdrskiemu, synowi starosty łęczyckiego Stefana i Teofili z Działyńskich, za kwotę 85.000 tymfów, bowiem taki kontrakt zostaje roborowany w urzędzie grodzkim Nakła {A.P.    P-ń, Nakło Gr. 95, f. 61v}, jak o tym mówią „Teki Dworzaczka”.

 „Bene natus et possessionatus” nie mógł egzystować bez majątku ziemskiego w związku, z czym Ignacy Wiesiołowski zakupuje kontraktem z 1753. {A.P. P-ń, stara sygn. Kcynia Gr. 142, f. 126} za 115.000 złp. od Andrzeja Szołdzkiego, syna Wojciecha Szołdzkiego i Zofii z Debrzyńskich następujące dobra: Dobieszewo, Słupowa, Słupówka, Skoczek i Olędza w powiecie kcyńskim. Gospodarzył w nich jeszcze w 1773. roku, bowiem w tabeli wasali okręgu nadnoteckiego {A.P. Bydgoszcz, zespół Kriegs- und Domänenkammer, sygn. 96} sporządzonej po pierwszym rozbiorze, figuruje „v. Wiesolowsky 56. Jahr”, właściciel Dobieszewa, Słupowa i Tomczyc, mający syna Józefa w wieku 26. lat.

Według „SLOWNIKA GEOGRAFICZNEGO KRÓLESTWA POLSKIEGO” Dobieszewo należało do parafii Smogulec, gdzie kościół parafialny p.w. św. Katarzyny istniał już przed r. 1415., a w jego miejsce w 1618. roku Marcin Smogulecki wystawił nowy z cegły z wysoka wieżą i „odrzwiami murowa-nymi”.                                                                                                                                                            

Wreszcie w 1758. roku, ostatnia już z córek Klary Doroty i Kazimierza, Teresa żona Jana Prądzyńskiego, syna asesora Wojciecha i Heleny z Główczewskich, kwituje 20.000 złp. posagu, lecz tym razem wypłacającym jest już jej brat Ignacy. Jan Prądzyński zapisuje żonie oprawę w tej samej kwocie na połowie swoich dóbr dziedzicznych Zychce Wielkie i Małe w powiecie człuchowskim. Należy zauważyć, że Teresa mogła się urodzić najpóźniej w 1729., a więc w dniu ślubu nie należała do najmłodszych panien młodych.

Czy Ignacy z rodziną, w tym oczywiście i matką Klarą Dorotą przeniósł się do Dobieszewa już w 1752. roku, czy też dopiero w 1761. nie wiadomo. Mimo, że do późniejszej daty skłaniałaby następująca wiadomość z „Tek Dworzaczka” o sfinalizowaniu kontraktu z 1752. roku {A.P. P-ń, Nakło Gr. 96, f. 21v}:

„1761. Ignacy Wiesiołowski syn Kazimierza Wiesiołowskiego stolnika czernichowskiego i Klary z Ostenów, dobra dziedziczne: Dźwierszyno, Maławieś, Wielkawieś w powiecie nakielskim sprzedaje Teofili z Działyńskich Potulickiej, starościnie borzechowskiej za 85.000 tymfów wedle zobowiązania z roku 1752.”

to należy przypuszczać, że dobra Dobieszewa według ceny zakupu więcej warte od ojczystych, wymagały natychmiast gospodarza, natomiast Dźwierszyno poszło w dzierżawę z terminową obietnicą zakupu.

Prawdopodobnie był Ignacy dobrym gospodarzem, bowiem w następnym 1762. roku dokupił jeszcze za 60.000 złp. od Baltazara Karzbok Zeydlica dobra Tomczyc (położone ok. 7 km. na południowy – zachód od Dobieszewa) w powiecie kcyńskim {A.P. P-ń, Nakło Gr. 96, f. 47v}, które wiele lat później, według kontraktu z dnia 08.04.1774. sprzedał za 70.000 złp. swemu synowi Xaweremu Wiesiołow-skiemu (był to przypuszczalnie ten sam wymieniony w tabeli wasali, o której uprzednio była mowa, syn: dwojga imion Józef, Ksawery).

Klara Dorota przeżyła swego męża Kazimierza o przeszło 40. lat z czego należy wyciągnąć wniosek o jego przedwczesnej, nie wykluczone, że nagłej śmierci w młodym wieku i pełni sił. Na podstawie zrelacjonowanych dokumentów wiemy, że małżeństwo to miało czworo dzieci, a to: jedynego syna Ignacego oraz trzy córki - Katarzynę, Joannę i Teresę. Wychowaniem tego potomstwa zajmowała się w istocie wyłącznie Klara, kształtując syna na dobrego i zapobiegliwego gospodarza, zaś córki wydając za mąż, po uprzednim szczodrym ich uposażeniu. Nie można wykluczyć, że Jan Wigand zdążył przed swą śmiercią jeszcze poznać starsze potomstwo Wiesiołowskich.

Klara Dorota zmarła w Dobieszewie w dniu 4. kwietnia 1770. roku i pochowana została w krypcie przed ołtarzem kościoła w Smogulcu. Wpis o jej zgonie znajduje się w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie w tomie:                     

                                          ZESPÓŁ         : Archiwa Parafialne

DZIAŁ            : Smogulec

PODDZIAŁ    : LIBER METRICES

JEDNOSTKA : MORTUORUM

                                            1622 -  1773

STRONA        :            45

DOBIESZEWO

„Roku Pańskiego 1770. dnia 4-go miesiąca kwietnia, Wielmożna Pani Clara Dorothea, dobrze urodzona z Ostenów Wiesiołowska, w podeszłym wieku lat około 80, we wspólnocie św. Matki z Culed [?] oddała ducha Bogu po spowiedzi św. i namaszczeniu na łożu śmierci olejem św. przez proboszcza Jarockiego. Tego samego dnia odbył się pogrzeb i jej ciało zostało złożone w krypcie pod głównym ołtarzem.”

KAZIMIERZ JAN                                                                                                 KOD: V.6.

é 07.05.1690. -  13.05.1754.

Kazimierz jest jedynym potomkiem Jana Wiganda i Doroty Zofii, którego biogram zawarty w  „ENCYKLOPEDII WIEDZY O JEZUITACH NA ZIEMIACH POLSKI I LITWY 1564 – 1995” wydanej przez WAM w Krakowie w 1996. roku, zawiera jego syntetyczny życiorys i komplet dat metrykalnych. Biogram ten zamieszczony na stronie 481. brzmi:

Osten (Oesten) Jan, ks. ur. 7 V 1690 w Prusach, wst. 30 VII 1711 w Krakowie, zm. 13 V 1754 w Międzyrzeczu.

Prof. teol. moralnej i kaznodzieja niemiecki w Chojnicach 1726-27, Grudziądzu 1727-28 i Poznaniu 1728-29, prof. filoz. w Toruniu 1729-31, misjonarz w Tucznie 1731-32, superior w Międzyrzeczu 1732-36, pref. Szkół w Wałczu i misjonarz w Tucznie 1736-1737, superior w Wałczu 1738-41, prof. teol. moralnej w Grudziądzu 1747-48 oraz superior w Międzyrzeczu”.

HRW s. 230, 236, 239; Pol. 69 f. 777, 86 f. 59 (nekr).

Tak skoncentrowane encyklopedyczne dane należy uzupełnić objaśnieniami i ewentualnie komentarzami. Z zamieszczonego tekstu można się domyślać, że jego autor nie był pewien narodowości opisywanego członka zakonu i chyba przychylał się do jego narodowości niemieckiej względnie – po zamieszczonej w nawiasie odmianie nazwiska Oesten – holenderskiej.

Nawiasem mówiąc w całej dokumentacji znajdującej się w archiwach polskich, a dotyczącej zarówno przodków, jak i potomków Jana Wiganda taka wersja nazwiska nie figuruje, ale wiadomo z almanachów niemieckich, że była, a niewykluczone, że i dzisiaj jest używana przez niderlandzką gałąź rodu. Identyczna nieścisłość dotyczy jego miejsca urodzenia, bowiem Ciosaniec [Hasenfier] leżał w roku urodzenia Kazimierza Jana w Brandenburgii, a ewentualnie dopiero od 1701. można naciągając zresztą historię mówić o Królestwie Prus, natomiast klasyczne – znane w historii polskiej - Prusy, zarówno królewskie, jak i książęce leżały daleko na wschód od Ciosańca, na prawym brzegu Wisły. Tego typu nieścisłości są dla jezuickiego encyklopedysty, pomijając nawet ich drugorzędne znaczenie, mimo wszystko nietypowe. Z kolei należy poruszyć sprawę imienia Jan, używanego w historiografii jezuitów, a nieznanego tradycji rodzinnej i dokumentom grodzkim w odniesieniu do jego osoby. Z całą pewnością oficjalnie używał imienia Kazimierz, pod którym występuje w „Tekach Dworzaczka” oraz kronice rodzinnej, a które z pewnością otrzymał na chrzcie; nie można jednak wykluczyć nadania mu w trakcie tego obrzędu również drugiego imienia Jan, na cześć ojca. Wreszcie należy dopuścić ewentualność przybrania tego imienia dopiero po wstąpieniu do zakonu. Wielokrotnie wspominany już Jan Stanisław Bystroń, tym razem w książce pt. „KSIĘGA IMION W POLSCE UŻYWANYCH” (wydanej w 1958. w Warszawie) pisze następująco o zmianie imion:

ZMIANA IMIENIA W ZAKONIE

Zmiana imienia nastąpić może przy składaniu ślubów zakonnych. Nowicjusz, decydując się na porzucenie życia świeckiego, winien jest zapomnieć o wszystkiem, co było i zacząć nowe życie, być nowym czło­wiekiem; zewnętrzną oznaką tej zmiany jest habit zakonny i (w wielu zakonach) nowe imię, które odtąd nosi. Odwieczny to zwyczaj zmienia­nia imion przy przejściu do innej grupy społecznej; spotykamy go w pierwotnych ceremoniach wtajemniczenia do grupy męskiej, widzimy go później w związku z kapłaństwem: przeświadczenie, że człowiek ina­czej nazwany jest istotnie innym człowiekiem, jest tu podstawą.

Rozmaicie wygląda taka zmiana w zakonie, zależnie od reguły. Czasami obok imienia chrzestnego kładzie się nowe, zakonne, czasami zakonne zastępuje w zupełności chrzestne; ostre reguły usuwają naz­wisko rodzinne, zaznaczając w ten sposób, że osoba składająca śluby zakonne znajduje się w rodzinie Bożej, a więc traci związek ze świa­tem doczesnym. Aby sięgnąć do bardziej znanych przykładów, przypomi­nam, że sławny przeor paulinów ks. Augustyn Kordecki nosił imię chrzestne Klemensa, a współczesny mu kaznodzieja, karmelita bosy An­drzej Kochanowski znany był jako Alexander a Jesu. Wyśmiewał takie zmiany Wacław Potocki, jako dawny arianin często krytyczny wobec in­stytucji katolickich:

                                       (mnich) ...  z odmianą stanu odmienia przezwisko,

      Czyniąc z siebie i światu i niebu igrzysko.

Do dziś dnia zwyczaj ten jest powszechny; wystarczy prze­glądnąć jakikolwiek schematyzm diecezjalny, aby zauważyć tego rodza­ju zmiany w rozmaitych zakonach czy zgromadzeniach.”

Bardzo szczegółowe i obszerne VII. tomowe dzieło ks. Stanisława Załęskiego T.J. pt. „JEZUICI W POLSCE” wydane w 1900. roku we Lwowie, w swoim czasie z pewnością fundamentalne dla historiografii polskich jezuitów, ale dzisiaj już mocno przestarzałe, jest w swoim klimacie z pewnością bliższe XVIII.- wiecznemu zakonowi, aniżeli opracowania nam współczesne. Z tych właśnie względów zacytowanie jego fragmentów pozwoli objaśnić istotne fragmenty życiorysu Kazimierza Jana, między innymi jego predyspozycje psychiczne, zdolności intelektualne, koleje życia i kariery w zakonie. Na temat genezy powstania i organizacji tego zgromadzenia wypowiada się ks. St. Załęski we wstępie do swego dzieła na stronach 75 – 96., z których istotne fragmenty cytuję:

 „Z dziada i pradziada rycerz zawołany, Ignacy Lojola, dwuletnią cho­robą i całoroczną ascezą w grocie pod Manrezą, szczerze do Boga na­wrócony, duchowo przerobiony, przetrawiony, uświęcony; dziesięcio­letnią nauką w Barcelonie, Alkali i Paryżu wykształcony, nie bez wy­raźnego natchnienia bożego, przybrawszy do boku swego dziewięciu in­nych podobnych sobie cnotą, nauką i duchem mężów, założył zakon wo­jowniczy, na cnocie i nauce ugruntowany, do wszelkiej pracy, szer­mierki i walki sposobny, karny, zwinny i czynny, nie cofający się przed żadnym trudem i przedsięwzięciem, nieznający co to trwoga i ucieczka, pardon lub kompromis z wrogiem, a wrogiem jego to wszelka herezya i idące z nią w parze błędy i występki.

 Oparty na hartownej cnocie, gruntownej nauce, karności i posłuchu dla Stolicy św., zwal­czał go jego własną bronią i od niego przyjął taktykę wojowania. Pa­pież Paweł III zatwierdził nowe Towarzystwo Jezusowe (Societas Jesu) 1540 r. brał z niego on, brali następni papieże nietylko „teologów” dla siebie i swoich legatów i nuncyuszów i dla soboru trydenckiego, który miał zreformować kościół od stóp do głów in capite et membris, ale najtrudniejsze, z narażeniem wolności i życia legacye do Szkocyi, Irlandyi, Szwecji, Anglii i w kraje zamorskie powierzali Jezui­tom.”

„Organizacya jego (zakonu) jest iście przedziwną, rząd monarchiczno - konstytucyjny, bo rządzi nim jeden dożywotni zwierzchnik, ale według konstytucyi przez św. Ignacego nadanej i ustaw na kongregacyach jeneralnych, czyli walnych sejmach zakonu uchwalonych, i on sam pod­legły zakonowi. Przy tych też kongregacyach jest władza prawodawcza zakonu. Ściśle rzecz biorąc, całą władzę, prawodawczą i wykonawczą dzierży zakon, „Societas professa”, zebrany na walnym sejmie czyli kongregacyi jeneralnej, i sam się rządzi. Wszelako ponieważ ten sejm walny nie może być nieustający a rząd wielogłowy nie dość jest sprę­żysty, przeto zakon przelewa swą władzę wykonawczą, czyli administra­cyjną na jenerała, którego sam sobie obiera, nad którego osobą i rządami czuwa i kontroluje go przez t.zw. asystentów i admonitora, wy­branych przez siebie, którego pociągnąć może do odpowiedzialności za jego sprawy i rządy i w danym razie złożyć z urzędu, a nawet wydalić z zakonu i to w myśl instytutu.

Jest, więc jenerał tylko wykonawcą instytutu i rządu zakonne­go, jest, razem z asystentami, stróżem całości i nietykalności jego. Może wprawdzie wydawać rozkazy, polecenia, przepisy, ale tylko zgod­ne z duchem i literą instytutu, i odpowiedzialnym jest za nie przed zakonem t.j. przed kongregacyą jeneralną. On reprezentuje zakon na zewnątrz wobec papieża, królów, rządów i wszystkich, on przyjmuje i zatwierdza fundacye kolegiów i domów, zamknąć jednak raz otwartych nie może bez upoważnienia kongregacyi jeneralnej."

„On mianuje prowincyałów, wizytatorów, rektorów i zatwierdza superio­rów, od niego, by ze źródła, władza rządzenia spływa na nich, i tyle jej oni mają, ile on im jej użyczy. On przyjmuje do zakonu i nadaje stopnie (gradum), on też wydala z zakonu.”

„Tak jak zakon zabezpiecza się przed samowolą i możliwym nadużyciem władzy jenerała - nazywa się to „providentia Societatis” - tak znów prowincye i domy i każdy z osobna członek zakonu znajdują takąż „providentiam” czyli ubezpieczenie się przed samowolą prowincyałów i miej­scowych przełożonych w władzy jenerała, z którym bezpośrednio wolno każdemu znosić się listownie, osobiście zaś za jego przyzwoleniem. Je­nerał bowiem rządzi zakonem przez  prowincyałów, rektorów, superiorów, na nich przelewa niejako część swej władzy (władza prowincyałów, rek­torów, superiorów nie jest jednak delegowaną, ale zwyczajną „juridictio ordinaria”), ale też kontroluje ich, upomina, karci a nawet w da­nym razie składa z urzędu, wydala z zakonu.”

„Wreszcie, jak do boku jenerała kongregacyą wybiera asystentów, jako ra­dę ale też i kontrolę jego osoby i rządów, tak jenerał mianuje czterech doradców (consultores) dla prowincjała, a ten czterech doradców dla rektora, dwóch dla superiora, którzy są ich radą, ale też sprawują kon­trolę nad nimi i ich rządami, czuwają nad całością instytutu w prowincyi lub w kolegium i domu, i referują z reguły prowincyonalni dwa razy do roku do jenerała, kolegialni zaś doradcy raz do jenerała, dwa razy do prowincyała o stanie prowincyi i kolegium i o rządach ich przełożonych. Przełożeństwo więc u Jezuitów nie jest wcale ponętną rzeczą, ani zaszczytem, jak to w świecie bywa, ale ciężarem, o który ubiegać się konstytucye surowo i pod karami zabraniają, ale od którego wypra­sza się kto może.”

„Zamianowany przez jenerała prowincyał, rektor lub superior rządzi tak długo, dopóki go jenerał z urzędowania nie uwolni. Wyrobiło się jed­nak zwyczajowe prawo trzechlecia (triennii) rządów prowincyalskich i rektorskich. Przy końcu trzeciego roku przypomina prowincyał listem do jenerała, że trzechlecie jego się kończy; ten zaś albo naznacza mu następcę, albo zostawia przy zarządzie nadal, do nieograniczonego cza­su.

Uwolniony z urzędu wraca do szeregu zakonnego, żadnych nie ma tytułów ani przywilejów, chyba, że go jenerał na przełożeństwo do inne­go domu lub prowincyi przeznaczy.

Pojedynczymi osobami w prowincyi rozporządza prowincyał, nazywa się to „dispositio pro-vincialis” i ogłaszane bywa zazwyczaj w połowie lipca dla każdego domu w sali jadalnej. W zakonie całym rozporządza osobami jenerał, ale czyni to rzadko, i za pośrednictwem prowincyała.

Zakon dzieli się na asystencye, te na prowincye, te zaś na do­my, które nie nazywały się nigdy „klasztorem, konwentem” ale albo do­mem profesów, utrzymującym się jedynie z jałmużn, albo kolegium dosta­tecznie uposażonym ze szkołami dla zakonnej i świeckiej młodzieży, al­bo rezydencyą dla księży zajętych pracą kapłańską a żyjących z jałmuż­ny, albo wręczcie domem misyjnym dla dwóch i więcej kapłanów, dawaniem missyi ludowych po wsiach i miastach zatrudnionych.

Przełożony domów profesów nazywa się prepozytem, kolegiów rek­torem, rezydencyi i misyi superiorem. Niekiedy rezydencye miały swą fundacyę, ale wtenczas uważane były za rozpoczęte kolegium (collegium inchoatum) i wolno im było szkoły otworzyć. Zazwyczaj jednak rezyden­cye przydzielano do najbliższego kolegium, a missyjne domy, do najbliż­szej rezydencyi lub kolegium, a wtenczas superiorowie ich zależeli bez­pośrednio od rektorów tychże kolegiów, pośrednio od prowincyała i je­nerała. W braku wystarczających jałmużn, kolegia żywić musiały i utrzymywać z swych funduszów zależne od siebie rezydencye i domy missyj­ne .

Jezuici polscy należeli długo do assystencyi niemieckiej, dopiero 1758 tworzyli osobną assystencyą polską. Zrazu nie mieli swej prowincyi, jeno należeli do prowincyi austriackiej, zarządzał nimi vice-prowincyał, od r. 1575 tworzą osobną polską prowincyę, która dla mnogości osób i domów a wielkich przestrzeni kraju., podzieloną być mu­siała 1608 r. na dwie prowincyę, polską i litewską, te zaś dla coraz większej liczby osób i domów, podzielone zostały 1756 r. na cztery: wielkopolską, małopolską, mazowiecką i litewską, które aż do 1775 two­rzyły assystencyą polską.”

„Oto w głównych rysach instytut zakonu, którym rządzili się także Jezuici polscy. Byli oni jak wszędzie tak w Polsce, zakonem uczonym i nauczającym, nie dla sławy uczoności ani dla zysku z naucza­nia. Nie pielęgnowali nauk i wiedzy dla nauki i wiedzy, ani dla zdoby­cia sobie przez naukę i wiedzę górującego stanowiska, i nie nauczali dla wytworzenia jak najwięcej uczonych; cel ich był wyższy.”

Natomiast „WIELKA ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA PWN” (wyd. I., W-wa 1965.) w tomie 5. na str. 283. w haśle „Jezuici”, na temat organizacji zakonu pisze co następuje:

„Celem zakonu miała być przede wszystkim obrona katolicyzmu i papiestwa, w XVI w. szczególnie zagrożonego przez postępy reformacji, oraz utrzymanie wpływu Kościoła na życie polityczne, społeczne i kulturalne. Jako środek do tego celu miała służyć działalność duszpasterska, szczególnie szeroko pojmowana przez jezuitów, praca w dziedzinie wychowania oraz tzw. ćwiczenia duchowne – prototyp późniejszych rekolekcji i misji, których wzór opracował sam założyciel, wreszcie zakulisowe wpływy polityczne na dworach panujących i wśród arystokracji.

Organizacja zakonu i jego typ ascezy odbiegały całkowicie od utartego modelu średniowiecznego i tworzyły jedyną w swoim rodzaju instytucję zakonną o strukturze raczej wojskowej, bezwzględnie podporządkowaną papiestwu. Konstytucja zakonna nie zobowiązuje do żadnych praktyk pokutnych, powszechnych w innych zakonach, wysuwa natomiast na czoło zasadę bezwzględnego posłuszeństwa, które obejmuje całe życie zewnętrzne i wewnętrzne jezuity.”

„Podstawową jednostką administracyjną zakonu jest prowincja z prowincjałem mianowanym na okres 3 lat. Na czele całego zakonu stoi generał, jedyny przełożony wybierany dożywotnio, piastujący władzę absolutną, w teorii tylko ograniczoną przez tzw. kongregację generalną, która zbiera się dla elekcji nowego generała i w wypadkach nadzwyczajnych. W jej skład wchodzą prowincjonałowie i po dwóch profesów z każdej prowincji”

 Z kolei konieczne warunki uzależniające przyjęcie w szeregi jezuitów, wymienia ks. St. Załęski w tomie I. na stronach 79. – 89., z których cytuję istotne wyjątki:

„Nowicjat czyli szkoła przygotowawcza do życia zakonnego trwa dwa lata. Instytut zabrania przyjmować do nowicyatu:

1) odstępców od wiary jawnych, heretyków sądownie o herezyą przekona­nych, schyzmatyków od kościoła osobiście i jawnie odpadłych,

2) mężobójców i karą infamii za występki i zbrodnie dotkniętych,

3) tych, którzy już do innego zakonu kleryków regularnych lub mnichów wstąpiwszy, habit zakonny choćby dzień jeden nawet godzin kilka no­sili, albo w habicie pustelniczy żywot wiedli, w zależności jednak od jakiego zakonu,

4) związanych ślubem małżeńskim, albo poddaństwem legalnym (niewolnik, kmieć przywiązany do gleby),

5) chorych umysłowo, lub zagrożonych chorobą umysłową,

6) pochodzących z rodziny żydowskiej lub saraceńskiej aż do 5 stopnia.

Tatarom wszelako i Mahometanom, w Polsce lub indziej skoroby wia­rę chrześcijańską przyjęli, wstęp do zakonu za  dyspensą jenerała dozwo­lony. W Polsce korzystano z niej kilka razy.

Są jeszcze inne drugorzędne przeszkody od których w danym razie dyspensować może jenerał, jak złe zdrowie, słabe zdolności, brak przy­gotowawczych nauk, charakter gwałtowny, uparty, niestały albo dziwacz­ny, kalectwo albo odrażająca powierzchowność, długi niewypłacone, obo­wiązek utrzymania rodziców, zobowiązania wobec państwa lub kościoła, wiek zbyt młody lub podeszły, wreszcie pochodzenie z nieprawego łoża albo z rodziców zniesławionych (W praktyce co do wieku to należy mieć lat 15 skończonych, 40 lat nie wiele przekroczonych).

Utarło się zdanie, że Jezuici nie przyjmują tylko urodziwych, uta­lentowanych, pańskiego rodu i fortuny ludzi (Przypis: Pierwsze zdanie niezrozumiałe, a dalej: Namawiać nie wolno. Reguła 33 prowin-cyała każe mu czuwać nad tem „aby nasi /Jezuici/ nie przyciągali ludzi do zakonu”. Kandyda­ta, zgła-szającego się do zakonu, bada czterech Ojców, a między innemi pyta „azali go kto nie namawiał do zakonu” ? Uczniów jezuickich nie wol­no przyjmować bez zezwolenia ich rodziców albo opiekunów. Jezuici są aż do zbytku ostrożni w tem, aby nietylko nie namawiać, ale nawet nie zachęcać ludzi, zwłaszcza swych uczniów, do wstąpienia do ich zakonu.) Jest w tem odrobina prawdy. Instytut żąda, aby wstępujący do zakonu wykształcony był a przynajmniej do nauk „dobrego dowcipu i dobrej pa­mięci”, roztropny, rozsądny i rozgarniony, pobożnego i ochotnego ani­muszu do prac i trudów przyszłego swego powołania; aby posiadał, jeże­li być może, dar wymowy, „bo ta do obcowania z ludźmi potrzebna”, przy­zwoitej był powierzchowności (species honesta) dobrego zdrowia i sił do pracy. Wysoki ród, bogactwa, sława ludzka nie wystarczają do przyję­cia, jeżeli brakuje innych warunków, ani są potrzebne, gdy się te inne warunki znajdują. Wszelako ponieważ z nich wynika większe zbudowanie bliźnich, dlatego sposobniejszym czynią do przyjęcia do zakonu każdego, ktoby i bez nich na przyjęcie zasługiwał.

Przyjętego do nowicjatu ćwiczą (mistrz nowicyuszów i jego towarzysz) w umiarkowaniu, pokorze, zaparciu siebie; obznajmiają go z ascezą, wewnętrznem życiem duchowem i z regułą zakonną, słowem sposobią na przy­szłego zakonnika, z miłością i wyrozumiałością, ale też i z energią, bo głównem zadaniem mistrza nowicyuszów jest wyrabiać charaktery silne, od­ważne i wytrwałe (Trzy są nowicyaty, tempus probationis. Pierwszy trwa 2-5 tygodni; nowicyusz w świeckim ubraniu podejmowany jest jako „gość” aby powoli przyzwyczaił się do porządku domowego. Drugi właściwy nowicyat trwa dwa całe lata. Trzeci, tertia probatio po skończonych studyach dla księży mających składać śluby publiczne lub profesyą, trwa 10 miesię­cy). Lichy materyał prób tych i ćwiczeń nie wytrzyma, albo sam odpadnie, albo go odrzucą.

Dalszym ciągiem tej próby jest scholastyka t.j. szereg lat między złożeniem ślubów pojedynczych po nowicyacie a ślubami publicznymi lub profesyą. Nabywanie gruntownych nauk, zwłaszcza teologii i dalsze ćwi­czenie się i postęp w zakonnej doskonałości, oto co zapełnia długie la­ta scholastykatu. Zakończa go t.z. „trzecia próba” czyli nowicyat, która daje ostateczną, że się tak, wyrażę tresurę zakonną i poznajmia dokład­nie z instytutem. W ten sposób dopiero, pod duchownym i naukowym wzglę­dem przez 10 -17 lat wykształcony i uformowany kapłan, składa śluby publiczne lub profesyą.

Otóż oportet agere contra propriam sensualitatem potrzeba działać wbrew zmysłowej naturze i dlatego instytut nakłada na zakon ślub ubóstwa i to jakiego ubóstwa. Nietylko nie wolno nic mieć i nic posiadać, ale niczego używać, niczem nie rozporządzać jako własnością swoją, nulla vetanquam propria utantur. Po czterech latach pobytu w zakonie zrzec się trzeba wszelkich godności, urzędów, pensyj, dochodów, jeżeli się jakie miało przed wstąpieniem do zakonu, ojcowizny nawet, majątku wsze­lakiego i mienia, na rzecz rodziny albo ubogich albo też i zakonu. Na­wet i przez te cztery lata nie wolno zarządzać swem mieniem, jeno zo­stawić to komu z rodziny, albo przełożonym. I dlatego w kolegiach i do­mach nowicyatu znajdują się osobne księgi, liber renuntiationis bonorum, liber resignationum, w których to zrzeczenie się wszelkiej prywatnej własności i prawa rozporządzenia nią, zapisane. (Przy tej rezygnacji wolno całe swe mienie lub część jego zapisać zakonowi, ale nie ma obo­wiązku;  nie nakładają go ani ustawy zakonne, ani też przełożonym nie wolno domagać się podobnego zapisu.)

Co więcej. Nietylko nie wolno nic mieć i posiadać i niczego jako swej własności używać, ale nie wolno przyjmować podarków, ani jałmużny dla własnej osoby, ani nawet na to, aby je rozdać innym ubogim, bez wy­raźnego pozwolenia przełożonych.”

Na ten sam temat W.E.P. wypowiada się następująco:

„Właściwy zakon stanowią tzw. profesi, którzy po skończonych studiach, po 33 latach życia i po 17 latach życia w zakonie zostali dopuszczeni do złożenia, obok trzech zwyczajnych, czwartego ślubu – bezwzględnego posłuszeństwa papieżowi. Spośród nich rekrutują się wszyscy wyżsi przełożeni zakonu i profesorowie filozofii i teologii. Wszyscy inni składają tylko trzy śluby i w rządach zakonem nie mają żadnego głosu.”

Natomiast „ENCYKLOPEDIA WIEDZY O JEZUITACH” określenie „profesi” wyjaśnia:

PROFESI (Professi). Księża w zakonie jezuitów, którzy złożyli trzy uroczyste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa oraz czwarty ślub specjalnego posłuszeństwa Ojcu św. w sprawach misji, zwani byli i są „Profesami czterech ślubów”. W początkach istnienia Tow. Jez. istniały też uroczyste trzy śluby bez składania ślubu specjalnego posłuszeństwa Ojcu św., byli to „Profesi trzech ślubów”. Dopuszczenie do profesji zostało obwarowane surowymi i szczegółowymi przepisami, było zastrzeżone dla osób wybitnych pod względem duchowego wyrobienia i przygotowania intelektualnego. Pozostali księża składali tzw. trzy śluby proste i stanowili grupę – koadiutorów duchownych. Najstarsi Profesi w określonej przez prawo liczbie brali udział w Kongregacji Prowincji. Profesja była też i jest wymagana do pełnienia niektórych ważnych funkcji w zakonie, n.p. generała i prowincjała.”

Z tego samego źródła wiadomo również, że jezuici mający swoją siedzibę w centrum Wałcza od 1618. roku, w 1662. przenieśli się poza miasto do nowej rezydencji na Górze Mniszej, gdzie tego samego roku otworzyli szkołę z klasą gramatyki. Do szkoły tej uczęszczała młodzież Pomorza i Marchii Brandenburskiej. Po powrocie w 1675. roku do centrum miasta i otwarciu kolejnej rezydencji na Pagórku Piekarskim poszerzono szkołę o klasę poetyki, natomiast retorykę wykładano przejściowo w latach 1713. – 1717. Z omówienia życia Jana Wiganda, ojca Kazimierza wiadomo, że utrzymywał on ożywione stosunki z jezuitami wałeckimi, będąc ich hojnym donatorem, a nawet w 1699. roku odbył w ich rezydencji 8. dniowe rekolekcje. Dziwnym wobec tego byłoby, gdyby nie umieścił w ich szkole – przynajmniej na okres nauczania podstawowego - swych starszych synów, w tym oczywiście i Kazimierza Jana. Mogło to mieć miejsce około lat 1697/8 i wówczas wspomniane rekolekcje stają się bardziej uzasadnione, a w wypadku „homo novus” zarówno w powiecie nakielskim, jak i wśród znaczniejszych właścicieli ziemskich – zrozumiałe.

Zasady rekrutacji do zakonu zostały przez ks. St. Załęskiego dokładnie omówione; wiadomo z nich, że Kazimierz Jan przed rokiem 1705. tj. terminem ukończenia 15. lat nie mógł być przyjęty do nowicjatu. Można przypuszczać, że w okresie swej nauki w szkole wałeckiej wykazał się ponadprzeciętnymi zdolnościami i prawdopodobnie zgłaszał akces do zakonu z pełną aprobatą swego ojca. Zręczniej jednak było wysłać go do stojącego na o wiele wyższym poziomie zgromadzenia jezuitów krakowskich, izolując go tym samym od miejscowego środowiska i wpływów domu rodzinnego, oraz przekazując w ręce fachowców od łamania charakterów i zakonnej „tresury” - przekonać się o jego faktycznej przydatności dla zakonu jezuitów. Zapewne jego nowicjat rozpoczął się ok. 1707/8. roku, bowiem tak wynika z daty jego wstąpienia do zakonu – 30.07.1711. i arytmetycznego odliczenia trzech lat próby, o których wspomina ks. St. Załęski. Był to jednak dopiero ślub pojedynczy, pierwszy, po którym trwała i dalsza nauka i dalsze próby. Nowicjat odbywał z pewnością w Krakowie na terenie plebanii nieistniejącego dzisiaj jezuickiego kościoła św. Szczepana, który znajdował się wówczas przy obecnym Placu Szczepańskim.

Ostateczny 4. ślub z zapewne symbolicznym powtórzeniem trzech poprzednich (jak inaczej tłumaczyć zapis o jednoczesnym poczwórnym ślubowaniu -?), złożył dopiero 15. sierpnia 1728., jak to wynika z cytowanej dalej noty (nekrologu) w kronice rezydencji w Międzyrzeczu. W tym dniu stał się też pełnoprawnym profesem zakonu jezuitów. 

W międzyczasie, w latach 1719 – 1720 jakiś okres czasu spędził Kazimierz Jan w Wałczu w rezydencji jezuickiej, przypuszczalnie wyłącznie w charakterze gościa, bowiem kronika jezuitów wałeckich {„HISTORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab Anno Domini 1618 avo”, wydana w 1967. przez  BÖHLAU VERLAG KÖLN GRAZ} w tych latach zanotowała:

     „dodatkowo [gościliśmy] przyjaciela domu, syna Wielmożnego Ostena, podpułkownika J.K.Mci.

Jego obecność w rejonach domu rodzinnego musiała być częstsza, gdyż „Teki Dworzaczka” pod rokiem 1725. zawierają następująca informację:

„Klara z Ostenów, córka Jana Wiganda Ostena, podpułkownika J.K.Mci i Doroty  z Ostenów, żona Kazimierza Wiesiołowskiego, w towarzystwie brata rodzonego Egidiusza Ostena kwituje ojca z 5.000 tymfów, zapisanych w grodzie wałeckim przez księdza Kazimierza Osten – Sacken I. swego (zeznającej) brata rodzonego z ojcowizny tegoż jezuity.”

Ksiądz Stanisław Załęski w swym dziele w tomie IV., części IV., na stronie 1713. i dalszych opisuje losy rezydencji jezuickiej we Wschowie [niem. Fraustadt] w województwie poznańskim, wspominając misję odbytą przez Kazimierza Jana, której nie wymienia jego biogram w encyklopedii. Historia ta – opisana piękną archaiczną polszczyzną, jest na tyle ciekawa, a opisany incydent charakterystyczny dla różnowierczej, rzekomo tolerancyjnej Rzeczypospolitej, ale wówczas już ogarniętej falą zajadłej i bezrozumnej kontrreformacji, że zasługuje na przytoczenie:

„Stare to miasto, założone 1150 roku, obronne murem, fosą i zam­kiem, należało wraz z ziemią wschowską do książąt polskich, to znów książąt szląskich, którzy między innymi przywilejami nadali mu prawo bicia drobnej monety. Dopiero 1343 r. Kazimierz W. przyłączył je na zawsze do Polski wraz z ziemią wschowską, przyłączoną do województwa poznańskiego.

Chylić się zaczęła do upadku podczas wojny północnej, zniszczona wojskami szwedzko-polskimi i sasko-moskiewskimi, które pod jej murami stoczyły walną bitwę 1706 r. fatalną dla Augusta II i rabunkiem Sasów 1716 r. Morowe powietrze 1709 r. zabrało jej 2.719 mieszkańców. Reskrypt Augusta II 1720 r. odebrał jej prawo wyboru burmistrza i rady, drugi reskrypt królewski odebrał prawo mennicy, z którego ona już dawno prze­stała korzystać. Obronna, zamożna Wschowa zeszła do rzędu miasteczka o walących się murach, o nielicznej i niezamożnej ludności.

Katolicką wiarę zachowała nietkniętą do 1552 r., acz nowinki wkradały się i nurtowały już lat 20 pierwej, w którym rada miejska wprowa­dziła pierwszego predykanta czystej ewangelii do farnego kościoła, ode­brawszy go katolikom. Edykt Zygmunta III 1602 r. zmusił ją do przywróce­nia kościoła katolickiemu nabożeństwu, ale za to 1604 r. stanął w mieś­cie zbór protestancki Kripplein Christi przez lutrów, kryplem przez ka­tolików nazwany. Protestantyzm, zasilany przypływem prześladowanych na Szląsku innowierców, miał tu zawsze, nawet w XVIII wieku, licznych, nie­mieckich wyłącznie wyznawców. Katolicki kościół po pożarze 1685 r. i wojnie północnej na pół w ruinie, z wieżą zawaloną, słabo uczęszczany przez uboższą ludność polską, obrazem był upadku pobożności i wiary katolickiej w tem mieście. Taką była Wschowa, gdy biskup Karol Poniński został jej proboszczem 1720 r.

Nie mogąc rezydować stale przy swej parafii, a pragnąc podźwignąć sprawę katolicką, umyślił sprowadzić misyonarzy Jezuitów, u których miał dwóch braci stryjecznych i patrzał na ich gorliwość z blizka w Poznaniu. Jakoż 1723 r. przybyli 00. Michał Prochaska i Tomasz Lewieniewski, które­go zastąpił 1724 r. 0. Jan Osten; tego zaś w 1726 r., Henryk Schulte, 1727 roku przybył brat Franciszek Wojaszek, i zamieszkawszy zrazu na probostwie, które im za przyzwoleniem konsystorza poznańskiego oddał w używanie za rocznym czynszem 6 złp., rozpoczęli pracę misyonarską w prezbiterium kościoła, bo reszta była w ruinie. Nieopodal kościoła sta­ła dawna mennica, w której po 1552 r., srebra kościelne przekuto na pieniądz., od pożaru 1685 roku opuszczona, otwarta na oścież. Tę posta­nowił proboszcz zamienić na mieszkanie dla Jezuitów, więc „przyłożyw­szy do jej wrót swą kłódkę” objął ją w posiadanie. Aliści burmistrz z zbrojnym tłumem sławetnych i gminu, przypadłszy do mennicy odbić kazał kłódkę i wraz z tłumem protestuje przeciw zajęciu własności miejskiej. Wykrzykiwał najgłośniej zuchwały piekarz Heider, więc go proboszcz las­ką chciał uciszyć, on zaś jak miał strzelbę w ręku, kolbą uderzył raz i drugi proboszcza - biskupa.

Crimen nielada, skarga pójść miała do królewskich sądów na Heidera, ale i na burmistrza i miasto. Syndyk miej­ski, prawnik szczwany, wytłumaczył oskarżonym, jakie to kary spadną na­stępstwem tej skargi, więc oni przerażeni, dalejże w pokorę i prośby o przebaczenie do proboszcza. Przebaczył, skargi nie zaniósł, ale miasto musiało podarować dom mennicy na własność kościoła, kościół zaś sam wraz z wieżą odbudować i pokryć blachą, co się też stało 1725 i 1726 roku.”

Incydent z udziałem biskupa i jego następstwa z pewnością nie nastawiły przychylnie mieszkańców Wschowy do duchowieństwa katolickiego.

Traf sprawił, że w tym czasie Kazimierz Jan przebywał w mieście i wielce prawdopodobne, że będąc obecny w trakcie zamieszania przy budynku byłej mennicy, mimo woli w nim uczestniczył. Fakt, że sytuację opanowano i misja była kontynuowana w dużo lepszych warunkach, zawdzięczał biskup niewątpliwie syndykowi miejskiemu, ale część zasług należy przypisać misjonarzom jezuickim. Niewykluczone, że postępowanie Kazimierza Jana w trakcie pobytu we Wschowie stanowiło egzamin decydujący o jego przyszłych losach w zakonie.

Językami ojczystymi musiały być dla Kazimierza zarówno niemiecki, jak i polski, znane równie biegle, bowiem jego biogram tytułując go jeszcze przed ostatecznym złożeniem ślubów, profesorem teologii moralnej, wymienia jego działalność w charakterze kaznodziei niemieckiego w Chojnicach w latach 1726 – 1727 oraz Grudziądzu w latach 1727 –1728. W Grudziądzu mieściło się w latach 1623 – 1780 przy rezydencji jezuickiej kolegium, a według „ENCYKLOPEDII WIEDZY O JEZUITACH”:

„Szkoły otwarto w 1649, najpierw z gramatyką, od 1650 z poetyką. Przerwane wojnami szwedzkimi wznowiono w 1662, od 1666 wykładano retorykę, a od 1687 prowadzono kurs teologii moralnej dla kleryków diecezjalnych.”

Po złożeniu ślubów kontynuuje działalność dydaktyczną i w charakterze profesora teologii moralnej wykłada w latach 1728 – 29 w Poznaniu, a następnie w latach 1729 – 31 filozofię w Toruniu. Kolejne lata 1731 – 32 spędził na misji w Tucznie. Stacja misyjna w tej miejscowości należała do rezydencji w Wałczu. „KOSZALIŃSKIE STUDIA I MATERIAŁY” nr 2/1974 piszą:

„Stopniowo w Tucznie i wsiach majętności Tuczyńskich katolicy rośli w potęgę, do czego przyczynili się jezuici sprowadzeni tu przez Krzysztofa Tuczyńskiego z Poznania w 1692 roku. Wybudowano im dom misyjny z kaplicą domową. Jezuici z misji w Tucznie prowadzili wytrwałe akcje nawracania ewangelików. Praca ich dawała widoczne rezultaty.”

 Niewątpliwie musiał się wyróżniać osiągniętymi efektami oraz zdolnościami organizacyjnymi, dodatkowo zaś po złożeniu czwartego ślubu posłuszeństwa papieżowi, wszedł w skład wąskiej grupy elity zakonnej, spośród której rekrutowani byli zarządzający jezuickimi placówkami, więc koleją rzeczy awansował na superiora rezydencji w Międzyrzeczu. Według biogramu pełnił tę funkcję w latach 1732 – 36. W owym czasie miasto posiadało osobny kościół jezuicki zbudowany z muru pruskiego, który został jednak po kasacie zakonu rozebrany. Od 1720. roku działała również Kongregacja Mariańska uczniów. Szkoła ze specjalnością nauki gramatyki zyskała w 1734. dodatkowo klasy poetyki i retoryki, co niewątpliwie było zasługą superiora Kazimierza Jana. Oprócz pracy duszpasterskiej prowadzonej w kościele w językach polskim i niemieckim, jezuici międzyrzeczcy wysyłali również misje ludowe na Pomorze, na pogranicze śląskie oraz sporadyczną, krótkotrwałą do Szczecina.

Po ukończeniu swej trzyletniej kadencji, powrócił do działalności dydaktyczno misjonarskiej i w latach 1736 – 37, jest równocześnie prefektem szkoły w Wałczu i misjonarzem w Tucznie. W 1738. zostaje superiorem w Wałczu.

Należy wrócić do dzieła ks. St. Załęskiego, który historię rezydencji w Wałczu opisał w tomie IV., części III. na stronach 1176 – 1185, z których należy zacytować wyjątki, aby przedstawić zarówno zarys historii tego miasta pisany z pozycji wojującego klerykała, jak i jego skład ludnościowy wpływający na ówczesny koloryt tej miejscowości. Należy uzmysłowić sobie, że Wałcz był niezmiernie ważny dla historii i życia IV., V. i VI. pokolenia opisywanej gałęzi rodu.

„Liczny, zamożny senatorski dom wielkopolski Gostomskich, nawró­cony z protestantyzmu przez Jezuitów, świadczył im mnogie dobrodziej­stwa i fundacye.

Pierwszy z tego domu, który został katolikiem, woje­woda poznański Hieronim, syn Alfonsa wojewody rawskiego, apostaty od wiary ojców, fundował im 1602 r. kolegium w Sandomierzu, a już syn je­go Jan, wojewoda kaliski, starosta wałecki, nawrócony do wiary ojców chłopięciem w szkołach Jezuitów poznańskich, dokończył fundacyi ojcow­skiej w Sandomierzu, i fundował im nowy dom, rezydencyę w Wałczu.

 

„Po­szedłem, pisze w akcie fundacyjnym 1618 r., za przykładem rodziców mo­ich (Hieronima i Urszuli z Sieniawskich), a od nich natchniony, wybra­łem na tej granicy Pomeranii miejsce, które mi się zdało najdogodniej­sze do tępienia odszczepieństwa, i w niem umieściłem Ojców Societatis Jesu, na całym świecie doświadczonych” (Archiv. Prov. Fundationes II. - Raczyński, Wspomnienia Wielkopolski II. - Łukaszewicz, Opis hist. Kościołów w dawnej dyecezyi poznańskiej I. 219.). W tych słowach wyra­żony cel i zadania osady Jezuitów w Wałczu.

 Miasteczko to położone między dwoma jeziorami Wałcz i Radun w Wielkopolsce, na pograniczu Nowej Marchii, Pomorza i Prus Królewskich, założone 1303 r. przez margrabiów brandenburskich pod nazwą Arneskrone, należało pierwotnie do Prus zachodnich i zostawało pod panowaniem Krzy­żaków, długi czas w posiadaniu rodziny Wedlów. Traktatem toruńskim 1466 r. przeszło pod panowanie polskie, jako miasto królewskie, sta­rostwo od 1554 r., sądu grodzkiego siedziba. Ludność niemiecka, katolicka, ale już od 1525 roku nowinkami luterańskimi mocno zarażona, przeszła otwarcie do luteranizmu 1544 r., w którym starosta wałecki Łukasz Górka „herezyarcha wielkopolski” wygnawszy proboszcza, para­fialny drewniany kościół św. Mikołaja, ogołocony ze sreber, ołtarzy i obrazów, oddał luterskim ministrom. Gospodarowali oni tu przez lat 50, a po spaleniu się dawnego drewnianego kościoła 1590 r. wymurowa­li nowy. Tymczasem Jan Gostomski, zostawszy starostą wałeckim, wniósł 1594 r. suplikę do króla, aby na mocy konstytucyi sejmowej 1588 r., nieprawnie wydarte katolikom probostwo z kościołem przywrócić rozka­zał. Stało się to, i w Wałczu znów odprawiało się publiczne nabożeń­stwo katolickie. Ale kler farny zaledwo wydołał codziennym obowiąz­kom, więc starosta, już wojewoda brzesko - kujawski, umyślił fundować tu Jezuitów, najprzód jako misyonarzy dla miasta i pogranicza zniem­czonego i zlutrzałego, potem jako mistrzów katolickiej szkoły, bo is­tniejąca farna ledwo czytać i pisać uczyła. Więc na razie przeznaczył dla dwóch misyonarzy 400 złp. rocznie i ordynacyą w zbożu i wiktuałach; i w jesieni 1618 r. OO. Jan Scheier i Jan Groszowicz zamieszkali u pro­boszcza Joachima Librariusza, a pracowali przy kościele farnym.

Nowy proboszcz Jakób Hildebrandt za pozwoleniem biskupa poznań­skiego Goślickiego, odstąpił im na własność dom probostwa, sam zaś za­mieszkał w innym domu, aż tu pożar miasta 1621 r. spalił dom, biblio­tekę podarowaną od ks. Librariusza i całą skromną substancyą jezuicką. I znów starosta Jan Gostomski, oraz Krzysztof de Wedel Tuczyński, świeżo nawrócony do wiary ojców, pan na Tucznie, dopomogli odbudować i urządzić rezydencyą. Pan na Tucznie, oprócz materyału budowlanego, prze­znaczył 400 złp. rocznie na drugich dwóch misyonarzy, r. 1624 dał go­tówką 6.000 złp., r. 1628 zapisał w grodzie wałeckim 9.000 złp.; z jałmużn od sławetnych i szlachty zebrano 1.500 złp. Już 1627 r. trzech Jezuitów, OO. Jan Słostowski, Mikołaj Hening i Jan Ditmar mieszkało w Wałczu, więc superior z powyższych jałmużn wymurował obok rezydencyi, obszerną kaplicę, pod którą poświęcił kamień węgielny 1629 r. nowy pro­boszcz Ambroży Arent, konsekrował zaś ją 27 listopada t.r. biskup po­znański Maciej Łubieński. Koszta budowy wyniosły tylko 1.050 złp. gdyż wojewoda chełmiński Jan Wejher dostarczył kamienia i cegły, a sławet­ni Wałczanie wapna i desek. Na wewnętrzne urządzenie kaplicy ofiarował sławetny kupiec Jakób Szkot 300 złp. Uroczyste otwarcie kaplicy nastą­piło w dzień św. Ignacego Lojoli 31 lipca 1630 r.

Podczas budowy rezydencyi i kaplicy misyonarze wałeccy odprawili 1627 r. szereg misyi w Złotowie, we wsi Eramha (sic) w Łobżenicy, Lubaszu, Pyzdrach i Radlinie.

Powtarzały się misye corocznie w innych miejscowościach; przerwę dłuższą uczyniła zaraza, która 1629 i 1630 r. srożyła się w Wałczu i na pograniczu; OO. Słostowski i Ditmar schronili się na dworze pana kasztelana w Tucznie i tam apostołowali, trzeci pozostał na usłudze zapowietrzonych. Gdy zaraza ustała, podjęto misye na nowo. Nawracało się na nich po kilkunastu protestantów; 1630 roku 10, w następnym 16.

Zachował się w Wałczu pogański jeszcze zwyczaj, że w Zielone Święta i na św. Jana zapalano po ulicach i polach ognie święte (so­bótki) przez które wszyscy bez różnicy stanu, płci i wieku skakali. O zmroku zaczynały się muzyki, wesołe okrzyki, wychylania szklanic i kieliszków.

Palono ofiary Dziedzilii bogini miłości. Powstawali przeciw temu księża z ambony, nadaremnie. Więc Jezuici 1632 r. póź­no w wieczór św. Jana, wyszli niespodziewanie w kościelne szaty ubrani, z gronkiem pobożnych statecznych osób, przy odgłosie dzwonów i świetle pochodni z kościoła, i obszedłszy procesyonalnie miasto ruszyli w pola gdzie one ogniska pogańskie i krzyki.

Widok ten wzru­szył ludność, iż zaniechawszy igrzysk rozbiegła się do domów i odtąd nieprzystojnej zaniechała zabawy (Raczyński: Wspomnienia Wielkopol­ski II.).

Zresztą w misyi wałeckiej, należącej do kolegium poznańskiego od 1630 - 1657 roku, mieszkało 5-7 księży, z tych 3 misyonarzy i 2 kaznodziei dla Polaków i Niemców. Znany nam już kasztelan Krzysz­tof Tuczyński, zaokrąglił darowane sumy nowym zapisem do 30.000 złp. a nadto dał kamieniczkę w Tucznie na stacyą misyjną, na której przez wiele lat pracował O. Ignacy Steiner. Z zaoszczędzonych pieniędzy i jałmużn, superior Szymon Himiński zakupił 1647 r. folwarczek (praediolum) pod miastem.

Do dobrodziejów misyi wałeckiej należeli także: wojewoda pomorski Ludwik Wejher (zmarł 1656 r.), starościna ujska Konstancya z Kołaczkowskich Grudzińska wdowa po Stefanie (zmarł 1640).

Z tem wszystkiem ciasno i duszno było Jezuitom w śródmieściu; upatrzyli sobie pagórek nad jeziorem za miastem, Münchenberg, mniszą górą zwany, który im też miasto 1651 r. podarowało; zanim się jednak tam zbudowali i przenieśli, upłynęło lat 11, ciężkich morowem powiet­rzem i wojną szwedzką, która misye rozegnała na 3 lata. Dopiero 1660 roku wskrzesili ją  OO. Stanisław Tyrgart superior, Franciszek Fabriciusz. Mateusz Melcher. Roku 1662 otworzyli szkoły gramatykalne.

Nareszcie 1662 r. superior Jędrzej Przygodzki wprowadził swo­ich Jezuitów do nowej „rezydencyi” i kaplicy na Münchenbergu, i przeniósł szkoły, ale wnet przekonano się, że był to niefortunny pomysł. Bo dla trudności komunikacyi, w zimie zwłaszcza i podczas słoty, szko­ły liczyły bardzo mało uczniów, a także niewielka kaplica świeciła pustkami, zapełniała się tylko w dnie pogodne świąteczne. Więc oprócz 2 misyonarzy tylko superior, magister i brat jeden mieszkali na górze mniszej. Po kilku latach dobrowolnego „wygnania”, postanowił superior Abramowicz przenieść rezydencyą znów do miasta, ale na inne obszer­niejsze miejsce. Pieniądze dostarczył Kazimierz de Wedel Tuczyński, wnuk Krzysztofa, syn podkomorzego inowrocławskiego Jędrzeja i poboż­nej Maryi Leszczyńskiej. Ten umierając na ręku prawie O. Młodzianowskiego 1662 r. w 22 wiośnie życia, dał Jezuitom ciepłą ręką zapis na 26.000 złp., a testamentem legował im 14.000 złp., które to sumy przy­jął na siebie brat jego Stanisław de Wedel Tuczyński kaszt. gnieźnień­ski, zabezpieczywszy je na swem Tucznie i Zbąszyniu po 7 %. Trudność była w nabyciu odpowiedniego placu, bo miasto podmówione przez pro­boszcza Minzberga, który nierad był z powrotu Jezuitów, ani słyszeć chciało o sprzedaży „pagórka piekarskiego” przy moście, ale w śród­mieściu, który superior sobie upatrzył. Co miał robić? Przez nadwor­nych kapelanów Adama Przeborowskiego i Teofila Rutkę użył pośrednic­twa króla Jana i hetmana Stanisława Jabłonowskiego, któremu miasto sprzeciwić się nie mogło. Jakoż 1672 r. zjechał do Wałcza komisarz królewski, kanonik Zakrzewski i przeprowadził z miastem układ kupna „piekarskiego pagórka” za 2.000 złp. z uwolnieniem raz na zawsze od wszelkich ciężarów miejskich; ułatwił superiorowi nabycie kilku jesz­cze sąsiednich domków, i dokładne rozgraniczenie świeżo nabytej po­siadłości od realności miejskich. Zajęło to dwa lata czasu, bo pro­boszcz podkupił Jezuitów, sąsiedni zaraz dom przepłacił i wynajął lutrom i kobietom, także ogród między dwoma jezuickimi ogrodami przepła­cił i założył w nim staw rybny. Zdaje się jednak, że go nastraszył ko­misarz królewski, iż domu i ogrodu ustąpił, a pozyskali per bona officia Jezuici, bo tenże sam proboszcz Minzenberg podarował im 1685 r. kamienicę wartości 400 złp., i nakłonił jednego z sławetnych że im wy­dzierżawił folwark Ninske na lat 12 za 3.000 złp.

W uroczystość bł. Stanisława Kostki w listopadzie 1675 r. su­perior Piotr Abramowicz otworzył nową rezydencyą i tymczasową kaplicę. Na skromnym obiedzie, między zaproszonymi gośćmi byli wojewoda poznań­ski Wojciech Konstanty Breza, stały Jezuitów wałeckich dobrodziej aż do swej śmierci 1698 r., i jenerał elektora, pruskiego księcia, von Golz, ci widząc ubóstwo Ojców, przysłali im sutą jałmużnę w wiktua­łach.

Z powodu morowego powietrza w Bydgoszczy i rozpuszczenia szkół 1674 r. wielu tamtejszych uczniów zaludniło szkoły wałeckie, iż odtąd nabyły rozgłosu i nawet protestanci z Brandenburgii i Pomorza oddawa­li tam synów, można więc było 1675 r. otworzyć poetykę i dać drugiego profesora.

Opuszczona na Mniszej górce rezydencya, przez niedbalstwo służ­by spaliła się 1676 r.; gwałtowny wicher przerzucił palące się gonty na miasto, iż spora część jego padła pastwą płomieni. Wielki stąd gniew miejskiego gminu na Jezuitów przegrażał się zburzeniem nowej rezydencyi, zniszczeniem podmiejskiego folwarku; ledwo go ugłaskali Jezuicie, zjednawszy głównych podżegaczy podarkiem.

Nie długo potem 1677 r. wrócił z Rzymu Kazimierz Glasenap, po­tomek dawnej szlachty pomorskiej, starościc nowoszczeciński, świeżo z protestantyzmu nawrócony katolik. Ten dla utwierdzenia się w wierze, odwiedził wałeckich Jezuitów, przyjął sakramenta św. przykładnie w ka­plicy, odjeżdżając zostawił 1.000 złp. jałmużny i już odtąd zaliczał się do dobrodziejów rezydencyi.

W latach 1694 - 1696 rządził nią superior Jerzy Mleczko, wojo­wniczego usposobienia. Żydów, wzbraniających się płacić procentu od sum lokowanych na synagodze, kazał obić porządnie, a synagogę im zam­knąć. Miejscowi dysydenci ujęli się za żydami, zaskarżyli superiora w sądzie grodzkim o gwałt i rany. Dowiedziawszy się o tem prowincyał Queck, uwolnił z urzędu O. Mleczkę a 26 listopada 1696 r naznaczył O. Józefa Lityńskiego. Ten umorzył proces z żydami, ukoił żale i za­brał się do rzeczy poważniejszej.

Już od lat jakich 20 zbierali superiorowie jałmużny na przyszły kościół bł. Stanisława Kostki. Nie szczędził zapewne jałmużny staros­ta (gubernator) wałecki Melchior Gurowski, skoro Jezuici na cześć je­go szumny wydrukowali panegiryk: Theatrum fortunae w Poznaniu 1686 r. Wsparli ich też znaczną ofiarą sławetny Wojciech Wąchalski i wojewoda poznański Wojciech Breza. Nawet konsystująca na leżach zimowych lekka chorągiew jazdy, uczyniwszy składkę, dała dosyć sutą jałmużnę, że co na jej uczczenie szkoły urządziły dyalog.

Więc 1697 r. superior Lityński kazał brać fundamenta i poświę­cił kamień węgielny pod kościół. Budowy dokończył jego następca Lam­bert Ferber i już w listopadzie 1701 biskup Wierzbowski, sufragan po­znański, konsekrował nową średnich rozmiarów świątynię, pod wezwaniem bł. Stanisława Kostki. Ołtarz wielki, Matki Boskiej z obrazem sprowa­dzonym z Rzymu dla nowo erygowanej kongregacyi studenckiej Sodalisów Maryi, i ambonę fundował wojewoda kaliski Maciej Radomicki; ołtarz św. Franciszka Ksawerego pan von Osten, brat czy też stryj Jezuity Jana, więcej ołtarzy na razie nie było.

Pośpiech jednak z budową kościoła bł. Stanisława Kostki na złe się obrócił. Już 1764 r. mury jego zaczęły się rysować i walić. Kasz­telanowa przemęcka Teresa z Mycielskich Skoraszewska, ofiarowała z dóbr Tuczna materyał budowlany na nowy kościół, a kanonik warszawski Walter poświęcił kamień węgielny 1767 r. Budowali ten kościół superio­rowie Kegel i Raba; r. 1773 jeszcze nie był skończony.

W roku 1718 wstąpił do grobu ostatni z Wedlów Jędrzej Tuczyński, starosta powidzki, ożeniony z wdową Mycielską. Pochował go w kościele tuczyńskim przy wielkim zjeździe wielkopolskich i pomorskich panów i szlachty, biskup poznański Krzysztof Szembek, panegiryk żałobny głosił O. Stefan Poniński. Nieboszczyk zalegał z ratami dla rezydencyi wałeckiej, córka jego Maryanna Adamowa Radońska,1° voto Mycielską starościna inowłodzka, pani na Tucznie, oczyściwszy je z długów, wypłaciła 1723 r., tytułem zaległych rat 4.824 złp. Koło 1730 r. rezydencya zaliczała do swoich dobrodziejów także spokrewnione z Tuczyńskimi rodziny Myciel­skich i Skoraszewskich, Mikołaj bowiem Skoraszewski kasztelan przemęcki był z chorążanką Teresą Mycielską, córką Jędrzeja Mycielskiego i Maryanny Tuczyńskiej kasztelanki gnieźnieńskiej.

Szkoły, humaniora, dosyć liczne w dobie saskiej uczęszczane, otrzymały 1703 roku nowy dom wygodny z fundacyi opata oliwskiego Micha­ła Hackiego, który po zniszczeniu go przez Szwedów, odnowiono 1718 r.; wykładać w nich poczęto także retorykę, ale wnet zaniechano, aż znów 1772 roku podjęto ją na nowo. O burdach studenckich nie słychać; raz tylko 1738 r. Jan Zandrowicz, uczeń poetyki, skazany przez ks. prefek­ta na chłostę, dorwał się gdzieś kuchennego noża i obronił nim swą skórę od batów, ale został wypędzony ze szkół i wykreślony z albumu So­dalisów.

Nie obeszło się bez procesów, bo chociaż rezydencya oprócz fol­warku, dóbr ziemskich nie miała, ale posiadała znaczny kapitał (Docho­dy z folwarczku 800 złp., od kapitałowej sumy 86.200 złp. procent rocz­ny 2.950 złp. - razem więc 3.750 złp. Rozchód na gospodarstwo folwar­czne 580 złp., na utrzymanie budynków 360 złp., różne wypłaty 270 złp. - Czysty tedy dochód 2.540 złp. Na długach między ludźmi 20.297 złp. - ale te dopiero procesami wydobyć trzeba.). Paweł Piotr Sapieha, wojewo­da smoleński nie chciał przyznać 18.000 złp., które rezydencya na jego dobrach lokowała i wytoczył jej 1754 roku proces, wynik niewiadomy.

Podobnie pan Dzierzanowski na Prochach, zaprzeczał 5.000 złp. na tej wsi legowanych, ale superior Leon Grodzicki zmusił go 1757 r. dekretem sądowym do przyznania tej sumy.

Jeszcze 1745 r. Fryderyk Werner, staros­ta ekonomii królewskiej na Pomorzu pruskiem, podarował rezydencyi rewersa dłużników swoich i sumy na nich wyrażone. Jezuici tych sum nie odebrali, ale zdaje się, że i rewersy zaprzepaścili. Albowiem wdowa po Wernerze rościła sobie pretensye 8.000 talarów, tytułem onych rewersów, a gdy superior Potarzyński z niczym ją odprawił, zaskarżyła go i rezydencyą 1763 r. do sądu pruskiego w Drezdenku (Driesen) o sumę powyższą i nie czekając wyroku, wpada z żołnierzami pruskimi do rezydencyi i fol­warku, i zabiera co było pieniędzy, wina, żywności i bydła. Superior zaniósł żałobę do króla pruskiego Fryderyka II, który kazał Wernerową uwięzić, rzeczy zabrane i pieniądze zwrócić. Dopiero po okupacyi prus­kiej, administrator ekonomii Brinkendorf, zbadał pretensye Wernerowej i uznał za bezpodstawne.

Także z miastem powstał 1770 r. spór o połowę Mniszej górki (Münchenberg), chociaż 1651 roku miasto podarowało całą górkę. Zdaje się, że superior Raba dla miłej zgody oną połowę miastu oddał. Zbożne prace kapłańskie i szkolne przerywane były wojną i klęskami, jak in­dziej tak w Wałczu. W latach 1703 - 1706 wojska szwedzkie i saskie za­brały bydło ze stajen, swawolne chorągwie litewskie dopuszczały się gwał­tów; 1710 roku Szwedzi Krassaua, po nich Moskwa, złupiła folwark; 1716 - 1717 r. chorągwie konfederacyi tarnogrodzkiej wycisnęły grosz ostatni z chudej kalety superiora Neubauera; 1762 - 1772 r. częste a zawsze niepożądane, bo drapieżne odwiedziny żołnierza północnego (Mos­kali). Wśród tych ucisków wojskowych lues carbunculus, zaraza odnawia­jąca się sporadycznie 1707 - 1711 r., z której umarło w Wałczu do 2.000 osób; 1736 r. szarańcza; 1762 zaraza na bydło; 1770 - 1771 wylewy rzek, nieurodzaj, zaraza na ludzi; wreszcie 1772 r. okupacya pruska. Na razie była ona dobrodziejstwem, bo wprowadziła przecie jakiś ład i pożądany spokój. Jezuici wałeccy pozostali przy szkołach i funduszach swoich do 1780 r., w którym ogłoszono kasacyjne breve. Czas jakiś uczy­li jeszcze w szkołach jako exjezuici, źle płatni przez rząd, który fol­wark i kapitał im zabrał. Odznaczył się nauką ks. Bocheński, później proboszcz wałecki, zostawił ciekawy pamiętnik. Ludność powiatu wałec­kiego, lubo dziś całkiem niemiecka, pozostała dotąd katolicką. W Wał­czu, Tucznie, Człopie, Jastrzowie i w niektórych wsiach, są parafie ka­tolickie i po dawnemu do dyecezyi poznańskiej należą. Rezydencya w Wałczu przyłączona była do kolegium poznańskiego, razem z nim należała do prowincyi polskiej, po 1756 r. do wielkopol­skiej .”

Na temat kościoła jezuitów w Wałczu warto dopowiedzieć jego dalsze losy. Otóż nowy kościół jezuicki z powodu kasaty zakonu, która nastąpiła przed jego ukończeniem, nigdy nie został poświęcony, wydaje się zaś, że jego konstrukcja nie była wiele trwalsza od pierwszej bryły, która wkrótce po zbudowaniu zaczęła się rysować i pękać. W miejscu, w którym stały obie te świątynie wznosi się dzisiaj kościół parafialny p.w. św. Mikołaja. Wnętrze pierwotnego kościoła jezuickiego, do którego ołtarz św. Franciszka Ksawerego fundował Jan Wigand Osten – Sacken, nie przedstawiało żadnych wartości artystycznych i jego los jest nieznany. Pisze o tym Józef Łukaszewicz w książce pt. „KRÓTKI OPIS HISTORYCZNY KOŚCIOŁÓW PAROCHIALNYCH, KOŚCIÓŁKÓW, KAPLIC, KLASZTORÓW, SZKÓŁEK PAROCHIALNYCH, SZPITALI I INNYCH ZAKŁADÓW DOBROCZYNNYCH W DAWNEJ DYECEZYI POZNAŃSKIEJ” wydanej w 1858. roku w Poznaniu.

Odnośnie natomiast szkoły przy rezydencji wałeckiej, ks. St. Załęski nie powiedział wszystkiego, co się w niej - w interesujących nas czasach – wydarzyło. Warto uzupełnić jej historię o wyjątki z artykułu Jerzego Pulsakowskiego pt. „Z dziejów Kolegium Jezuickiego w Wałczu w XVII i XVIII w.” zamieszczonego w „KOSZALIŃSKICH STUDIACH I MATERIAŁACH” nr 2/1974:

„Dla celów propagandowych uczelnię nazywano Ateny Wałeckie lub Ateneum. Z mieszczanami jezuici nie żyli w najlepszej zgodzie, nato­miast wśród okolicznej szlachty mieli wielu protektorów i przyjaciół.”„Umieli jezuici pozyskiwać sobie względy miejscowych starostów. Uczniowie organizowali triumfalne wjazdy do miasta starostów i przed­stawienia teatralne.”„Przychylność średniej i drobnej szlachty oraz rzesz chłopskich pozyskiwali jezuici za pomocą misji religijnych, szkół parafialnych, bractw kościelnych, dorocznych pielgrzymek do Skrzatusza, który był znanym na Ziemi Wałeckiej miejscem, słynącym z cudownej figury Piety skrzetuskiej oraz z przedstawień szkolnego teatru, czy wreszcie bezkom­promisową walką z żywiołem niemieckim wyznania protestanckiego. Przede wszystkim zakon zyskiwał oddanych sobie ludzi za pośrednictwem wycho­wanków kolegium.”

„Szkoła wałecka - podobnie jak wszystkie szkoły jezuickie dzie­liła się na pięć klas: trzy niższe zwane gramatycznymi i dwie wyższe poetyki i retoryki.

Warunkiem przyjęcia do klasy najniższej tak zwanej infirny była umiejętność czytania i pisania. Nauka odbywała się w pa­rogodzinnych odcinkach czasu przed i po południu, przerywanych posił­kami, rekreacją poobiednią i modlitwami. Rok szkolny rozpoczynał się we wrześniu i trwał do 31 lipca. Było wiele dni wolnych, związanych ze świętami. Głównym przedmiotem nauczania była łacina, właściwie gramaty­ka łacińska. Przerabiano teksty pisarzy łacińskich, uczono poetyki to jest form literackich, recytowania oraz układania wierszy łacińskich. W klasie najwyższej ćwiczono w retoryce czyli krasomówstwie - wygłasza­niu mów i układaniu listów. W ten sposób przygotowywano młode pokolenie szlachty do życia publicznego.”

„W Kolegiom Wałeckim, podobnie jak we wszystkich tego rodzaju szkołach, górna granica wieku uczniów sięgała 30 lat. Utrzymanie dyscypliny nie było więc łatwe. Czasem świadoma swej siły masa uczniowska występowała przeciw swym preceptorom. W 1737 roku doszło do otwartego buntu uczniów przeciwko gronu nauczającemu. Jak zwykle w takich wypad­kach inicjatywa wyszła z wyższych klas. Pewnej soboty wieczorem zamiast odpowiadać na pytania zgromadzeni uczniowie zgodnym chórem zaczęli krzy­czeć nescio (nie wiem), następnie jeden z nich wstał i zaczął się doma­gać od ojców jezuitów zmniejszenia pensum (pracy domowej ucznia) oraz zmiany w traktowaniu ... bo oni wyrośli już z bicia i szyderstw i nie życzą sobie aby w ten sposób byli traktowani ... Po czym uczniowie wysz­li na miasto uzbroiwszy się w kije szable, a niektórzy nawet w broń palną i tam dopuszczali się różnych ekscesów, głównie na Żydach i protes­tantach. Dopiero na drugi dzień opanowano sytuację. Każdemu uczestniko­wi rozruchów wymierzono po pięć kijów na gołe ciało w auli Kolegium. Przywódców tumultu wydalono ze szkoły. Wszystkich uczniów zajść poddano ostrej pokucie. Odziani w worki, z biczami w ręku musieli uczniowie iść do kościoła parafialnego i tam padłszy na kolana biczując się wzajemnie błagać o przebaczenie. Przytoczony przykład świadczy, że metody wycho­wawcze stosowane w Kolegium były prymitywne. Karność utrzymywano wyłącz­nie za pomocą kar cielesnych i groźby sankcji religijnych.”

W tej dość naprężonej - po buncie młodzieży – atmosferze, Kazimierz Jan zostaje superiorem. Należy przypuszczać, że udało mu się załagodzić wzajemne pretensje i spacyfikować pozostałe po incydentach naprężenia, wyprowadzając działalność dydaktyczną szkoły na prostą, a w nauce przywrócić normalność – rzecz jasna ówczesną.

O jezuitach, ich obyczajach, ale również łapczywości na dobra doczesne pisał Jędrzej Kitowicz – nawiasem mówiąc, ksiądz katolicki - w swojej książce, „Opis obyczajów za panowania Augusta III” wydanej przez PIW w 1985.:

str. 76 z rozdziału pt. „O stanie duchownym”

                                                   [O zakonie jezuitów]

„Jezuici z dawna od wprowadzenia tego zakonu do Polski byli w pierwszych respektach u panów, których łaskę umieli sobie zyskiwać już to przez wygodę w nabożeństwie, regularnie bardzo trzymanym w swoich kościołach, już przez uczenie szkół, którym sposobem stawali się potrzebnymi całemu krajowi.

Mina ich przy tym, przez pół poważna i skromna, wiele im od wszystkich dodawała respektu; ćwicząc swoich nowicjuszów w cnotach zakonnych i chrześcijańskich, nie zapominali oraz dawać im lekcji w obyczajności świeckiej, jako to: w ochędóstwie około siebie, w gestach, w mowie, w chodzie; zgoła w każdym ruszeniu ciała mieli osobliwsze zacięcia, którymi się od innych zakonników różnili. Nie pospolitowali się także z nikim podłym, ale zawsze szukali znajomości i przyjaźni z osobami znacznymi i panami. Wdowy bogate i wielkie panie były to ich obłowem, których sumienia umiejąc zostawać rządcami, ściągali na swój zakon wielkie dobrodziejstwa. Nie pokazywali się na ulicach nigdy inaczej, tylko parami, wyjąwszy niektórych starców zgrzybiałych albo też wielce zasłużonych, po czwartym szlubie zakonnym, wolność wychodzenia za fortę bez socjusza mających; ale w średnim wieku, chociażby sam rektor, a dopieroż z młodszym, nigdy się żaden pojedynczo na mieście nie pokazał; również takoż wystrzegali się z pilnością, aby ich zmrok nie zapadł za fortą.”

Natomiast w przypisie do rozdziału „O zwyczajach pobożnych” zamieszczona jest opowieść, którą uważam za kwintesencję czasów pierwszego Sasa, a więc tych, w których Kazimierz Jan żył i z tego względu ją przytaczam:

„O Ewie z Leszczyńskich Szembekowej, wojewodziance kaliskiej, żonie Jana Szembeka, kanclerza wielkiego koronnego za czasów Augusta II, pani wielkiej pobożności, fundatorce (wraz z mężem, którego przeżyła o lat 30) kilku klasztorów, przytoczył Kołłątaj anegdotę, będącą dopełnieniem obyczajów ówczesnych:

„Szembekowa, kanclerzyna koronna, mieszkała w Babicach o dwie mile od Warszawy, sławna jezuitów dewotka, którą pierwszy jej ojciec duchowny wciągnął do zrobienia votum peregrynacji do Ziemi Świętej; prowincjał jezuicki pomiarkowawszy, że takowa peregrynacja, osobliwie tak poważnej damy, ciągnęłaby za sobą niezmiernie wielkie koszta, wyrobił w Rzymie przemianę votum na peregrynację w takie miejsce, jakie by jej ojciec duchowny przepisał, a oraz na rozdanie tyle pieniędzy na jałmużny, ile by ta podróż kosztować mogła.

Łatwo się każdy domyśli, że jałmużny poszły do rąk jezuitów; wyrachowano wszystkie kroki z Babic aż do Jeruzalem, rozdzielono je na dnie, wypadło, iż Szembekowa powinna była peregrynować lat pięć. Oddała więc Szembekowa dobra swoje jezuitom na przeciąg lat rzeczonych, dodano jej do tej podróży czterech ojców duchownych, sprawiono pielgrzymskie suknie, porobiono ścieżki w olszynie babickiej, gdzie Szembekowa codziennie peregrynowała odbywając przepisane nabożeństwa i biorąc codziennie błogosławieństwo na drogę. Czemuż Szembekowa wojażować nie miała do Grecji i Syrii w Babicach za pomocą perswazji jezuitów, kiedy Firlejowa w Tęczynie miewała wizje niebieskie”.

Ilustrację zapobiegliwości Kazimierza Jana, jako superiora oraz potwierdzenie uwag Kitowicza i Kołłątaja o zwyczajach jezuitów i ich umiejętnościach czerpania z kieszeni możnych, przynoszą „Teki Dworzaczka”, które pod rokiem 1738. notują następującą informację:

„JM. [Jego Mość=Jegomość] Wojciech Mikołaj Święcicki, podkomorzy JKMci, starosta ujski i pilski, na wsiach Wierzeja i Grzebienisko w powiecie pomorskim zap. [zapisuje] 18.000 złp. Janowi Ostenowi superiorowi rezydencji wałeckiej  S.J. [Societas Jesu - Zakonu Jezui­tów].

zawartą w A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, f. 350 ,oraz następną pod rokiem 1739.:

„M. [Magnificus=Wielmożny] Jan Michał Grabowski, podkomorzy województwa pomorskiego, syn Andrzeja Teodora Grabowskiego kasztelana chełmińskiego z Barbary de Kleysty zap. [zapisuje] 18.000 złp. X. [księdzu] Janowi Osten superiorowi rezydencji wałeckiej S.J.”

przechowywaną również pod identyczną sygnaturą, tylko na  f. 393v.

W 1741. roku dobiegła kresu trzyletnia kadencja pełnienia przez Kazimierza Jana funkcji superiora rezydencji w Wałczu. Jego biogram encyklopedyczny w okresie następnych sześciu lat zawiera niestety lukę o funkcji wyznaczonej mu w zakonie. Jedynie ze wzmianki zapisanej pod rokiem 1741, na stronie 240 w „HISTORIA RESIDENTIAE WALENSIS SOCIETATIS JESU” dowiadujemy się, że opuścił Wałcz, bowiem:

- w tytule zapowiadającym treść rozdziału nr.118.: - „Jan Osten wyjeżdża, superiorem zostaje Seweryn Wermiński”,

- oraz w treści tego rozdziału - „Władze Rezydencji zebrały się w nowej siedzibie 23 sierpnia. Poprzednik RP [z pewnością Residentia Pater = ojca rezydencji = superior] Jan Osten został  zaopatrzony w wóz i konie Rezydencji na podróż.”

Zapis ten skłania do wyciągnięcia następujących wniosków:

·        udzielenie wozu i koni opuszczającemu rezydencję było wydarzeniem aż tak znacznej  rangi, że zasługiwało na odnotowanie w rejestrze najważniejszych wydarzeń zapisanych w kronice,

·        były superior, Kazimierz Jan zasługiwał na taki przywilej,

·        miejscowość, do której wyjeżdżał nie musiała być zbyt odległa, w przeciwnym wypadku rezydencja nie pozbywałaby się swego prawdopodobnie jedynego środka transportu.

Można oczywiście jedynie domniemywać, że tą miejscowością było Tuczno położone ok. 30 km na zachód od Wałcza. Czy Kazimierz Jan spędził tam następne 6 lat na pracy misyjnej w oczekiwaniu na wyznaczenie przez prowincjała innego zadania, czy też otrzymał je wkrótce po opuszczeniu Wałcza, nie wiadomo. Następnym miejscem jego pobytu, które wymienia „ENCYKLOPEDIA” jest Grudziądz, gdzie w latach 1747 – 48 wykładał teologię moralną.

W 1748. roku, Kazimierz Jan wchodził w 58. życia, z których ok. 40 spędził w zakonie. Wkraczał w wiek – na owe czasy – podeszły. Niewątpliwie prezentował kwalifikacje wyższe od jezuickiej średniej, był kaznodzieją dwujęzycznym, operującym na najbardziej eksponowanych przez kościół katolicki placówkach pogranicza, na których pierwszym i podstawowym zadaniem była walka z „herezją” protestantyzmu i nawracanie wszelkimi dostępnymi metodami „zbłąkanych owieczek”. Sprawdził się w dziedzinie „organizacji i zarządzania”. Nie mniej wszystkie jego kwalifikacje i osiągnięcia plasowały go prawdopodobnie w personalnym rankingu zakonnym na średnim szczeblu „użytecznego zarządcy placówek krajowego pogranicza niemieckiego”.

Całkowite „wypranie mózgu” i podporządkowanie osobowości wyłącznie instytucjonalnym celom danej zbiorowości, czego próbowali dokonać – nie mogąc zresztą rościć sobie do tego praw autorskich - jezuici z własnymi członkami, było na tyle sprzeczne z naturą ludzką, że nie mogło się powieść. Żadna „tresura” ludzkiego ego, nie może spowodować wyzbycia się przez nią naturalnych instynktów psychiki ludzkiej. Z tego względu należy sądzić, że Kazimierz Jan w pewnym momencie swego życia, zrozumiał, że jest wyłącznie narzędziem „średniego szczebla zarządzania” i mimo skrupulatnego ukrycia tego zrozumienia na własny użytek, dalszego posłusznego wykonywania kolejnych poleceń i zadań, musiał w nim kiełkować cień goryczy, niepodważający oczywiście jego kanonów wiary, ale będący odbiciem zawodu własnych przyrodzonych ambicji.

Kolejny brak wiadomości o jego losach dotyczy lat 1749 – 50. Dopiero, bowiem od tego ostatniego roku „ENCYKLOPEDIA” podaje jego kierowanie placówką jezuicką w Międzyrzeczu. Wrócił do tej pogranicznej miejscowości po 18. latach nieobecności. Osiągnięty wiek nie pozbawił go przypuszczalnie dawnej energii, bowiem:

[Miedzyrzecz (Mederecum, niem. Meseritz), stacja misyjna 1660-1663 oraz rezydencja 1663-1676 i 1696-1773.]

„Misja od 1661 z fundacji biskupa Wojciecha Tolibowskiego, który przeznaczył na utrzymanie jezuitów 10.000 złp z rocznym procentem 700 złp. W 1663 misja została podniesiona do rangi rezydencji z 3 jezuitami. Po śmierci Tolibowskiego w 1675 jezuici zostali w 1676 zmuszeni do opuszczenia miasta. Powrócili w 1696, sprowadzeni przez Katarzynę Gębicką i jej syna Jana.”

 „Biblioteka otrzymała bogaty księgozbiór od biskupa Wojciecha Tolibowskiego. Po zamknięciu rezydencji w 1676 przeniesiono zbiory do Poznania, a przywieziono je ponownie do Międzyrzecza w 1750. Rezydencja posiadała wystarczającą ilość książek.”

Nie można mieć wątpliwości, że inicjatorem i realizatorem zwrotu księgozbioru był Kazimierz Jan. Raz uruchomiona w jego osobie maszyna realizująca cele wytyczone przez ideologiczne założenia zakonu, działała nadzwyczaj sprawnie i skutecznie. Zapewne do ostatnich jego chwil. Zmarł, bowiem w Międzyrzeczu w dniu13. maja 1754. Należy sądzić, że niespodziewanie lub po krótkiej chorobie, w przeciwnym wypadku, np. długotrwałej niemocy zostałby niechybnie odwołany z funkcji superiora. Z relacji ks. Załęskiego wynika, że jezuici kierując się zasadą: „cel uświęca środki”, nie dopuszczali, aby ludzkie słabości zakłócały ich sprawność działania.

W kronice rezydencji w Międzyrzeczu na stronie 777 widnieje sformułowany w języku łacińskim zapis - nekrolog następującej treści:

„Jan Osten, Wielkopolanin. Urodzony 7. maja 1690. Wstąpił do zakonu [dosłownie: wstąpił do religii] 27. lipca 1711. Złożył 4. śluby 15 sierpnia 1728. Zmarł [dosłownie: zdjął suknie z ciała] 13. maja 1754. Sprawował funkcje superiora. Pełnił ów obowiązek przez 4. lata w Międzyrzeczu, podobnie w Wałczu, z wielką łaskawością wobec podwładnych. W służbie wyróżniał się wielką cierpliwością w znoszeniu przeciwności, nie tylko darował [w domyśle: wyrządzone mu] niesprawiedliwości, ale zapominał o nich, a nawet odpłacał wielkimi dobrodziejstwami. Wyróżniał się niepoślednią skrupulatnością w czuwaniu nad porządkiem w sprawach „domowych” [zakonnych]. Codziennie zajmował się studiowaniem, o czym świadczą zapisane jego ręką księgi.”

Trzydniowa rozbieżność w datach wstąpienia do zakonu nie ma żadnego istotnego znaczenia, przy czym raczej należy dać wiarę „ENCYKLOPEDII”, jako że autor międzyrzeckiej kroniki nie miał wglądu w dokumentację krakowską i opierał się prawdopodobnie na zawodnej pamięci Kazimierza Jana.

Co się zaś tyczy terminu złożenia ślubów zakonnych można ewentualnie uważać, że intencją kronikarza było podkreślenie daty złożenia najważniejszego czwartego ślubu, przy okazji którego mogły być symbolicznie powtórzone trzy poprzednie. Potrafiłby to wyjaśnić – o ile miałoby to jakiekolwiek znaczenie - jezuicki ekspert obeznany z rytuałem ślubowań tego zakonu.

FRANCISZEK JAKUB                                                                                         KOD: V.7.

é ok. 1702.-1706. - pomiędzy 09.1772.-1775.

Franciszek Jakub był, wychodząc od daty jego śmierci, najmłodszym z udokumentowanego potomstwa Jana Wiganda i Doroty Zofii. Nieznane są daty zarówno jego urodzenia, jak i śmierci, lecz na podstawie informacji z „Tek Dworzaczka” o rozliczeniu w 1775. roku przez jego dzieci zobowiązań wynikłych z tytułu spadku po nim, można przypuszczać, że zmarł niedługo przed tym faktem. Wychodząc, więc od tej daty zgonu, należało sprawdzić istniejącą możliwość jego przyjścia na świat po dniu 01.08.1698. - jako jedynego z rodzeństwa - po polskiej stronie granicy, już w Radawnicy. Mimo skrupulatnej kwerendy przeprowadzonej w parafii w Złotowie, która według księdza Lecha Bończy-Bystrzyckiego {„ROCZNIK KOSZALIŃSKI” nr 19/85} w pierwszej połowie XVIII. wieku prowadziła zapisy metrykalne Radawnicy oraz tychże ksiąg wzorowo tam utrzymanych, przechowywanych i wyjątkowo czytelnych, wśród których istnieje również Liber Baptisatorum z poszukiwanego okresu, takiego zapisu jednak nie znaleziono. Pośrednią wskazówką o dacie jego urodzenia może stanowić wiek wykazany w tabeli wasali z okręgu nadnoteckiego, sporządzonej w 1773. roku, po pierwszym rozbiorze. Jej oryginał pt. „Vasallen Tabelle, pro 1773 …” znajduje się w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy w zespole „Kriegs- und Domänenkammer” i nosi sygnaturę 96. Zawiera następujące rozmieszczone w kilku kolumnach dane:

„Franciscus v.d. Osten, 69 Jahr, in Landeck [w (z) majątku Lędyczek], z uwagą odnoszącą się do miejsca pobytu „zuhause” [w domu], jego służby w regimencie dragonów oraz posiadanych synów: „Ludwig 30 Jahr i Carl 29 Jahr”.

Podchodząc z dystansem do danych niestanowiących zapisów metrykalnych i pamiętając o ówczesnym zwyczaju podawania jedynie orientacyjnego wieku oraz zakładając możliwą niedokładność w granicach 2. lat, można ewentualnie przyjąć, że urodził się w przedziale lat 1702.-1706., a więc z pewnością w Radawnicy. Streszczenie odpisu testamentu Jana Wiganda, do którego już poprzednio niejednokrotnie nawiązywano, zawiera następujący zapis:

„Młodszemu synowi Franciszkowi, służącemu obecnie w wojsku króla polskiego, zapisuję dochody z dóbr ojcowskich i matczynych w kwocie 15 tysięcy tymfów.”

Ten tekst potwierdza - niestety jedynie pośrednio - jego gradację w starszeństwie męskich potomków i dowodzi w odniesieniu do roku 1729. jego zawodową służbę w wojsku.

Tak, jak w wielu innych wypadkach, jedyne fragmentaryczne wiadomości z życia Franciszka Jakuba, znane są dzięki zapisom prof. Włodzimierza Dworzaczka, wymieniającego poszczególne dokumenty grodzkie. O jego dzieciństwie i młodości niestety nic nie wiadomo. Można jedynie z posiadanej przez niego szarży podpułkownika domniemywać, że śladem swego ojca obrał karierę wojskową, uzyskując analogiczny stopień, niewątpliwie w czasach jemu współczesnych łatwiejszy do uzyskania, aniżeli w okresie młodości jego ojca. Pierwszy z tych dokumentów dotyczy podziału spadku po śmierci Jana Wiganda i brzmi następująco:

„Jan, Egidiusz, Franciszek podpułkownik JKMci, bracia rodzeni de Ostenow-Sakinowie, Jana Ostena podpukownika JKMci z Doroty Ostenówny synowie, dokonują we wsi Górzna w dniu 12.06.1730 działów odziedziczonych po śmierci ojca dóbr i podział ten zatwierdzają (f.40). Podpisy: Jan-Krystjan ab Osten Sakkin, Franciszek z Ostenów, JK [Idzi Kazimierz] z Ostenów.”

Akta grodzkie Nakła zawierające roborację tego podziału, znajdują się w Archiwum Państwowym w Poznaniu w tomie o sygnaturze Nakło Gr. 90, na kartach numerowanych ołówkiem: 101, 102 i dwa wiersze na karcie 103.

Podpisy złożone przez trzech braci, wszystkie dokonane wyrobionym pismem, brzmią następująco: „Joannes Christianus ab Osten Sakkin, Franciszek Z Osten Sakkinów, JK Z Ostenow Saken”.  Trzeci podpis świadczy, że Egidiusz zwany był przez otoczenie - polską wersją swego imienia, czyli „Idzim” i tak też się podpisywał.

Natomiast tytułowanie Franciszka Jakuba już w 1730. r. podpułkownikiem świadczy niezależnie od jego rzeczywistej daty urodzenia, że stosunkowo wysoką rangę wojskową uzyskał w młodym wieku, o ile rzecz jasna patentu oficerskiego po prostu nie kupił, co w jego czasach było - na dworze potrzebującym stale gotówki - rzeczą normalną.

W wyniku ustaleń spadkowych dokonanych pomiędzy braćmi, Franciszek Jakub został dziedzicem następujących wsi: Krzywej Strugi zwanej nam współcześnie Krzywą Wsią, Grudnej i Kamienia, ale istnieją poważne przesłanki, że w skład odziedziczonej przezeń schedy wchodził również Lędyczek Szlachecki z folwarkiem Grodno [niem. Bergelau]. Potwierdza to wymieniona uprzednio lista wasalna - niestety tylko domyślnie, bowiem przedstawia stan z 1773. roku, a więc 43. lat po dokonanym podziale spadku.

Wątpliwości może, co najwyżej nasuwać dziedziczenie przez Franciszka wsi Kamień, której położenie geograficzne na zachód od Radawnicy, odbiega od kierunku północno – wschodniego, w którym zgrupowane było jego dziedzictwo; należy jednak domniemywać, że podział ten był przemyślany przez ojca-spadkodawcę na podstawie całościowej oceny wartości spadku i jego sprawiedliwego rozdzielenia pośród synów, według stanu z roku 1729., w stosunku do którego nie dysponujemy niestety miarodajnymi danymi. Jego prawa do tej wsi przesądza jednak bezspornie fakt jej późniejszej odsprzedaży starszemu bratu Egidiuszowi, co z natury rzeczy potwierdza jego prawa własnościowe.

Według danych Przemysława Szafrana zawartych w jego dysertacji doktorskiej pt. „Osadnictwo historycznej Krajny w XVI-XVIII w. (1511-1772)”, odnoszących się co prawda do czasów nieco później-szych bo do roku 1773, ale interpolacyjnie ilustrujących zbliżony stan z dnia podziału spadku, zaś faktyczny na dzień sporządzania katastru przez urzędników króla pruskiego po dokonaniu I.-szego zaboru, poszczególne wsie przedstawiały poniższy potencjał gospodarczy:

-         w Grudnej, wieś z sołectwem 8 łanów, młyn i tartak, brak uprawy folwarcznej,

-         w Kamieniu, 15,5 łanów wiejskich i 1 łan folwarczny,

-         w Krzywej Wsi, 17 łanów wiejskich, brak uprawy folwarcznej,

-         w Lędyczku Szlacheckim – Downicy, folwark 5. łanów,.

Trudno, nie będąc specjalistą od gospodarki rolnej omawianego okresu, wyrokować o dochodowoś- ci otrzymanej w wyniku spadku ziemi, ale zważywszy na piaszczyste gleby i niewielką – jak na owe czasy - ilość ziemi dworskiej (100,8 ha), o ile oczywiście była ona cały czas w miarę rzetelnie uprawiana - w co zważywszy na służbę wojskową Franciszka należy wątpić - realny przychód właściciela mógł po-chodzić w zasadzie wyłącznie z młyna i czynszów.

Łącznie mogło to przynosić dochód pozwalający może na skromną egzystencję, ale w zasadzie tylko do tego się on ograniczał. Dodając do przedstawionej sytuacji – uprzednio wielokrotnie sygnalizo- wany - narastający od początków XVIII. wieku kryzys w gospodarce rolnej, powodujący znaczne zmniejszenie jej opłacalności, a wynikły zarówno z konserwatyzmu szlachty, jak i obiektywnych warunków produkcji rolnej opisanych we wstępie do historii następnego pokolenia, zrozumiałe staje się dalsze postępowanie Franciszka Jakuba z otrzymanym spadkiem.

Bowiem już trzy lata później, w 1733. roku sprzedaje Krzywą Strugę i Grudnę za 35.000 tymfów starszemu bratu, Egidiuszowi Kazimierzowi {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, k.157}, przy czym już sama cena transakcji, regulowana w mocno zdewaluowanym pieniądzu świadczy o niewielkiej wartości tych majątków. Z ojcowizny pozostały mu, więc tylko wieś Kamień i przypuszczalnie Lędyczek Szlachecki oraz Grodno, w których jednak nam współcześnie nie ma śladu zabudowań dworskich, co nawiasem mówiąc niczego nie przesądza, jako że mogły one zostać rozebrane do fundamentów, choć niewykluczone, że przejściowo przystosowano na ten cel, którąś z chłopskich chat, szczególnie na terenie Lędyczka Szlacheckiego, który 40 lat później był jedyną wsią należącą z całą pewnością do niego i który jest wykazany w liście wasalnej, jako siedziba rodzinna. Niewykluczone, że cała działalność gospodarcza właściciela tych wiosek, przejawiała się w ściąganiu czynszów od chłopów.

W 1733. roku wraz z braćmi został wybrany przez sejmik elekcyjny w Kaliszu na posła elektora, jak o tym pisze „ROCZNIK TOWARZYSTWA HERALDYCZNEGO W LWOWIE” , tom I. na rok 1908/9., podający spis elektorów królów Władysława IV, Michała Korybuta i Stanisława Leszczyńskiego oraz spis stronników Augusta III. zestawionych przez J. hr. Dunin-Borkowskiego i dr. M. Dunin-Wąsowicza, w którym na stronie X. zamieszczona jest następująca informacja:

„Jednomyślną była też elekcya Leszczyńskiego 1733 r. na Woli, mimo że, jak podaje agent rządu angielskiego Woodward, kandydatów Piastów liczono w ogóle aż dwunastu. Agent ten przyznaje, że stronnictwo Leszczyńskiego było najliczniejszym, „zwłaszcza z Wielkopolski”, bo do 30.000 głów wynoszącym.”

zaś na stronie 158., jako elektorzy z województwa kaliskiego głosujący na Stanisława Leszczyńskiego, wymienieni zostali trzej bracia:

                                                                     Osten Franciszek

                                                                     Osten Idzi

                                                                     Osten Jan

Wybór taki wiązał się oczywiście nie tylko ze splendorem, ale z pewnym stopniem zamożności posła – elektora, który był przecież zobowiązany do odbycia na własny koszt podróży do Warszawy, opłacenia tam zakwaterowania i pobytu na przeciąg trwania sejmów, konwokacyjnego i elekcyjnego. Świadczy on również o pozycji wybranego elektora wśród „braci szlacheckiej”, gdyż nie wybierała ona zazwyczaj „hołyszów”, a wymagała zdolności oratorskich i „politycznej głowy”, nie wspominając o „silnej głowie”, czyli potencjalnych zdolnościach do wchłaniania alkoholu, niezbędnej przy kaptowaniu wyborców.

W tym samym 1733. roku według „Tek Dworzaczka”:

„Szlachetna Elżbieta – Zofia [Anna Elżbieta] de Osteny, wdowa po Baltazarze Blankiemburgu, kapitanie J.K.Mci, posesorka dóbr Tarnowa i Fulbek, Wielmożnemu Franciszkowi Ostenowi, podpułkownikowi J.K.Mci, bratu swemu stryjecznemu zapisuje sumę 19.650 tymfów (f.212).”

{A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, f.212}

Anna Elżbieta Blankenburg de domo Osten, była córką protoplasty wtórnego „Domu Płot” Egidiusza Krzysztofa, stryjecznego brata Jana Wiganda, siostrą Mateusza Konrada, a więc jedynie kuzynką Franciszka Jakuba. Przyczyna tego zapisu jest nieznana, lecz dokumentuje związki podzielonego granicą kuzynostwa, choć wdowa poprzez osobę zmarłego męża, beneficjanta dzierżawy króla polskiego, mogła czuć się związana z Rzeczypospolitą, a niewykluczone także, że Baltazara Blankenburga łączyła z osobą Franciszka Jakuba wspólna służba w wojskach polskich lub saskich. Niewątpliwie informacja powyższa łączy się z następną z kolei, zamieszczoną w „Tekach Dworzaczka” pod rokiem 1738., a mianowicie:

„Generosa [Szlachetna] Anna Elżbieta de Osten, wdowa po Baltazarze Fryderyku Blankenburgu, kapitanie J.K.Mci, posesorka dóbr Fulbek [Zgniły Zdrój na Pomorzu Zachodnim] za konsensem [przyzwoleniem] J.K.Mci, dożywocie wsi królewskiej Tarnowa w powiecie wałeckim ceduje M. [Wielmożnemu] Jakubowi Franciszkowi Osten – Sakkinowi, podpułkownikowi w kos. (f. 340v).”

{A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, f. 340v}

W książce autorstwa Z.Boras - R,Walczak - A.Wędzki pt. „Historia Powiatu Wałeckiego w zarysie”, wydanej w Poznaniu w 1961., na stronie 347. znajduje się krótka notatka na temat tej wsi:

„Tarnowo. Wieś leżąca na wysokości 80 – 85 m. n.p.m. w odległości 15 km na wschód od Wałcza. Najdawniejsza wzmianka źródłowa pochodzi z roku 1546. Należała do starostwa ujsko – pilskiego i jako wieś królewska była dzierżawiona szlachcie, najczęściej Polakom.

W roku 1773 Tarnowo liczyło 29 dymów. W wieku XIX właściciele zmieniali się bardzo często.”

Niespotykana i zastanawiająca jest seria obdarowań dokonanych przez Annę Elżbietę na rzecz – w końcu dalszego - kuzyna. Wskazanie uczuć rodzinnych, jako wyłącznego powodu jest oczywiście mało wiarygodne w związku, z czym należy przypuszczać, że niestety niewyjaśnione dla nas źródło tej szczodrobliwości, tkwiło gdzie indziej.

Wielokrotnie w trakcie opisywania historii osób żyjących przed wiekami w stosunku, do których zdać się można jedynie na przypuszczenia, nasuwają się kuszące rozwiązania, które objaśniałyby ich zagadkowe zachowania, gdyby na ich poparcie istniały choćby nikłe przesłanki. W tym wypadku takim rozwiązaniem byłoby małżeństwo Franciszka Jakuba, z osobą tak bliską Annie Elżbiecie, że powyższe zapisy znalazłyby logiczne uzasadnienie. Niestety, osobę żony Franciszka Jakuba poznajemy z jednego jedynego dokumentu grodzkiego wymienionego przez prof. W. Dworzaczka, odnoszącego się do wzajemnego zapisu dożywocia przez jego córkę Karolinę z mężem i datowanego na 1785., o następującej treści:

„Marcin Radoński, syn Piotra i Joanny z Żórawskich z I. [jednej strony] i Karolina de Osteny et Sakin, córka Franciszka Ostena z Doroty Ostenówny z II. [drugiej strony] małżeńskie dożywocie (f.82v).”

{A.P. P-ń, Gniezno 105, k. 82/83)

Zapis ten, nie budzący najmniejszych wątpliwości, jako akt osobiście podpisany m.in. przez Karolinę wskazuje, że żoną Franciszka była jakaś Dorota de domo Osten, nieznana zarówno kronice rodzinnej, jak i wykazom niemieckich almanachów, które jednak nadzwyczaj rzadko zamieszczają osoby córek.                                                                                                                                                                                                         

Dla utrudnienia poszukiwań, żadna Dorota nie występuje również w zbiorze „Kłopotliwi Ostenowie”, w związku z czym można jedynie jej pochodzenie zgadywać. Najprostszym rozwiązaniem, czyli osobą łączącą Annę Elżbietę Blankenburg z Franciszkiem Jakubem, z jednoczesną koniecznością dokonania rozliczeń finansowych między nimi, byłaby – pamiętając o trzech kolejnych żonach Egidiusza Krzysztofa (KOD: IV.2.), ojca Anny  - jej przyrodnia siostra o imieniu Dorota. Mimo, że jest to wyjście najbardziej prawdopodobne z możliwych, nie można go – na podstawie znanych dokumentów - w najmniejszym nawet stopniu potwierdzić. W tym stanie rzeczy zarówno osoba żony Franciszka Jakuba, jak i powody cesji na jego rzecz dzierżawy wsi Tarnowo, pozostają niewyjaśniona.

W tymże samym 1738. roku, niejednokrotnie już cytowana „HISTORIAE WALCENSIS SOCJETA-TIS JESU ab Anno Domini 1618 avo”, na stronie 237. zawiera następującą wiadomość:

„Obraz świętego Jana bogato przyozdobiony, nieśli w procesji uroczyście Prześwietny Wielmożny Pan Franciszek Osten, podpułkownik J.K.Mci i Wielmożny Pan Jan Kleyna, kawalerzysta polski.”

Informacja ta zaświadcza pośrednio, że Franciszek Jakub, który oczywiście jako jeden z synów zmarłego dobrodzieja zakonu miał szczególne w nim względy, przebywał na stałe w sąsiedztwie Wałcza, a konkretnie we wsi Tarnowa, gdyż zaszczyt niesienia obrazu w procesji, o którym zamieszczono nawet wzmiankę w kronice, nie był prawdopodobnie udzielany doraźnie każdej znaczniejszej osobie przebywającej na terenie poddanym oddziaływaniu rezydencji. Innymi słowy, rachuby jezuitów na zasilenie finansów klasztoru w zamian za udzielane przez zakon zaszczyty związane z obrzędami religijnymi, opierały się raczej na stałych mieszkańcach okolicy, a nie na sporadycznych wizytach przyjezdnych. Jednak najprostszym wytłumaczeniem tego zaszczytu jest po prostu fakt pełnienia w owym czasie przez brata Kazimierza Jana, funkcji superiora rezydencji w Wałczu.

W 1739. Egidiusz Kazimierz, upoważniony z pewnością przez Franciszka Jakuba oraz spadkobierców zmarłego już wówczas trzeciego brata, Jana Krystiana wykonuje wolę ojca, Jana Wiganda zawartą w spisanym w dniu 08.01.1729. testamencie i przekazuje zapisany legat w wysokości 5.000 tymfów ich siostrze Klarze Dorocie, wówczas już wdowie po Kazimierzu Wiesiołowskim. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, k.92}

Następny znany fragment z życia Franciszka Jakuba ma miejsce dopiero w 1750. roku, w którym wraz z bratem, podkomorzym Egidiuszem zostaje mianowany plenipotentem dzieci trzeciego brata, Jana Krystiana {A.P. P-ń, Nakło Gr., 95 f.30}, niestety prof. Dworzaczek nie wyjaśnia w jakiej sprawie.

W tym czasie dokonuje on też rozliczeń finansowych ze swoją bratową, Ludwiką Barbarą z Rydzyńskich {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95, k.29}, od której po wielu latach egzekwuje dług zaciągnięty jeszcze w sierpniu 1737. roku przez Jana Krystiana, o czym jednak szczegółowo była mowa w rozdziale dotyczącym osoby tego ostatniego. Nie jest wykluczone, że niesolidność Ludwiki Barbary i jej wykręcanie się od zaspokojenia uzasadnionych roszczeń Franciszka, mogły być przyczyną wewnątrz rodzinnych nieporozumień i znacznego ochłodzenia stosunków z tą częścią najbliższych, która solidarnie stanęła po stronie wierzyciela.

Tym bardziej, że jeszcze przed rozstrzygnięciem procesu, w 1748. roku, Ludwika Barbara wyniosła się z okolic Radawnicy do zakupionego w roku poprzednim Raczkowa, zaś Górzna została na trzy lata wydzierżawiona.

Dalsze losy Ludwiki Barbary oraz jej dzieci i pasierba omówione zostały odrębnie, tutaj należy jednak podkreślić, że o ile radawnicka część rodziny utrzymywała ze sobą żywe kontakty rodzinne, o tyle wdowa po Janie Krystianie oraz jego potomkowie, sprzedając Górznę w 1752. oraz zmieniając miejsce zamieszkania, oddalili się wzajemnie, tak w znaczeniu geograficznym, jak i szczególnie więzów rodzinnych.

Niewykluczone, że dalekim efektem postępowania w tej sprawie niesolidnej dłużniczki - Ludwiki Barbary, było przejście Radawnicy w ręce Józefa Goetzendorf – Grabowskiego, jako najbliższego członka rodziny.

W międzyczasie musiał Franciszek z pewnością „siedzieć w kieszeni” u swego starszego, a na pewno bogatszego, ale i chyba roztropniejszego brata, Egidiusza Kazimierza, bowiem w 1753.:

„M. [Wielmożny] Egidiusz Kazimierz de Sakin Osten, podkomorzy J.K.Mci kwituje brata rodzonego Franciszka de Sakin Osten, podpułkownika wojsk koronnych z 30.000 tymfów (f. 133). Franciszek dziedzic wsi Kamień w powiecie nakielskim z I [jednej strony] i Egidiusz Kazimierz z II [drugiej strony] [zawierają] kontrakt sprzedaży tej wsi (f. 133v). Sprzedaje tę wieś za 49.000 tymfów (f. 134) Franciszek, posesor wsi królewskiej Tarnowa w powiecie wałeckim; za konsensem [przyzwoleniem] królewskim z 13.09.1752. roku wieś tę ceduje Baltazarowi Blankemburgowi, podpułkownikowi wojsk J.K.Mci (f.134v).”

{A.P. P-ń, Wałcz Gr. 53, k. 133, 133v, 134, 134v}.

Powyższy zapis zawiera informację o długach zaciągniętych przez Franciszka Jakuba u brata i sumarycznym ich rozliczeniu przy okazji sprzedaży kolejnej z odziedziczonych wsi – Kamienia; słuszniej chyba jednak będzie powiedzieć, że sprzedaż tego majątku była raczej koniecznością spowodowaną nieodzownością rozliczenia dotychczas zaciągniętych zobowiązań finansowych i dalszą potrzebą gotówki. Jednak informacja profesora Dworzaczka o dokonaniu przez Franciszka Jakuba w dniu 13.09.1752. cesji wsi Tarnowa na rzecz nieżyjącego od przeszło 20. lat, Baltazara Blankenburga jest całkowicie niezrozumiała. Wymaga to niewątpliwie dodatkowej kwerendy. Jedynym wytłumaczeniem tej wiadomości jest przyjęcie wersji uprzedniego przejściowego powierzenia przez Annę Elżbietę dzierżawy tej wsi Franciszkowi Jakubowi, uwarunkowanej jej zwrotem któremuś z synów po upływie określonego czasu, względnie po jej śmierci. Jest też możliwe, że Franciszek był jedynie cichym administratorem wsi z ramienia Anny Elżbiety, mającej do niej prawa dożywotniego korzystania z pożytków. Jakkolwiek by sprawa się przedstawiała, istnieją w tej sprawie zasadnicze niejasności wymagające dodatkowej kwerendy archiwalnej.

Żył jeszcze na pewno we wrześniu 1772. roku, bowiem jego osoba figuruje na „liście wasalnej polskiej - zachodniopruskiej - szlachty,  która złożyła 27. września 1772. roku hołd Prusom” {Anhang. Vasallen-Liste des im Jahre 1772 Preussen huldigenden polnischen Adels in Westpreussen” zamieszczonej jako suplement w książce Emiliana von Żernickiego – Szeligi pt. „Geschichte des Polnischen Adels” wydanej w 1905. w Hamburgu}. Uczynił to jednak wzorem licznych innych szlachciców przez pełnomocnika, na co cyniczny i nienawidzący Polaków, król pruski Fryderyk II, wyraził łaskawą zgodę.

Zapis ten przedstawia się  następująco:

w części:              „II. Aus dem früher zu Wojewodschaft Kalisch gehörenden Teile”

w pozycji:                               „A. Der Katolische weltliche Adel”

pod numerem 5.:   „von der Osten – Sacken, Franz, Oberstleutnant, auf Landek (opis herbu Osten’ów)

reprezentowany przez:

                              „Zielenkiewicz, Stanislaus, Vice – regens des Grod Nakel”

Dokładny opis pierwszego rozbioru Polski, a w szczególności zaboru obszaru nadnoteckiego i uroczystości zorganizowanego hołdu nowo pozyskanej ludności w Malborku w dniu 27.09.1772., zawarte są we wstępie do historii pokolenia VI. oraz opisie osoby bratanka i imiennika Franciszka Jakuba, Franciszka Wiganda (KOD: VI.3.). Mimo zbieżności imion, podanie stopnia oficerskiego i nazwy majątku identyfikuje wystarczająco dokładnie Franciszka Jakuba, tym bardziej, że jego bratanek wymieniony jest oddzielnie, jako składający hołd z majątku Radawnica.

Powyższa informacja musi być traktowana jako nadzwyczaj rzetelna, bowiem nie istnieje nawet minimalna szansa na to, żeby urzędnicy pruscy, których zatrudniający ich król Fryderyk obdarzał bardzo ograniczonym zaufaniem i stale kontrolował, dopuścili do złożenia hołdu w Malborku szlachcica, który w rzeczywistości tych dóbr nie posiadał.

Ostatnią z posiadanych o Franciszku Jakubie wiadomości jest informacja zawarta w „Tekach Dworzaczka” datowana w 1775. roku, o treści:

„Marcin de Radon Radoński, rotmistrz J.K.Mci i Karolina z Ostenów – małżeństwo, kwitują Ludwika i Karola Ostenów, braci m.s. rodz. [braci młodszych swoich rodzonych] z 20.000 złp jej ojc. i mac. [jej ojcowskiego i macierzyńskiego majątku].

Świadczy ona jednoznacznie, że w wymienionym roku, Franciszek Jakub już nie żył, a zgon jego nastąpić musiał przed tą datą, bowiem zgromadzenie odpowiedniej ilości realnej gotówki na spłatę zobowiązań spadkowych nie było sprawą łatwą; innym aspektem tej kwestii jest fakt, że realna wartość powyższej sumy w owym czasie - wobec bezustannej inflacji pieniądza - nie była zbyt duża.

Daty hołdu i rozliczeń spadkowych jego dzieci wyznaczają graniczne daty śmierci Franciszka Jakuba, która musiała mieć miejsce pomiędzy październikiem 1772, a końcem roku 1774. Niezależnie od tego, czy urodził się po brandenburskiej, czy polskiej stronie granicy, odziedziczył najlepsze geny po rodzicach, bowiem w końcu XVIII. wieku, osiągnięcie wieku powyżej 70. lat należy jednak zaliczyć do długowieczności.

W świetle informacji o złożeniu przez Franciszka Jakuba we wrześniu 1772. roku hołdu w Malborku, z posiadłości Lędyczek Szlachecki oraz przypuszczalnie przynależnego do tego majątku folwarku Grodno i następnie jego śmierci przed 1775., zaskakująca jest wiadomość zawarta w książce Otto Goerke’go pt. „Der Kreis Flatow” wydanej w 1918. w Złotowie, która brzmi:

„Lędyczek Szlachecki, okręg gminny i leśny.

Jak zostało powiedziane przy omówieniu [miejscowości] Radawnica, wdowa Konradyna Christiana von der Osten – Sacken zrzekła się w dniu 15 stycznia 1783. roku dóbr radawnickich na rzecz swoich synów Franciszka Egidiusza i Jana Kazimierza w zamian za dożywocie. Bracia ci sprzedali w dniu 10 lutego 1783. roku swoim krewnym Karolowi i Ludwikowi von der Osten – Sacken, miejscowości Lędyczek Szlachecki i Grodno. Ponieważ jednak Ludwik von der Osten – Sacken zapadł wówczas na chorobę umysłową, dobra Lędyczek Szlachecki i Grodnę przejął jego brat Karol w dniu 16 lutego 1796 roku, za 20.010 talarów.”

Wynika z niej, że około 8. lat po śmierci ojca, jego synowie Karol i Ludwik odkupili od kuzynów, swoje rodzinne majętności, które niewątpliwie musieli przecież uprzednio odziedziczyć. Wnioski, które się nasuwają w kontekście powyższej informacji, pozwalają wysnuć przypuszczenie o kolejnych długach zaciągniętych przez Franciszka Jakuba, tym razem u szwagierki, których spłata, jeżeli nie przewyższała wartości posiadanego majątku, to w każdym bądź razie odpowiadała jego wartości w związku, z czym bracia spadkobiercy spłaciwszy siostrę Karolinę, zmuszeni byli do jego przekazania wierzycielce – stryjence. Odkupienie, Lędyczka i Grodny mogło wynikać z rodzinnych sentymentów, ale być również przemyślaną inwestycją odzyskania miejscowości położonej przy uczęszczanym szlaku handlowym. Nie ulega wątpliwości, że Karol, do którego ostatecznie należał Lędyczek, gospodarzył w nim do swej śmierci w dniu 08.02.1813., zapisując go w testamencie swemu siostrzeńcowi, Augustynowi Radońskiemu.

Z małżeństwa Franciszka Jakuba z Dorotą, znane jest następujące potomstwo, opisane w historii pokolenia VI.:

-         Karolina, urodzona w nieznanym roku, prawdopodobnie przed 1743., wyszła za mąż za Marcina Radon Radońskiego, rotmistrza wojsk koronnych. Zmarła 26.05.1808. w Chlebowie.

-         Ludwik Kazimierz, urodzony ok. 1743. i zmarły w nieznanym roku, według zapisu Otto Goerke’go w jego książce „Der Kreis Flatow”, wydanej w Złotowie w 1918. r. „zapadł na chorobę umysłową.”

-         Karol Ludwik, urodzony ok. 1744., od 1783. współwłaściciel, a od 1796. jedyny właściciel Lędyczka Szlacheckiego i Grodna (Bergelau). Zmarł 08.02.1813.

LUDWIKA                                                                                                             KOD: V.8.

é -?-  -  -?-

Imię tej córki znamy wyłącznie z tekstu streszczenia testamentu cytowanego w życiorysie Jana Wiganda, które zawiera następujące zdanie:

„Gaspar Zygmunt de Flemming, kapitan królewski i mąż córki Ludwiki, został już zaspokojony otrzymując oprócz posagu żony, dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce donatora Helenie.”

Są to wszystkie informacje, jakie dotarły do naszych czasów o losach Ludwiki. Niewykluczone, że szczegółowa kwerenda genealogiczna rodziny Flemming przyniosłaby niektóre daty metrykalne dotyczące przypuszczalnie wyłącznie jego osoby, ale nie uzupełniłoby to naszej wiedzy o kolejach losów jego żony.

W tym miejscu należy jednak wyjaśnić pewne nieporozumienie związane z osobą męża Ludwiki, a zawarte w kronice rodzinnej. Otóż kronikarz Kazimierz podaje jako pewnik, że została ona poślubiona nie Gasparowi Zygmuntowi, a Jerzemu Flemming’owi. Informacja ta oparta jest niewątpliwie na błędzie zamieszczonym przez Kaspra Niesieckiego w jego „HERBARZU POLSKIM”, powtórzonym zresztą w jednej z edycji ENCYKLOPEDII  Orgelbranda, a sprostowanej przez Teodora Żychlińskiego na str. 90., jedenastego rocznika jego ZŁOTEJ KSIĘGI SZLACHTY POLSKIEJ”. Cytowany wyżej tekst testamentu przesądza ostatecznie wszelkie wątpliwości dotyczące męża Ludwiki.

EGIDIUSZ JERZY WILHELM                                                                           KOD: V.9.

é przed 09.03.1742. - 02.05.1817.

L.W. Brüggemann w swoim „Szczegółowym Opisaniu Współczesnego Stanu Przedniego i Tylnego Pomorza królewskiego Księstwa Pruskiego” {„AUSFÜRLICHE BESCHREIBUNG des gegenwärtigen Zustandes KÖNIGL. PREUSSISCHEN HERZOGTHUMS VOR = und HINTER = POMMERN”} w części drugiej tomu II., wydanego w Szczecinie w 1784. roku na stronie 744., pisze:

„Borucino stanowiło dawne lenno rodzin von Falk i von Münchow i przeszło w posiadanie starosty Aegidiusza Christopha von der Osten jako nowe lenno Ostenów. Po podziale w dniu 9 marca 1742 przeszło na pogrobowego syna starosty Gerarda Kazimierza, referendarza trybunału Aegidiusza Georga Wilhelma von der Osten, który między 12 i 13 lipca 1773 wraz ze swą matką i siostrą osiadł oddzielnie w tym majątku.”

Gdyby nie fakt, że autor tego „Opisania”, żył i pisał współcześnie z Egidiuszem Jerzym Wilhelmem, mało wiarygodne byłoby wywiedzenie jego pochodzenia bezpośrednio od Kazimierza Gerharda. Zbyt duży przedział czasowy dzielił tych dwóch ludzi, aby można było bez podkreślenia wątpliwości zaakceptować taką filiację. Według nadzwyczaj elastycznie rozważanych przedziałów życia Kazimierza Gerharda, rozpatrzonych w opisie poprzedniego pokolenia, urodził się on około 1665., a jego syn – o czym bezspornie wiadomo, zmarł 02.05.1817. roku, zatem dystans dzielący te daty wynosi 152. lata, co wydaje się liczbą niespotykaną w ciągłości pokoleń. Niemniej z przytoczonych dokumentów wynika, że należy ją uznać za autentyczną. Jedynym wytłumaczeniem jest długowieczna żywotność Kazimierza Gerharda, który z drugą – względnie kolejną – nieznaną żoną, spłodził pogrobowego syna.

Wskazówką dla ustalenia roku narodzin tego syna może być data objęcia przez Egidiusza Jerzego Wilhelma majątku Borucino, co nastąpiło między 12. i 13. lipca 1773. Jeżeli podział majętności przyznający Borucino Egidiuszowi miał miejsce w 1742. roku, to zaistniałą różnicę 31. lat wytłumaczyć można początkowo małoletniością właściciela, a później okresem nauki i służby wojskowej.

Zasady obowiązujące w Królestwie Pruskim w stosunku do klasy szlacheckich posiadaczy ziemskich i ich męskiego potomstwa przedstawione zostały przy omawianiu życia Jana Wiganda (KOD: IV.1.). Przyjmując, więc, że wychowany przez matkę oddany został w stosownym wieku do szkoły gdzie nabył wiadomości niezbędnych do późniejszego objęcia funkcji referendarza trybunału oraz przeszedł niezbędne przeszkolenie wojskowe, to rok jego urodzenia wypadałby około 1739.. Konsekwencją tego, byłoby z kolei wyznaczenie daty śmierci jego ojca, Kazimierza Gerharda najpóźniej na rok 1738. Przy tak zakreślonych granicach czasowych, okresy życia ojca i syna nabierają realności.

Mimo logiki powyższego rozumowania, należy jednak zachować do tego rodzaju wyliczeń daleko idącą ostrożność, w związku z czym przezorniej napisać, że urodził się przed 09.03.1742.

Datowany zapis autora „Opisania”, o zamieszkaniu dziedzica Borucina w jego posiadłości „... wraz ze swą matką i siostrą ...”  potwierdza dużą różnicę wieku między jego zmarłym od dawna ojcem, a matką Egidiusza. Należy również domyślać się, że wymieniona siostra należała do rodzonych, a nie do przyrodnich, a w takim razie musiała być starsza od brata i w 1773. roku była z pewnością starą panną.

Egidiusz Jerzy Wilhelm zmarł 2. maja 1817. roku, a więc dopiero w XIX. wieku i został pochowany w Łomczewie, gdzie na przykościelnym placyku, przy figurze Matki Boskiej, stał jeszcze w 2001. roku, wyłamany z jego grobu na wyżej położonym - całkowicie zdewastowanym – cmentarzu poniemieckim, metalowy, lany z żeliwa krzyż, z następującym napisem:

                                „AEGIDIUS GEORGE WILHELM V.D. OSTEN

                               Erb. und Patronatsherr der Herschaft Lümzof

                                               Gest den 2 Mai 1817”

Opis Borucina z próbą wyjaśnienia skomplikowanych stosunków własnościowych, wynikających prawdopodobnie jeszcze z okresu feudalnych układów dziedziczenia lenn, znajduje się w rozdziale „OPIS MIEJSCOWOŚCI”. Tam też oprócz charakterystyki poszczególnych miejscowości i ich łączności z historią rodu, zawarto próbę wyjaśnienia związków Egidiusza Jerzego Wilhelma z Łomczewem.

Opracował w październiku 2003. Michał Osten – Sacken.

Poprzedni rozdział
Powrót o poziom wyżej
Następny rozdział

Powrót do spisu treści