Poprzedni
rozdział |
Powrót
o poziom wyżej |
Następny
rozdział |
Powrót
do spisu treści |
Wszyscy przedstawiciele pokolenia V. zostali - jako potomkowie poprzedniego - wymienieni i krótko scharakteryzowani przy prezentacji postaci ich rodziców. Urodzili się za wyjątkiem Egidiusza Jerzego Wilhelma oraz przypuszczalnie Franciszka Jakuba, w końcowych latach XVII. stulecia, a ich dojrzałe życie upłynęło rzecz jasna w wieku następnym, przy czym w odniesieniu do dzieci Jana Wiganda i Doroty Zofii można przypuszczać, że prawie wszystkie przyszły na świat po brandenburskiej stronie granicy w Hasenfier [Ciosańcu]. Po przeniesieniu się rodziców w roku 1699. do Radawnicy, automatycznie związały one swoje dalsze życie z losami I. Rzeczypospolitej stanowiąc ostatnie pokolenie, któremu losy pozwoliły w komplecie zakończyć je w Królestwie Polskim. Należy przypuszczać, że śladem wielu znanych historiografii pokoleń żyjących w czasach przełomów znamiennych dla cywilizacji europejskiej, a nieświadomych ich epokowego znaczenia, także i oni nie mieli prawdopodobnie rozeznania wagi dokonanej przez ich rodziców zmiany państwa, co determinowało bliską i daleką przyszłość zarówno ich samych jak i ich potomstwa, ani też z postępującego upadku i bezwładu politycznego nowego kraju ich zamieszkania - Rzeczypospolitej.
Cytowane dalej dokumenty grodzkie związane głównie z przeprowadzonymi przez przedstawicieli tego pokolenia operacjami gospodarczymi oraz nieliczne znane i przytoczone w tekście wydarzenia z ich życia, ilustrują wyłącznie oderwane fragmenty aktywności – zazwyczaj ekonomicznej - poszczególnych jego przedstawicieli i siłą rzeczy stanowią jedynie krótkie epizody potwierdzające ich egzystencję, nie pozwalają jednak dostrzec indywidualnych postaci ludzkich osadzonych w realnym środowisku. W żaden sposób nie możemy się z nich dowiedzieć, jak żyli, jak mieszkali, w co się ubierali i jak wyglądali, co jedli i pili oraz czym się, na co dzień zajmowali. Z tego powodu uważam za przydatne jako wprowadzenie do opisu znanych, bo potwierdzonych epizodów z ich życia, zacytowanie stosunkowo obszernych fragmentów książki Jana Stanisława Bystronia pt. „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI i XVIII.”, które mogą pomóc wyobraźni w przywołaniu i przybliżeniu ich sylwetek osadzonych w ówczesnym życiu codziennym, a które to wyjątki z powodzeniem można odnieść również do schyłkowych lat pokolenia IV. i młodości VI.
XVIII.- wieczną rzeczywistość organizacji politycznej Rzeczypospolitej, zdecydowanie różniącej się od autorytatywnego modelu sąsiedniego Królestwa Prus, autor przedstawił w II tomie swej książki w rozdziale „Życie polityczne”, z której istotne fragmenty cytuję:
„Organizacja
państwowa była dość luźna i mało wypracowana.
Było poczucie łączności i przynależności do Rzeczypospolitej, była duma
stanowa
i państwowa, był sejm i król; poza tym całe wielkie państwo było
właściwie
zespołem ogromnej ilości drobnych organizmów politycznych, dość
zewnętrznie ze
sobą zespolonych, żyjących najczęściej własnym, zamkniętym życiem.
Administracja państwowa w nowożytnym tego słowa pojęciu właściwie nie
istniała.
Poza wielkimi urzędami koronnymi i nadwornymi, które miały swe
agendy i zakreśloną
mniej lub więcej wyraźnie kompetencję, nie było właściwie hierarchii
urzędów
podwładnych, chociaż byli liczni, nadmiernie liczni urzędnicy,
najczęściej
tytularni. Wojewoda był wielkim dygnitarzem, ale wpływ jego zaznaczał
się w
senacie, gdzie z tytułu swej godności krzesło zasiadał, poza tym miał
jeszcze
takie czy inne uznanie wśród szlachty-braci, ale żadnych spraw
wojewódzkich nie
prowadził, akt nie podpisywał, urzędem nie kierował.
Podwojowodzi,
mieszkający w mieście wojewódzkim, prowadził pewne agendy,
przede wszystkim
sprawy sporne między chrześcijanami i Żydami, ale poza tym znaczenia
nie miał.
Starostowie, niegdyś reprezentanci władzy królewskiej w
powiecie, stali się
stopniowo jedynie dzierżawcami królewszczyzn. Podkomorzowie,
zamożni ziemianie,
rozstrzygali spory graniczne, i to raczej jako arbitrowie obywatelscy
aniżeli
jako urzędnicy.
Poza
tym wszechwładnym panem i administratorem ludności poddańczej był w
każdym
majątku dziedzic, w dobrach kościelnych biskup czy opat, w
królewszczyznach
starosta, w miastach magistrat. Szlachta nie znała pana nad sobą;
władzą tej
demokracji szlacheckiej był sejmik, często mający wcale rozległą
kompetencję,
nadrzędną władzą był sejm, faktycznymi zaś przywódcami byli
trybunowie polityczni,
magnaci, otoczeni tłumami klientów.
Jedynym stałym czynnikiem życia publicznego na prowincji był gród, po części urząd, przede wszystkim jednak sąd i kancelaria notarialna. Gród był sądem szlacheckim, w grodzie też zapisywano, „oblatowano” wszelkie akty, poczynając od testamentów, kończąc na konstytucjach sejmowych. Dla ogromnej większości szlachty sejmik i gród były jedynymi instancjami publicznymi, z którymi miało się w życiu do czynienia.”
Klucz radawnicki stanowił również taki wspomniany wyżej mikroświat, z tą może różnicą, że położony był na pograniczu dwóch państw. Jan Wigand przenosząc się na teren Rzeczypospolitej nie zrywał automatycznie związków z najbliższą rodziną pozostawioną po pruskiej stronie granicy, mimo wszystko jednak więzy te zostały z pewnością poluzowane, co widoczne się staje już w następnym pokoleniu, a w kolejnych praktycznie zamierają. Tym bardziej, więc - na początku w nowym i pewnie obcym środowisku - domowe więzi licznej rodziny stały się ściślejsze. O stosunkach rodzinnych pisze Jan S. Bystroń w tym samym II. tomie w rozdziale „Rodzina” następująco:
„Rodzina
była podstawową organizacją społeczną, a więź krewieństwa silniejsza
ponad inne
łączniki. Rodzina tworzyła całość, na tle której dopiero silniej
mogła
występować jednostka; rodzina odgrywała rolę polityczną, rodzina
prowadziła
gospodarstwo, była wreszcie zespołem współżyjących najbliżej
ludzi. Oczywiście,
znaczenie takie ma rodzina tylko wśród szlachty i patrycjatu
miejskiego, ale
przecież tylko tam były tradycje i ambicje społeczne.
Bogata
terminologia świadczy, że do stosunków krewieństwa przywiązywano
znaczną wagę.
W osiemnastym wieku rozpowszechnił się obcy szwagier i kuzyn, co było
już
dowodem słabnącego zainteresowania dla związków rodzinnych, ale
tam, gdzie
dawna tradycja była żywa, bardzo dokładnie określano stopień
krewieństwa czy
powinowactwa. Tak więc brat męża zwał się dziewierz, brat żony szurzy,
siostra
męża zołwica, siostra żony świeść, żona brata męża jątrew;
rodziców męża zwano
świekrami, rodziców zaś żony teściami.
Krewieństwo
liczono po ojcu i matce, czyli jak powszechnie mówiono, po
mieczu i kądzieli,
przy czym nierównie większą wagę przywiązywano do krewnych
odojcowskich, noszących
to samo nazwisko i pieczętujących się tym samym herbem. Prawnicy i
heraldycy
wypracowali z czasem system liczenia pokrewieństwa, rozróżniając
bliższych i
dalszych krewnych, z linii prostej i bocznej, ale w praktyce ci, z
którymi
częściej się stykano, a zwłaszcza mieszkający pod jednym dachem, byli
niewątpliwie bliską rodziną.
Krewni
występują
najczęściej razem, akcentując swą łączność, zwłaszcza jeżeli noszą to
samo nazwisko.
Obowiązkiem ich jest wzajemną pomoc, i to zarówno w sprawach
gospodarczych, jak
osobistych czy publicznych; krewni występują jako świadkowie,
rzecznicy,
opiekunowie przy działach rodzinnych, przy postępowaniu spadkowym
występują
jako doradcy, rzeczoznawcy, mediatorzy.”
Nie wiemy niestety jak wyglądał pierwszy rodzinny polski dom Jana Wiganda w Radawnicy. Wiadomo jedynie, że pod częścią środkową istniejącego pałacu z połowy XIX. wieku, znajdują się piwnice nadzwyczaj solidnie zbudowane, o sklepieniach krzyżowo – beczkowych, które wyglądają na dużo starsze aniżeli początek XVIII. wieku. Można, więc przypuszczać, że istniały również w momencie zakupu posiadłości przez Jana Wiganda i na nich właśnie zbudowany był obszerny dwór prawdopodobnie obronny, jako że pogranicze polsko – brandenburskie było terenem „gorącym”, na którym napady rabunkowe z obszaru Brandenburgii nie były niczym nadzwyczajnym. Czy dwór ten był już wówczas w całości murowany, czy też drewniany postawiony na starszych trwałych piwnicach, mogłyby rozstrzygnąć specjalistyczne badania istniejącego budynku; nie wiadomo również czy został przez nabywcę wyremontowany, unowocześniony i przystosowany dla jego licznej rodziny, czy tylko zasiedlony po drobnej adaptacji. Można przypuszczać, że jakieś prace musiały zostać wykonane, jako że Radawnica poprzednio nie była samodzielną siedzibą dziedzica, a jedynie miejscem pobytu kolejnych zarządców zwanych wówczas dwornikami.
Wydaje się natomiast pewne, że miejscowości Górzna i Grudna względnie Lędyczek Szlachecki, będące po śmierci Jana Wiganda przejściowo stałymi siedzibami jego synów – spadkobierców, nie posiadały do tego czasu wogóle budynków okazalszych, aniżeli chłopskie chaty i z pewnością musieli oni swe domy dopiero na ich terenie pobudować. Tym bardziej, że były to wyłącznie oczynszowane wsie włościańskie, nieposiadające dworskich folwarków..
Grudna opuszczona wkrótce po II. wojnie światowej praktycznie przestała istnieć w latach 60. XX. stulecia, w związku z czym zachowały się tam jedynie nieliczne ślady murów i fundamentów wskazujące na ich nietrwałą konstrukcje z gliny i pojedynczych wypalonych cegieł, natomiast w Górznej możnaby się dopatrzyć śladów skromnego dworu w budynku starej szkoły, ale jest to wyłącznie niczym nie potwierdzony domysł. Z kolei w części współczesnego nam Lędyczka położonej na południe od centrum tej miejscowości, zwanej wówczas Downicą lub Lędyczkiem Szlacheckim, nie zachowały się żadne ślady zabudowań dworskich, w związku, z czym nieznana jest nawet lokalizacja tego quasi dworu. Zważywszy, że z wszystkich niewiadomych, pewnym jest jedynie wspólne zamieszkiwanie licznej rodziny Jana Wiganda w okresie od 1699. do połowy 1730. w Radawnicy, zaś po jego śmierci w wyniku podziału majątku, utworzenie odrębnych siedzib również w Górznej i Grudnej, aby dowiedzieć się jak takie dwory wyglądały i jak były urządzone, warto zacytować fragmenty rozdziału „Mieszkania” z II. tomu książki J.S. Bystronia:
„Zmieniały się
zwyczaje i poglądy, zmieniać się więc
musiały także i mieszkania, które są zewnętrznym wyrazem poziomu
życia i
aspiracji ich właścicieli. Od szesnastego do osiemnastego wieku
społeczeństwo
polskie przeszło przez bardzo istotne zmiany, a zatem także i w
zakresie
kultury mieszkaniowej wcale wyraźnie możemy je obserwować.”
„Daleko
bardziej skomplikowane są dzieje mieszkań szlacheckich. Stan
szlachecki, pomimo
teoretycznej równości szlachty-braci, był bardzo
zróżnicowany, podlegał
rozmaitym wpływom kulturalnym i różne warstwy tego stanu
rozmaitej podlegały
ewolucji. Obok małych dworków, słomą krytych, i chat zagonowej
szlachty,
niewiele różnych od włościańskich, wyrastały ogromne,
kilkupiętrowe zamki i
pałace o nie kończącej się amfiladzie sal i wspaniałej fasadzie,
demonstrującej
wielkość rodu; wewnętrzne urządzenie mogło mieć cechy rodzime, ale też
często
bywało włoskie, niemieckie, francuskie, tureckie. W ciągu niedługiego
okresu
lat mieszkanie mogło ulec zasadniczej zmianie, a nieraz i dawny budynek
ustępował
miejsca nowomodnemu; gdzie indziej znów stary dwór i
również stare meble trwały
przez wieki. Tradycjonalizm walczył z nową, obcą modą na każdym
terenie, także
i w zakresie mieszkaniowym.
Zmiany
nie były jednak tylko kwestią kaprysu czy mody, narzucającej raz te,
drugi raz
inne wzory; zmieniały się warunki życia społecznego-gospodarczego.
Przede
wszystkim sam fakt, że szlachta osiada na roli i, zarzucając stopniowo
rycerskie
rzemiosło, zaczyna się bawić gospodarstwem, wpływa na dom i mieszkanie;
dawny
dwór był strażnicą wojskową, ufortyfikowaną pozycją czy
zameczkiem, nowy dwór
staje się wygodnym mieszkaniem zamożnego ziemianina, kancelarią zarządu
dóbr,
ośrodkiem gospodarstwa.”
„Kogo
nie stać było na budowę nowomodnego pałacu, a chciał jednak dostosować
się do
nowego stylu, przerabiał stary dwór, zmieniając go na rozmaite
sposoby.”
„Od
połowy osiemnastego wieku stawianie nowych pałaców i
przerabianie starych
dworów wedle mody przybrało bardzo wielkie rozmiary; zresztą
typowy dzisiejszy
dwór wiejski, a nawet i dworek szlachcica zagonowego wywodzi się
z tych
czasów.”
„Murowane
dwory zaczynają się istotnie mnożyć dopiero za Stanisława Augusta.
Stare powiedzenie
twierdziło co prawda, że to Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a
zostawił murowaną, ale mury te wznoszono tylko dla większych
kościołów,
klasztorów, zamożniejszych miast i zamków warownych;
przez wieki jeszcze typowy
dom mieszkalny, nawet magnacki, był stawiany z drzewa.”
„Dodać
można, że styl murowanych pałaców wywarł znaczny wpływ na fasady
drewnianych dworów,
budowano je symetryczniej, starano się naśladować układ pałacowej
fasady,
próbowano nawet czasem frontonu klasycznego z kolumnami z
drzewa.”
„Do
domu prowadziły drzwi wejściowe, wielkie, szerokie, czasem ozdobne.
Dwór mógł
być niewielki, ale drzwi winny były demonstrować pozycję socjalną
gospodarza i
zapraszać do środka.”
„Okna
przedstawiały w dworze szlacheckim dość trudny problemat: wygoda
przemawiała za
małymi oknami, które by najmniej dopuszczały zimna, wystawny zaś
styl lubował
się w wielkich, ozdobnych oknach, zwłaszcza od czasu, gdy zapanowała
moda
francuska.
Okna
były pojedyncze; dopiero z końcem osiemnastego wieku zaczęto propagować
za
niemieckim wzorem podwójne, zachowujące więcej ciepła w pokoju.
W chałupach
wiejskich były najczęściej małe okienka, nie dające się otwierać i
skąpo
użyczające światła, w dworach coraz to zamożniejszych były coraz to
większe i
wystawniejsze okna, ale też coraz to zimniej bywało w pokojach, tak że
czasem
gospodarze chętnie szukali ciepła w skromniejszych, ale ciepłych izbach
w
oficynie.”
„W
zamożniejszych dworach były okiennice, na noc zamykane; normalnie
wstawiano je na zewnątrz, jedynie bardzo już wystawne domy miały
okiennice od
pokojów zamykane.
W uboższych domach nie było podłogi, lecz jedynie ubita glina, którą czasami skrapiano wodą. Podłogi były przeważnie z prostych tarcic, obok siebie układanych; ponieważ zazwyczaj przykrywano je, przynajmniej w bardziej reprezentatywnych izbach, kilimami czy dywanami, przeto nie dbano o wygląd zewnętrzny samej podłogi. W większych budynkach kładziono też płyty kamienne. Stopniowo zaczyna się tu stosować nieco dekoracji: układa się posadzki z płyt drewnianych czy kostek kamiennych w rozmaite wzory.”
„Ściany
bielono wapnem; najprostszy to był i najczęstszy sposób
utrzymywania pokoju w czystości. Od chat włościańskich aż do
salonów stosowano
to bielenie, chyba że kto miał większe ambicje artystyczne.”
„Dość
rzadkie były obicia papierowe, zrazu kołdrami zwane, z
kolorowego papieru, zdobione ornamentem drzeworytniczym; w osiemnastym
wieku
zjawiają się za wzorami francuskimi tapety malowane. Obicia te były
mało
praktyczne; za papierem znajdowało łatwe schronienie robactwo domowe, a
także i
myszy.”
”Najważniejszą
jednak dekoracją wnętrza były opony, zawieszane na
ścianach, narzucane na stoły i ławy, kładzione na podłogach. W prostej
izbie
drewnianego dworu takie makaty czy kilimy znaczyły zamożność
mieszkańców wożono
je ze sobą w podróż, aby brudną karczemną izbę zmienić w
pokój, godny przyjęcia
pana, brano je na wojnę, aby ozdobić wnętrze namiotu.
Rozmaite
były te makaty i kobierce, różnej techniki, bardzo różnej
wartości; większość
ich ze Wschodu pochodziła, ale nie brakło też włoskich, flamandzkich
czy
francuskich; płacono za nie nieraz nadzwyczajne ceny, ale też dużo
przywożono z
wypraw wojennych jako łup. Nie wszystkie jednak obicia były obcego
pochodzenia;
długi szereg warsztatów kilimiarskich pracował na ziemiach
polskich, czy to
przy pałacach magnackich, czy to na wsiach. Przeważały tutaj wzory
wschodnie,
gdyż zamiłowanie do orientalnej wystawności było powszechniejsze
wśród średniej
szlachty, organizowano jednak również i fabryki, do
których holenderskich czy
francuskich kierowników sprowadzano.”
„Na
ścianach wieszano chętnie obrazy. Nie zwracano uwagi na poziom
artystyczny,
gdyż te zagadnienia były obce społeczeństwu staropolskiemu; obok
wartościowych
obrazów obcych mistrzów, sprowadzanych z zagranicy,
wieszano bez wyboru płótna
cechowych malarzy małomiasteczkowych. Obraz nie był tylko elementem
dekorującym; zasadniczą jego wartością była treść. Ogromna większość
obrazów
przedstawiała tematy religijne, a więc obrazy świętych czy też sceny
biblijne,
tudzież portrety rodzinne.
Kto tylko był przywiązany do tradycji
rodzinnej, a każdy chyba szlachcic wysoko sobie ją cenił, starał się o
portrety
przodków. Magnaci zamawiali je u mistrzów zagranicznych,
średnia szlachta dawała
się portretować u byle kogo, aby tylko obraz był; niejeden taki portret
zapewne
daleko odbiegał od prawdy, zwłaszcza że miał on służyć uświetnieniu
rodu;
spokojnych hreczkosiejów przedstawiano jako wielkich rycerzy czy
też
dygnitarzy, nad herbami kładziono mitry. Obrazów tych było dużo;
były one jakby
materialnym świadectwem dawności i świetności rodziny.”
„Wieszano
też na ścianach broń, kupną czy zdobyczną; nieraz cała
kolekcja broni rozmaitego pochodzenia była główną ozdobą pokoju.
Obraz Matki
Boskiej, dwie szable i para pistoletów, zawieszone na kilimie
prostej wiejskiej
roboty, oto jedyna dekoracja ubogiej chaty szlachcica zagonowego; w
zamożniejszych
rodzinach gromadzono całe muzea broni, zwłaszcza kosztownej, srebrem
wykładanej,
sadzonej drogimi kamieniami, wschodniego pochodzenia, choć tu i
ówdzie były także
włoskiego czy hiszpańskiego pochodzenia pancerze lub niemieckie szpady.”
„W izbach mieszkalnych
stawiano piece lub kominki, które najczęściej starano się tak
zbudować, aby
były ozdobą pokoju; piece wykazywały raczej niemieckie, kominki
włoskie, później
francuskie wpływy. Kominki, mniej praktyczne, były bardziej popularne,
zwłaszcza że stawiano je w sieni i w izbie stołowej, gdzie gromadziła
się
rodzina i goście, przy ogniu na kominie gawędząc i pijąc węgrzyna. Na
kominkach
umieszczano powszechnie herby, czasami i jaki napis się trafił,
zwłaszcza w
zamożniejszych domach.”
„Oświetlano
izby skąpo i prymitywnie. Najczęstszym wśród szerokich
warstw sposobem oświetlania było palenie łuczywa, a więc trzasek czy
szczap,
najczęściej sosnowych, które wtykano po prostu w szpary w
ścianach, w otwory
specjalnie w tym celu wydłubane w piecu, kładziono na stojakach lub też
na zawieszonej
u góry kracie. Oświetlenie to było powszechne wśród ludu,
ale znane było także
w uboższych domach mieszczańskich czy szlacheckich.”
„Świece
sporządzano od dawien dawna domowym sposobem, zatapiając
wielokrotnie knot w rozpuszczonym łoju czy wosku; z czasem zaczęto
sporządzać
formy do odlewania świec, aby nadać im kształtniejszy wygląd.”
„Świece
te przylepiano zrazu gdziekolwiek, na ławach, na stołach, z
czasem zaczęto sporządzać lichtarze; w miarę podnoszenia się stopy
życiowej
lichtarze te stawały się coraz kosztowniejsze, zwłaszcza że wzory
kościelne
tudzież wpływy zagraniczne (wcale wyraźnie także i orientalne)
oddziaływały
coraz silniej. Obok lichtarza zaczęto używać szczypców do
obcinania knota; w
domach zamożniejszych weszły w modę całe garnitury lichtarzowe wraz z
szczypcami i kapturkiem do gaszenia, często ze szlachetniejszego
metalu,
zwłaszcza ze srebra wykonane.
Obok
lichtarzy (i latarni) przenośnych używano powszechnie w domach nieco
zamożniejszych, świeczników, wiszących u pułapu. Najprostszą ich
formą były
dwie skrzyżowane listwy, zawieszone na sznurze, na których
umieszczano świece,
ale bardzo szybko zaczęły się rozpowszechniać „pająki” i „korony”,
coraz to
bardziej ozdobne, wykonane w metalu czy też zestawiane z płyt
szklanych, nierzadko
z wyobrażeniami figuralnymi.”
„Przypatrzmy się z kolei
umeblowaniu. Jeżeli w zakresie architektury moda tak silny wywierała
wpływ, że
często budowano domy w nowym stylu obok starych, zupełnie jeszcze
zdatnych do
mieszkania, to tym bardziej w zakresie urządzenia wewnętrznego moda
musiała
oddziaływać na ciągłą wymianę mebli. Było to jeszcze tym łatwiejsze, że
można
było meble sprowadzać z zagranicy; istotnie, prawie wszystkie
kosztowniejsze
meble były włoskiego, francuskiego, niemieckiego czy wschodniego
pochodzenia.
Za czasów renesansu ceniono wysoko meble włoskie, z drzew
kosztownych, zdobione
intarsją czy inkrustem; dużo sprowadza się mebli gdańskich, ciężkich i
masywnych, które dopiero w ciągu osiemnastego wieku ustępują
lekkim formom
ludwikowskich garniturów.
W
środku izby stołowej i bawialnej znajdował się stół, najczęściej
prostą
stolarską robotą wykonany, czasem malowany lub przykryty jakąś ozdobną
materią;
do obiadu nakrywano stół obrusem i za brak ogłady towarzyskiej
uważano
podawanie potraw na nie przykrytym stole. Ozdobniejsze stoły były
zdobione
intarsjami czy inkrustami; w pałacach były też stoły hebanowe,
marmurowe, nawet
czytamy i o stołach krytych srebrną blachą.
Siadano
na ławach; długie ławy wzdłuż ściany starczyły na całą rodzinę, a także
i dla
gości, gdy zaś zgromadziło się więcej osób, wnoszono dalsze
ławy, czasem
naprędce sporządzone, przy czym kładziono na nie w nieco zamożniejszych
domach
jakieś pokrycie, najczęściej domowej roboty kilim. Stołki są zdobyczą
późniejszą; przyszły one z zagranicy przede wszystkim z Niemiec,
skąd też ich
dawna nazwa „zydel” pochodzi, i powszechne u mieszczan, stopniowo także
i w
dworach zaczęły być stosowane, najpóźniej zaś, często dopiero w
połowie
dziewiętnastego wieku, pojawiły się i w chatach włościańskich.”
„Obok
prostą stolarską robotą zbitych zydli bywały także i krzesła,
wygodne i ozdobne, z poręczami. Miękko wyścielone lub też skórą
obite,
przeznaczone dla honoracjonów, dla osób w podeszłym wieku
lub też chorych,
których też w krzesłach noszono.”
„W
pokoju stołowym stała „służba”, zwana coraz częściej kredensem,
szafa na przechowywanie naczyń stołowych i szkła. Szafa ta składała się
zazwyczaj
z dwóch części, dolnej, z szufladami, i górnej otwartej
lub też oszklonej.
Kredensy bywały zazwyczaj dość wielkie, gdyż do stołu dużo zasiadało
osób, a
popisywanie się ilością i wystawnością naczyń było powszechne; czasami
i dwa
wielkie kredensy stały w rogach pokoju.
W
większych domach przeznaczano na przechowywanie sreber stołowych i
szkła osobną izbę, także kredensem zwaną, zostającą pod baczną opieką
osobnego
urzędnika dworskiego, który odpowiadał za całość złożonych tam
skarbów.
Naczynia były zrazu drewniane i metalowe, zwłaszcza cynowe, w zamożniejszych domach srebrne; stopniowo zaczyna się jednak rozpowszechniać użytek talerzy fajansowych i porcelanowych, tudzież szkła. Starzy sarmaci niechętnie patrzyli na fajanse, oburzali się na marnotrawstwo szkła; można sobie wyobrazić, że przy podochoconym nastroju biesiad tłuczono talerzy i kielichów bardzo dużo.”
„Porcelana
wchodzi w modę za czasów saskich. Zrazu mamy tu do
czynienia z importem obcym, saskim i holenderskim czy angielskim, przy
czym
nieraz i jakiś przedmiot chiński lub japoński do Polski się przedostał
i był
podziwiany jako osobliwość; potem magnaci zaczynają organizować fabryki
porcelany w kraju, sprowadzając wykwalifikowanych mistrzów z
zagranicy. W tych
też czasach zaczynają się pojawiać rozmaite drobiazgi, figurki itd. z
porcelany
lub fajansu, które stawiano na stołach dla ozdoby lub też w
serwantkach za
szkłem gromadzono.”
„Do
przechowywania cenniejszych ubrań i drobniejszych przedmiotów
zbytku służyły skrzynie. Zrazu były one jedynym schowkiem, który
można było
zamknąć, i przez długie jeszcze czasy wśród uboższej szlachty, a
do dziś dnia u
ludu, skrzynie zastępują szafy, które rozpowszechniają się dość
późno.”
„Stopniowo
wchodzą w powszechniejszy użytek szafy, zrazu tylko w
zamożnych domach spotykane. W szesnastym wieku znano je pod włoską
nazwą, jako
almarie, później nazwa niemiecka szafy zwyciężyła; zresztą szafy
niemieckie,
przede wszystkim gdańskiego wyrobu wyparły nierównie
kosztowniejsze, zdobne
intarsjami i inkrustami meble włoskie, które zresztą daleko
trudniej było
transportować niż gdańskie, przewożone na szkutach. Kogo nie było stać
na
wielką, ciężką, dostojną szafę gdańską, zamawiał podobną u stolarza w
pobliskim
miasteczku, który czasem wcale zręcznie wywiązywał się z
polecenia; niewątpliwie
niejedna szafa, uchodząca za cudzoziemską, jest rodzimego pochodzenia.”
„Sypiano
rozmaicie. Zrazu kładziono się na skórę, wilczą czy
niedźwiedzią, przykrywano zaś opończą lub kilimem; bywało, że sypiano
na ławie,
przez bardzo długie jeszcze czasy młodzież męska innego łoża nie znała.
Wygodniejsze legowiska miały kobiety, sypiające na siennikach,
wypychanych –
jak to sama nazwa wskazuje – sianem; zaczęto też z czasem używać coraz
wygodniejszych poduszek i wypychać je pierzem. W miarę wzrostu
bezpieczeństwa
osobistego i szlachta stawała się coraz wygodniejsza; wówczas i
mężczyźni
przenieśli się do wygodnych łóżek małżeńskich, obficie
zaopatrzonych w pościel,
a na dzień przykrywanych jakimś wzorzystym kilimem lub derką,
kawalerowie
jednak pozostali przy twardych „wyrkach”, których wąskość
dziwiła
cudzoziemców.”
Mieszkając na pograniczu dwóch
państw, rodzina Jana
Wiganda tak jak i on sam poddana była siłą rzeczy w zakresie ubioru i
kultury
życia codziennego - wpływom obydwu społeczeństw. Z pewnością też z
zachodu
napływały do niej, oprócz oczywistych niemieckich, trendy
francusko – włoskie,
z południa polskie z mocnymi naleciałościami tureckimi oraz
węgierskimi, a i
kraje skandynawskie na czele z Danią, narzucały z pewnością w tej
dziedzinie
swoje własne upodobania. Należy również uwzględnić służbę
wojskową męskiej
części obu pokoleń, która w ramach wypełniania zadań
wynikających z tej
profesji łączyła się z pobytem w obcych krajach i zaopatrywaniem domu
rodzinnego oprócz strojów zakupionych jako podarunki
również w zdobyczne łupy,
wśród których były niewątpliwie i ubiory. Trudno
przypuszczać, aby codziennym
strojem męskim w Radawnicy był polski kontusz, ale nie można go
przecież wykluczyć,
tak jak i różnorodności używanych strojów dostosowywanych
w miarę potrzeb do
aktualnych okoliczności. Z pewnością uczestnictwo w sejmikach kaliskich
i
wielkopolskich zwoływanych w Środzie Wlkp., czy późniejszy
udział synów Jana
Wiganda w charakterze elektorów na sejmie elekcyjnym, odbywał
się w stroju
narodowym polskim, z kolei pełnienie funkcji podkomorzego na dworze
drezdeńskim
wymagało stroju dworu saskiego wzorującego się na Wersalu, a służba
wojskowa –
munduru danej armii.
Najbliższe ówczesnej rzeczywistości
będzie prawdopodobnie założenie
pełnej gamy noszonych wówczas strojów męskich, zaś w
modzie damskiej poddawanie
się przez żeńską część tych pokoleń, aktualnym często zmieniającym się
trendom
mody, w którym to zakresie od początku historii ludzkości nie
zaszły do dziś
żadne rewolucyjne zmiany w zwyczajach pań. J.S. Bystroń w tomie II.
swej
książki w rozdziale „Strój i toaleta” pisze:
„Ubiór, który nazywano „polskim”, jest co prawda też zmienny; dopiero w czasach saskich ustala się kontusz i żupan w tej postaci, jaką następne pokolenia uznały za polski strój narodowy. Bywały okresy świadomego podkreślania polskości stroju; za Sasów kontusz jest jakby mundurem tradycyjnego, sarmackiego obozu, a nawet i w stroju niewieścim są próby nawiązania do tradycji rodzimej w postaci jupek bez rękawów, futrem podbitych, tzw. kozakinek i kołpaczków aksamitnych z sobolową opuszką.”
„Kto
te mody szerzył? Oczywiście, bardzo istotnym czynnikiem jest tu
dwór królewski,
a obok niego dwory magnackie, nieraz splendorem zewnętrznym
przewyższające
monarszy. Wielkie te dwory były w kontakcie z zagranicą; dosyć tu
zawsze było
dworzan obcego pochodzenia, którzy z dumą swój
strój nosili, chcąc swą wyższość
zaznaczyć.”
„Ale wpływy te ograniczały się jedynie do wąskich sfer dworskich i elity społecznej; dla kształtowania mody szerokich warstw nierównie istotniejszym czynnikiem był żołnierz wracający z wyprawy. Zrazu decyduje tu łup wojenny; wojsko, przebywając w obcym kraju, bierze, co pod rękę wpadnie, wkłada obce suknie, a zdobywszy obóz nieprzyjacielski, z bogatą zdobyczą wraca do ojczyzny: w tej zdobyczy ubrania i broń stanowią najważniejszą pozycję. Zaczyna się więc nosić obce ubiory najpierw dlatego, że były pod ręką, potem, aby się zdobyczą pochwalić, aż z czasem ten ubiór wchodzi w modę i od wojska przechodzi do szerszych sfer. Tak było z modą szwedzką, niemiecką, węgierską, turecką; wszystko to rodzi się w obozie, aby potem rozpowszechnić się także i u tych, którzy nigdy na wojnie nie byli.”
„Łatwo
pojąć, że w recepcji obcego stroju bardzo czynną rolę odegrała
elegancka
młodzież obojga płci. Chciano się pokazać, pochwalić czymś nowym i
obcym,
wykazać obycie z zagranicą, wreszcie odróżnić się od starszego
pokolenia. Gdy
starzy stale jeszcze w polskim stroju chadzali, młodzież coraz gęściej
przyjmowała strój obcy. Jeżeli nawet komu z młodych obca moda
się nie podobała
i sam chętnie by po polsku się nosił, przywdziewał ów obcy
strój, aby nie
uchodzić za człowieka nieobytego, a zwłaszcza aby się podobać paniom;
na
odwrót, kobiety chętnie brały obce suknie, aby zyskać uznanie
wśród młodzieży.”
„Przewrót
zasadniczy zarówno w pojęciach o stroju, jak też i po
części w pojęciach moralnych wprowadza moda francuska, lansowana
autorytatywnie
przez dwór Marii Ludwiki w połowie siedemnastego wieku. Po raz
pierwszy zjawił
się w Polsce odkryty gors, dotychczas starannie zakrywany, czy to
suknią, czy
to giezłem kryzą.”
„Połowa
osiemnastego wieku przyniosła zupełny tryumf tej mody, której
sprzyjało coraz
to dalej idące rozluźnienie obyczajów. Gorsy stawały się coraz
większe.”
„Bogaty
ubiór oznaczał dygnitarza, dawał świadectwo zamożności,
znamionował przynależność
do wyższej sfery; nie dziw, że przy powszechnej ambicji do wywyższania
swej
sytuacji zaczęło się na szeroką skalę naśladownictwo mody, aby
dorównać
przynajmniej w zewnętrznym wystąpieniu tym, którym zazdroszczono
pierwszeństwa.
Włożył więc magnat strój bogaty, to niedługo potem wedle tego samego wzoru zaczęli się ubierać zamożniejsi ziemianie; za bogatszymi poszła potem i uboższa szlachta, aż do zaściankowej, która w myśl zasady równości szlacheckiej chciała tę równość zaznaczyć. Magnaci, widząc, że nie wyróżniają się już od masy szlacheckiej, wymyślali coraz to nowsze stroje, które co ambitniejsi czy bardziej pretensjonalni ziemianie natychmiast naśladowali; zaczynał się więc pościg za nowością, który w rezultacie doprowadził do ciągłej zmienności stroju. W wyścigu tym zwyciężali oczywiście najbogatsi; inni rujnowali się, pragnąc dotrzymać tempa tych zmian.”
„Naśladownictwa
te niejedną fortunę zniszczyły; moraliści ostro zwracali się przeciwko
temu zwyczajowi,
podkreślając zgubne jego następstwa i napominając, by każdy stosownie
do swego
stanu się ubierał.”
„Dopiero
za Stanisława Augusta zdołano częściowo wstrzymać ten kosztowny wyścig
wystawności ubiorów.
W
r. 1776 sejm uchwala tzw. „mundury obywatelskie”, żupany i kontusze w
kolorach
ustalonych dla poszczególnych województw; wprawdzie i tu
zaczęto wyróżniać się
przez dodawanie bogatych szlif złotych czy srebrnych, ale ustawa z r.
1780
uniemożliwiała te dodatki, tak że skromny „mundur obywatelski” zastąpił
przesadnie wystawne stroje, wymyślane przez powszechną emulację. Był to
podobno
pomysł samego króla, który w ten sposób pragnął
ukrócić przesadny zbytek w strojach.”
„Z
kolei wypada nam przypatrzyć się wyglądowi głowy, a
więc fryzurze i zarostowi. Rozmaitość tu jest wielka; fryzura oznaczać
mogła
stan społeczny, zawód, przynależność do określonej ideologii,
związki z
zagranicą; każdy wiek wnosi tu coś nowego.”
„Tak więc wojska wracające z kampanii wschodnich, przyniosły modę podgolonej głowy, a niedługo potem, z drugiej strony, zachodnie wpływy, również przede wszystkim przez wojsko idące, przynoszą modę długiej fryzury, w obfitych kędziorach spadającej na ramiona. Moda ta przyszła wraz z oficerami cudzoziemskiego autoramentu i szerzyła się wraz z rozrastaniem się tych formacyj; kto służył w polskim autoramencie nosił polski strój i podgoloną czuprynę, kto był w obcym, chodził w obcym stroju i nosił długie włosy.”„Za modą długich włosów weszły także peruki. Kto nie mógł mieć długich włosów, kładł perukę, kto nie chciał mieć kłopotu z fryzurą, również peruki używał; z czasem stała się ona modą powszechną.”
„Zarost
noszono najrozmaiciej”„Golenie zarostu było również dość
częste.”
„Zdaje
się, że znów moda wschodnia wpłynęła na noszenie wąsów i
brody; natomiast moda
zachodnia, humanistyczna, podając rzymskie wzory, faworyzuje
znów gładko wygoloną
twarz. Znowu więc natrafiamy na znamienny kontrast: z jednej strony
moda
polska, ubiór polski i wąs, czasem i broda, z drugiej zaś brak
zarostu przy
cudzoziemskim stroju.”„W osiemnastym wieku broda należała do rzadkości,
a i
wąsy bywały coraz rzadsze, za przykładem królów,
którzy wszyscy zarost
starannie golili.”
„Także
i męskie nakrycia głowy ulegały zmianie pod wpływem obcej
mody i nowych fryzur. Dawniej nakrywano głowę czapką, której
kształt zresztą
ulegał zmianom, albo też wysokim kołpakiem; był on futrzany lub też
futrem
obszyty i oczywiście tak ciepły, że w upalne dni chodzono z gołą głową,
czapkę
trzymając w ręku lub też na uchu zawieszając; jedynie w zaciszu
wiejskim
używano czasem kapeluszów słomianych, które uchodziły za
strój pospólstwa. Na
uroczyste występy służył kołpak soboli, ozdobiony klejnotem lub też
kitą z piór
czaplich.”
„Do
stroju męskiego należała obowiązkowo szabla; była ona oznaką
szlachetnego stanu, była obroną, była też i dekoracją. Zrazu szabla
służyła
istotnej potrzebie i oznaczała rycerza; potem coraz to częściej staje
się już
tylko dekoracją, w pięknej pochwie z rękojeścią zdobioną klejnotami, z
paskami
ze złotej czy srebrnej taśmy.”
„Zwyczaj noszenia zegarków rozpowszechnił się w ciągu osiemnastego wieku. Zrazu tylko magnaci je nosili, z czasem, zwykłą rzeczy koleją, każdy, mający pretensje do czegoś lepszego, popisywał się posiadaniem zegarka; śmiano się z „zegarkowych mościpanów”, którzy demonstracyjnie nosząc zegarki, podkreślali swą wyższość socjalną. Zresztą bardzo często zegarki te nie miały większego znaczenia jako czasomierze; psuły się często, a zegarmistrza znaleźć nie było łatwo, więc noszono je raczej dla dekoracji. Pierwsze zegarki były bardzo wielkie; noszono je bez łańcuszków, na taśmie lub wstążce; potem zaczęto używać łańcuszków z dewizkami. Przy polskim stroju noszono zegarki za kontuszem lub w żupanie, przy niemieckim w specjalnej kieszonce w spodniach, panie wieszały go u pasa. Stanisław August nosił zegarek przytwierdzony do rękawa.”
O ile w zakresie stylu i wygody domów mieszkalnych ziemiaństwa, wyposażenia mieszkań, stroju i mody, nie było zapewne większych różnic pomiędzy Brandenburgią czy później Prusami, a zachodnią Rzeczypospolitą, to należy przypuszczać, że w sposobie żywienia, prowadzonej kuchni i stosowaniu używek, różnica ta była olbrzymia. Polskie, szczególnie saskie obżarstwo, nieszczęsny przymus obyczajowy „zastaw się, a postaw się”, pijaństwo bez umiaru, zwyczaj zamęczania gości natrętną gościnnością, z reguły obce były powściągliwym, pracowitym i oszczędnym społeczeństwom protestanckim. Inna sprawa, że oszczędni Wielkopolanie – niewykluczone, że wzorem niemieckich sąsiadów - w dużo mniejszym stopniu podatni byli na obowiązujące w okresie saskim obyczaje kulinarne.
Można przypuszczać, że wywodzący się i wychowany w rodzinie protestanckiej Jan Wigand był raczej z natury wstrzemięźliwy i to samo przekazał swemu potomstwu, ograniczając wystawność do niezbędnych wypadków goszczenia znaczniejszych „panów-braci”.
Z zamieszczonej w kronice jezuitów wałeckich informacji z 1699. roku mówiącej o odosobnieniu Jana Wiganda z okazji rekolekcji w okresie Wielkiego Postu w ich rezydencji w Wałczu można wnioskować, że ten neofita gorliwie przestrzegał postów, co pośrednio potwierdzać może wyżej sformułowane przypuszczenie o jego naturalnej i stosowanej w życiu codziennym, a nie wyłącznie od święta czy też na pokaz, powściągliwości.
Natomiast jakie zwyczaje obowiązywały w tej mierze w Rzeczypospolitej pisze J.S. Bystroń w rozdziale „Jedzenie, picie, palenie” :
Rzecz
prosta i zrozumiała. W mało skomplikowanym życiu przeciętnego
szlachcica, czy
tym bardziej włościanina, dobrze zastawiony stół był czymś
bardzo ważnym.
Wierzono, że człowiek zdrowy może jeść dużo, i że im więcej zje, tym
więcej sił
mieć będzie; za obowiązek gościnności uważano przyjąć gościa możliwie
obfitym
jadłem, aby go sobie dobrze usposobić i nie wydać się skąpcem i
samolubem.”
„Jak
w
takich warunkach wyglądać mogła kuchnia, dość łatwo sobie wyobrazić;
była
obfita, ciężka, korzenna, nie zawsze smaczna; przecież większy nacisk
kładziono
tu na zewnętrzny wygląd potrawy aniżeli na jej smak, na co
niejednokrotnie
skarżyli się cudzoziemcy.
Podstawą
przeciętnej kuchni w bardzo szerokich warstwach, nie wyjmując wielu
zamożnych domów
ziemiańskich, było własne gospodarstwo domowe; kupowano jedynie rzeczy
najkonieczniejsze, przede wszystkim sól i pieprz, gdyż nawet
zamiast drogiego
zamorskiego cukru trzcinowego bardzo powszechnie używano miodu.
Spożywano więc
to, czego dostarczyły pola, ogród, sad, obora, kurnik,
dokładając zwierzynę
upolowaną w lesie czy rybę z rzeki, a było tego wszystkiego pod
dostatkiem;
wychwalano przecież Polskę jako kraj mlekiem i miodem płynący,
któremu na
niczym nie zbywa.”
„Otóż
taka
to właśnie kuchnia, prosta i obfita, a nade wszystko bardzo łatwo
dostępna,
wyzywała do łakomstwa, a nawet obżarstwa. Żarłoków było dużo;
sprzyjał im styl
towarzyski i łatwość zastawiania stołu coraz to nowym jadłem.”
„Nie
zawsze jednak można było jadać tak suto; dni i okresy postu bardzo
istotnie
zmieniały wygląd stołu. Postów przestrzegano na ogół
bardzo ściśle. Zdarzało
się oczywiście, zwłaszcza na dworach magnackich, że dość lekko
obchodzono się z
nakazami kościelnymi, ale szerokie sfery społeczeństwa rygorystycznie
obserwowały post, daleko ściślej aniżeli w innych katolickich krajach.”
„A
teraz z kolei wypada pomówić o napojach staropolskich. Dział to
obszerny i
ważny.
Niechętnie
ustosunkowywało się społeczeństwo szlacheckie do wody; pito cokolwiek,
byle nie
wodę, częścią zaś istotnie z przyzwyczajenia. Niechęć ta była
odwieczna; już
przecież z początkiem XIII wieku Leszek Biały tłumaczy się papieżowi,
iż nie
może wziąć udziału w wyprawie krzyżowej z powodu „zmienionego w naturę”
przyzwyczajenia picia miodu i piwa, których w Palestynie nie ma,
zwykłej zaś
wody pić nie może (pisze o tym Długosz).”
„Jakie
to
były piwa? Zapewne najrozmaitsze co do smaku i co do jakości; spotykamy
się z
przesadnymi ich pochwałami, nierzadko też i jaki koncept na ich temat,
ale
zapewne więcej tu regionalnego patriotyzmu aniżeli obiektywnego
wartościowania.”
„Z wareckim piwem
łączy się anegdota o papieżu Klemensie
VIII, który za swego pobytu w Polsce zasmakował w tym piwie i na
łożu
śmiertelnym, dręczony gorączką, wzdychał: O
santa piwa di Polonia, o santa biera di Warka! Co słysząc
pokojowi
modlili się pobożnie, wzywając świętej Piwy na pomoc”
„Pito
dość dużo miodu, napój to w północnej Europie od dawna
znany, w dawnej Polsce ulubiony,
choć stopniowo, wraz z wzmożeniem się wpływów cudzoziemskich i
importu wina,
coraz mniej używany.”
„Najwięcej
miodu istotnie było na Podolu, ale nie brakło go także i gdzie indziej;
sławny
był miód kowieński. Ale już w drugiej połowie osiemnastego wieku
picie miodu,
zwłaszcza w wyższych sferach stało się rzadkością; uchodziło ono wraz z
kontuszem i podgoloną czupryną za staroświecczyznę.”
„Pod
koniec szesnastego wieku zaczyna się szybko rozszerzać zwyczaj picia
wina. Wino
znane było już od wczesnego średniowiecza; przyszło ono wraz z
chrześcijaństwem. Używali go księża do mszy, pito go czasem na
magnackich
ucztach, ale dopiero wzmagające się bogactwo szlachty osiadłej na
folwarkach dozwala na sprowadzanie tysięcy beczek wina zagranicznego,
przede
wszystkim z pobliskich Węgier.”
„Dziwnie
szybko rozpowszechnia się używanie wina w szerokich warstwach szlachty;
wino,
niegdyś prawie zupełnie nie znane, staje się szlacheckim napojem i
biednym już
musiał być ten, kto miłego gościa winem podjąć nie mógł.”
”Rozmaite pito wina, zależnie od stanu majątkowego i łatwości sprowadzania wina z najbliższej zagranicy. „„Wino węgierskie w Krakowskiem, Sandomierskiem i na Rusi; w Prusiech, w Kujawach i na Litwie francuskie rozmaite i zamorskie, jako to pontak, muszkatel i szczecińskie; w Poznańskiem i Kaliskiem, gdzie panowie i szlachta we wszystkim wielką zachowują oszczędność, dla pryncypialnych osób wino węgierskie i to dobre, na szary koniec francuskie; Na Ukrainie wino wołoskie i manasberskie.”” Informuje Kitowicz. Znano oczywiście także i inne jeszcze rodzaje; w siedemnastym wieku daleko więcej pito win południowych, włoskich, greckich, hiszpańskich.”
„Nie
było
jednak wina, które by w opinii szlacheckiej mogło
dorównać węgrzynowi. Wino w
beczkach sprowadzane i w szlacheckich piwnicach butelkowane, Hungariae natum et
Poloniae
educatum, uchodziło za najlepsze, najszlachetniejsze,
największych godne
pochwał.”
Można przypuszczać, że we dworze radawnickim, o ile do stołu podawano wino, to były to najpewniej właśnie wina węgierskie, a siła tego zwyczaju w tradycji rodzinnej była na tyle trwała, że jeszcze Maria Chorzelska z pokolenia X., opowiadała w latach 60. XX. wieku, że jej ojciec Lucjan Osten – Sacken przed I. wojna światową, co roku sprowadzał wino specjalnie wysłanym furgonem z Węgier.
„Wódki, gorzałki, jak ją zrazu nazywano,
używano bardzo niewiele; dopiero późniejsze czasy rozpoiły wieś,
pomnażając
dochody pańskie z gorzelni, a w ciągu XIX wieku i wyższe warstwy
nauczyły się
picia wódki. Zrazu używano jej tylko jako lekarstwa, poza tym na
rozgrzanie w
czasie większych mrozów; wódki rozmaite chowano więc w
apteczce domowej.
Stopniowo zaczęto do tej apteczki coraz częściej zaglądać, zwłaszcza że
nastała
moda na rzeczy słodkie, pierniki, konfitury, sucharki, które
pani domu troskliwie
w apteczce gromadziła, a przy tej sposobności zażywano czasami nieco
wódki
domowej roboty, zapewne dość słabej.”
„Zwyczaj
picia kawy rozpowszechnił się dopiero w XVIII wieku. Napój był
znany już
wcześniej; w częstych militarnych, dyplomatycznych czy handlowych
stosunkach ze
Wschodem miano możność poznania go, ale ustosunkowywano się doń z
niedowierzaniem i niechęcią.”
„Zaczęto
stopniowo przyzwyczajać się do używania kawy, zwłaszcza że na Zachodzie
napój
ten wchodził powoli w modę w miarę rozwoju zamorskich plantacyj. Z
jednej więc
strony Wschód, z drugiej Zachód oddziaływał; z jednej
żołnierze, którzy z
ciekawością próbowali egzotycznego trunku zdobycznego, z drugiej
zaś możni
panowie i mieszczanie, mający stosunki z zagranicą. Rozszerzenie
zwyczaju picia
kawy w środkowej Europie związane jest z nazwiskiem Polaka
Kulczyckiego, który
po zwycięstwie wiedeńskim otrzymał zapasy kawy z obozu tureckiego i
pierwszą
kawiarnię w Wiedniu otworzył.”
„Daleko
mniejszą popularnością cieszyła się herbata. Napój Dalekiego
Wschodu przychodzi
do nas dziwnym trafem daleką drogą zachodnią, przede wszystkim chyba
przez
Anglię; stosunki handlowe z Anglią i w związku z nią anglomania drugiej
połowy
XVIII wieku wprowadzają modę picia herbaty w domach arystokratycznych,
przede
wszystkim w Warszawie.”
„Długie jeszcze czasy pozostała herbata środkiem leczniczym i do dziś dnia jeszcze można spotkać starsze osoby, które używają jej tylko w razie niedyspozycji. Ale mimo to moda na picie herbaty dla przyjemności zaczęła się rozpowszechniać, choć dość powoli.”
„Palenie
tytoniu rozpowszechniało się szybko, począwszy od
XVII wieku. Zdaje się, że przychodzi ten zwyczaj dwiema drogami –
zachodnią i
wschodnią, od Anglików i Hiszpanów z jednej strony, z
drugiej od Turków.”
”Używano
tytoniu w trojaki sposób; albo palono go w fajce, czyli, jak w
osiemnastym
wieku powszechnie mówiono, „pito tabakę”, zażywano ją nosem, a
wreszcie
(zresztą rzadko) żuto.”
Przechodząc do zarządzania posiadanymi majątkami ziemskimi należy zaznaczyć, że gleby wchodzące w skład klucza radawnickiego w czasach Jana Wiganda i jego potomków należały, a i dzisiaj pewnie należą - według obowiązujących współczesnych nam zasad klasyfikacji - do najgorszych kategorii z najniższą wydajnością upraw zbożowych z hektara.
Nawet niemieccy taksatorzy, którzy spisywali 18. marca 1773. roku majątek radawnicki, mimo polityki króla pruskiego, aby z nabytych w wyniku I. rozbioru ziem wycisnąć możliwie najwięcej pieniędzy, zaznaczyli, że gleby należą do piaszczystych.
Na dodatek niekorzystna koniunktura gospodarcza w Europie wynikła z wojen, epidemii i załamania się gospodarki chłopskiej, a przede wszystkim braku jakiegokolwiek postępu technicznego w uprawie ziemi, doprowadziła od początków XVIII. wieku do ekstensyfikacji upraw i obniżenia wydajności zbóż średnio z 5. krotnego wysiewu jeszcze w końcu XVII. w., do 3. krotnego. Stworzyło to nadzwyczaj trudne warunki w ekonomice majątków nastawionych na gospodarkę towarową, czyli wszystkich wielko-obszarowych zajmujących się produkcją na rynek. O tych zagadnieniach J.S. Bystroń pisze następująco:
„Sama
gospodarka była tradycyjna, dość prymitywna.
Umiejętność uprawy roli czy innych czynności gospodarczych przechodziła
z ojca
na syna, z matki na córkę, i tak trwała przez długie pokolenia.
Nikt na ten
temat nie rozmyślał, nie starał się sam dojść do najbardziej celowego
postępowania, lecz przejmował biernie od starszych to, co ci znowu od
ojców
swych przejęli, co więcej, niechętnie patrzano na tych, którzy
by za wzorem
zagranicznym próbowali wprowadzić jakieś zmiany do tradycyjnej
gospodarki.
Panowało powszechne przekonanie, że to od łaski boskiej zależy urodzaj
i współudział
człowieka jest tu bardzo ograniczony; panował więc zarówno
sceptycyzm co do
możności bardziej racjonalnej gospodarki, jako też przekonanie, że
gospodarzyć
może każdy...”
„Przywiązanie
do tradycyjnej gospodarki, niechęć do samodzielnego myślenia w tym
zakresie, nieufność
do wzorów zagranicznych wpływały na słaby rozwój
literatury gospodarczej; nie
przywiązywano wagi do książkowej mądrości i chyba tylko prognozom
kalendarzowym
wierzono.”
„Uprawiano rolę systemem trójpolowym.
„Pola
albo role są trojakie – pisze Haur [popularny
autor dzieła „Oekonomika ziemiańska” wydanego po raz pierwszy
w 1675.
roku] – jedno na oziminę, drugie na jarzynę, trzecie na ugór,
według
kadencji, jako na który rok przypadną.” Dzielono więc wszystkie
pola na trzy
części, z których jedną zasiewano żytem, drugą jarym zbożem,
trzecia zaś służyła
za pastwisko, i co rok zmieniano kolejno przeznaczenie tych części;
także i
włościańskie pola łączono razem w jednej trójpolówce,
przy czym ugór był
wspólnym pastwiskiem. System jednopolowej czy dwupolowej
gospodarki stosowano
przy trzebieży lasów, gdzie po wyjałowieniu gleby przez
kilkuletnią uprawę
opuszczano grunt i przechodzono na inny, a także i na stepach, gdzie
ziemi było
dość.”
„Nawożono pola wcale obficie; bardzo często
trzymano liczne bydło i trzodę tylko dla uzyskania większej ilości
nawozu.”
„Do
mechanicznej uprawy służyły przede wszystkim radła, sochy i pługi; w
różnych
okolicach rozmaite były ich typy. Do wyrównania zaoranej ziemi
służyła brona.
Siew był wielką uroczystością: wychodzono w odświętnych ubraniach w
pole,
odmawiano modlitwy, zasiewano pierwsze ziarna wyłuszczone z wianka, czy
snopa
dożynkowego, kończono zaś zwykle tradycyjną ucztą na polach.”
„Do
sprzętu używano sierpa i kosy. Sierp bywał w jednych okolicach gładki,
w innych
znów ząbkowany; gdzieniegdzie gładkiego sierpa używano do trawy,
ząbkowanego
zaś do zboża.”
„Rozpowszechnienie
kosy należy łączyć, jak się zdaje, z najmowaniem wędrownych
górali, tzw.
bandosów, do żniw; górale ci, biegle robiący kosą,
nauczyli ludność środkowej
Polski używać jej także i do sprzętu zboża.”
„Wobec
niektórych klęsk stawano bezradnie. Tak np. nie broniono się
przeciw szarańczy,
którą za dopust boży uważano; wierzono powszechnie, że na
skrzydełkach owadu
wypisane są hebrajskimi literami słowa „kara boża”.”
„Zwierząt
hodowano dużo, dla różnorodnej potrzeby, dla transportu, dla
mięsa, dla mleka,
dla skóry, rogów, szczeciny, wełny itd., czasami też
ponad potrzebę, dla
przyjemności posiadania wielkich stad, dla możności pochwalenia się
swym
bogactwem. Poziom techniczny hodowli był niewysoki; umiejętność tę
przekazywano
tradycyjnie z pokolenia na pokolenie; niechętnie patrzano na nowe
eksperymenty;
chyba tylko hodowla koni, pozostająca pod silnym wpływem obcych
masztalerzy,
prowadzona była bardzo racjonalnie.”
„Ważną
gałęzią gospodarstwa było pszczelnictwo, w rozmaitych prowadzone
formach. Miód
był przez długie czasy jedyna słodyczą, gdyż cukier trzcinowy, za
drogie
pieniądze z zagranicy sprowadzany, był dostępny tylko najzamożniejszym;
poza
tym, powszechnie pito napój z miodu sporządzany. Wosk
również potrzebny był do
różnych celów technicznych, przede wszystkim do wyrobu
świec. Nie dziw więc, że
od niepamiętnych czasów zajmowano się pszczelnictwem; składano
też daniny w
miodzie i wosku.
Pszczoła
była otaczana czcią niemal religijną; uważano ją za „świętego robaka”,
wyrażano
się o niej oględnie, a zabicie jej uchodziło za ciężki grzech.”
„Poza
śpichlerzami, stajniami i oborami były jeszcze na folwarku inne
budynki,
specjalnym celom służące. Tak np. bardzo powszechny, nawet w
niewielkich
majątkach, był browar, także mielcuchem zwany; dwór produkował
piwo dla potrzeb
dworskiej karczmy, w której jedynie mogli pijać poddani, a więc
dochód, bez
względu na poziom produkcji był zawsze pewny. Najczęściej piwo to było
bardzo
liche i kwaśne, na co niejednokrotnie się skarżono; niewiele to
pomagało, gdyż
dwór w takich wypadkach kupował lepsze piwo w mieście lub też
sprowadzał je z
zagranicy (nawet z Anglii), a dla wsi nadal warzono miejscowe piwo w
prymitywny
sposób.”
„W
podobny sposób wyglądała też gorzelnia, zresztą często ściśle z
browarem złączona. Dwór doglądał pilnie obu tych fabryczek, ale
nie interesował
się tyle technicznym poziomem ani jakością wyrabianego napoju, ile
prowadził
ewidencję produkcji i pilnował jej przed kradzieżą. Poza tym jeszcze
mamy na
folwarku najczęściej piekarnię, pralnię, suszarnię, już to obok siebie,
już też
– w większych majątkach – w osobnych budynkach; także i w
gospodarstwach
włościańskich znajdowały się osobno stojące wysokie piece, w
których pieczono
chleb i len suszono.”
„Rybołówstwo
było też ważnym zajęciem gospodarczym. Wód było dużo,
rzek szeroko rozlanych, jezior; poziom wód był znacznie wyższy
niż dzisiaj.” „Większe
dwory prowadziły gospodarkę hodowlaną.”
„Gospodarstwo
rybne było otoczone specjalna troską dziedzica; była
to jakby zabawa, która dostarczała dużo przyjemności i
urozmaicała monotonie
pracy folwarcznej.”
„Kilka
słów jeszcze powiedzieć można o gospodarce leśnej. Nie
przywiązywano do niej wagi; nie prowadzono racjonalnej gospodarki;
rabunkowo
niszczono ogromne bogactwo leśne. Osadnictwo rolne wciskało się coraz
bardziej
w przestrzenie leśne, które karczowano; po wycięciu drzew palono
pnie i zarośla
i na użyźnionych popiołem „żarach” czy „łazach” uprawiano zboże, zanim
ziemia
nie wyjałowiała, po czym znów na gruntach tych las wyrastał; ale
gdy ziemi
uprawnej było niedużo, zmniejszano już na stałe przestrzeń zalesioną.”
„Całe
lasy ginęły pod siekierą, a nie dbano o zalesienie wyrębów,
skoro i tak lasu
było dość i bogactwo drzewne uchodziło za niewyczerpane. Zresztą nie
tylko
szlachta korzystała z lasów; włościanie uważali że las jest boży
i niczyj, więc
bez skrupułów korzystali zeń w każdej formie, wywożąc drzewo na
budulec czy na
opał, prowadząc rozmaite rabunkowe przemysły drzewne, wpuszczając w las
bydło.”
„Eksploatacją lasu trudnili się rozmaitego rodzaju osadnicy leśni
najczęściej
na prawie czynszowym osiedli. Najczęściej występują oni pod nazwą
budników,
powszechnie na Mazowszu i na ziemiach wschodnich; nazwa ta pochodzi od
prymitywnie kleconych bud mieszkalnych, koło których zazwyczaj
znajdował się
ogród, służący potrzebom rodziny. Budnicy ci mieszkali zazwyczaj
dość
rozrzuceni po wielkich obszarach, niektóre z tych bud jednak z
czasem rozrosły
się i utworzyły osady, które potem przechodziły na gospodarkę
rolną w miarę
niszczenia lasu.”
„Ludność wiejska, poza służbą folwarczną, była mało zróżnicowana gospodarczo; ogromna ich większość zajmowała się rolnictwem, pracując pod przymusem i nadzorem na pańskim, resztę zaś czasu poświęcając własnemu gospodarstwu.”
Na zakończenie warto również poruszyć temat wzajemnych stosunków wewnątrz warstwy szlacheckiej – stanowiącej około 10 % ludności Rzeczpospolitej, co było nawiasem mówiąc ewenementem w skali Europy, bowiem w innych krajach liczebność tej warstwy wahała się w przedziale od 1,5 do 3 % społeczeństwa oraz jej relacji z pozostałymi klasami społecznymi.
Istotny dla czasów XIX. wieku oraz pierwszej połowy XX. zwyczaj zwracania się pomiędzy przedstawicielami różnych warstw społecznych w sposób akcentujący dzielący ich dystans, a przede wszystkim śmieszna, ale wyjątkowo trwała – praktykowana jeszcze współcześnie przez elity polityczne, ale również przez poszczególne grupy zawodowe np. lekarzy – moda bezustannego używania tytułów zawodowych i honorowych, wywodzi się właśnie w prostej linii ze zwyczajów wykształconych wśród szlachty w XVIII. wieku. Na powyższy temat ciekawie pisze Zbigniew Kuchniewicz w swej książce pt. „OBYCZAJE STAROPOLSKIE XVII-XVIII WIEKU” w rozdziale zatytułowanym „Savoir vivre”, z której interesujące wyjątki cytuję:
„Dystans
i istniejące bariery znajdowały odbicie w
obowiązującej tytulaturze. Każdy szlachcic nosił tytuł „urodzony”,
aczkolwiek w
tytulaturze tej istniało zróżnicowanie, oddające podziały
społeczne obowiązujące
wewnątrz tej klasy.
Lubiano
jednak podkreślać więź ogólnoszlachecką, to charakterystyczne
„my”, kiedy pisano: „my rycerstwo”, „my Jaśnie Oświeceni, Jaśnie
Wielmożni i
urodzeni Ichmość Panowie Bracia”.
Mieszczan
zwano „sławetnymi”, chłopów określano jako „pracowitych”.
Warstwy plebejskie starały się przejąć i używać tytuły i nazwy panujące
wśród
szlachty, ewentualnie wśród innych kategorii ludności stojących
wyżej pod
względem socjalnym. Zamożniejsi chłopi używali w aktach tytułów:
„uczciwy”,
czasem „sławetny”, nawet nieraz z dodatkiem pan. Zamożny chłop z
Podhala w
XVIII wieku pisał o sobie: „sławetny pan Grzegorz Tylko”. Były to
jednak
wyjątki, w zasadzie chłopów określano urzędowo zawsze mianem
„pracowitych”.
Na
przestrzeni XVII-XVIII wieku rozpowszechniło się specyficzne dla
stosunków
polskich tytułowanie osób per „pan”. Początkowo określenia tego
używała tylko
szlachta, chłopi zwracali się do siebie przez „ty” lub „wy”. Z czasem
nazwa pan
przeszła do innych warstw społecznych. Dziwiło to niepomiernie
cudzoziemców,
którzy uważali to za specyfikę naszej obyczajowości. Schulz tak
pisał na ten temat:
„Wyraz pan dokłada się do nazwisk i godności, a oznacza tyleż co
francuski
Seigneur. Mówią pan król o królu [...], a dalej
pan biskup, pan wojewoda itp.
[...], podobnież mówią do kobiet: pani krajczyna, pani
stolnikowa [...].
Francuzi swoje Seigneur aż do rewolucji zachowali dla wybranych, w
Polsce ma
się inaczej. Panem jest każdy, co ma buty całe, i jak monsieur, tytuł
ten
dodaje się każdemu”.
Określenie
„pan” w życiu towarzyskim nosiło wszakże rozmaite, nieraz zawiłe
dodatki.
Pośród szlachty najczęściej obowiązywał zwrot „mości panie
bracie”, formę tę
stosowano jednakże tylko wobec osób równych sobie. Do
możniejszych od siebie
zwracano się „wielmożny panie”, „jaśnie wielmożny” itp. Szlachcic
piszący do
mieszczanina czy nawet stojącego odeń niżej szlachcica tytułował go
tylko „panem”,
„przyjacielem”. Zależną od siebie służbę, młodzież, szlachetków
zwano lekceważąco
„acanami”, „asanami”. Pominięcie tytułu „brat” w korespondencji między
osobami
równymi sobie pod względem socjalnym uważano wręcz za prowokację
lub dowód
braku elementarnych podstaw wychowania. Znane jest oburzenie pana
Paska, kiedy
otrzymał list, w którym tytułowano go tylko „panem i
przyjacielem”.
Mieszczanie
i chłopi naśladowali szlachtę, dlatego też już w XVII wieku w miastach
zaczęto
używać tytułów „wasza miłość”, „waszmość pan”. Szlacheckie
zwroty towarzyskie
przedostawały się także do środowiska ludzi marginesu społecznego:
włóczęgów,
wędrownych dziadów, przestępców itd. Ludzie ci zwracali
się do siebie z szlachecka
„czołem panie bracie”, „skąd waszmość” itp. W XVIII wieku używanie tego
rodzaju
zwrotów stało się powszechne. Schulz pisze: „Znaczące i to, że w
Polsce często
jedno drugich łaskawcami i dobrodziejami zowią.
Ten
sposób mówienia musiał się urodzić w wyższych klasach,
ale sposób zszedł teraz
do najniższych i pociesznie słyszeć, gdy dwóch żebraków,
mówiących ze sobą, co
trzecie słowo dobrodziejami się mianują”.
Tytułomania
przeniknęła także do środowiska wiejskiego, próbowali stosować
je np. oficjaliści
dworscy. Wiadomo, że zwano ich godnie urzędnikami, niektórzy
mieli większe
aspiracje. Wacław Potocki ironizował:
Co żywo do
tytułów, nawet ludzie prości,
Kiedy też się
mój dwornik zowie podstarości,
Aż przystojną
ode mnie napomniany chłostą,
Poznał żem ja
w mej wiosce panem nie starostą.
Tendencja
do używania tytułów stale się pogłębiała,
szczególnie pośród samej szlachty. W rozmowie czy liście
należało każdego
uczcić odpowiednim tytułem. Jeśli szlachcic posiadał jakiś urząd,
choćby
najskromniejszy, należało zawsze to podkreślać. Nawet synów
dostojników
tytułowało się według urzędu ojców. Mówiło się więc:
„jaśnie wielmożny
wojewodzic”, „wielmożny starościc”, „wielmożny cześni-kowic” itd.
Przestrzegano, by wymieniać też tytuł przynależny z powodu posiadania
orderu.
Brzmiało to np.: „Jaśnie Wielmożny Mci Chorąży, Kawalerze Orderu św.
Stanisława
i Kochany Bracie”.
Tytułomania
śmieszyła i wręcz irytowała cudzoziemców. Vautrin zgryźliwie
pisał: „Nie ma państwa
w Europie, w którym istniałaby taka ilość tytułów jak w
Polsce. Spotyka się
dygnitarzy, ale nie widać urzędów, mrowie książąt bez księstw,
generałów bez
armii, pułkowników bez pułków, kapitanów bez
żołnierzy. Istnieje tyle stanowisk
nie związanych z żadną funkcją, za to z przymiotnikami „wielki” lub
tytułem
generała, że na każdym kroku spotyka się jakąś wielkość albo
przynajmniej generała.
Osoba
obdarzona jakąkolwiek godnością porzuca rodowe nazwisko, przestaje być
dziecięciem swego ojca, staje się natomiast panem generałem, panem
wojewodą,
kasztelanem, starostą, stolnikiem, sędzią, pisarzem itd. Żona i dzieci
przejmują ich tytuły, nie można więc zwracać się do nich po nazwisku, i
to do
drugiego, trzeciego pokolenia [...]. Zadziwiające jest, że w kraju,
gdzie
konstytucja gwarantuje równość, każdy usiłuje się za wszelką
cenę wyróżnić. W
nie mniejsze zdumienie wprawia ilość tytułów honorowych”.
Tytułomania
istniała także po miastach, spotykało się tam „panów
rajców”, „panów burmistrzów”, w większych miastach
„senatorów”, „prezydentów”
itd. Obyczajowość ówczesna lubowała się w tych tytułach, trzeba
jednak dodać,
że przez długi czas nie pozwalano na nadawanie dziedzicznych
tytułów rodowych,
tak powszechnych w feudalnej Europie. Szlachta uważała się za
równą z urodzenia,
używanie tytułów rodowych traktowałaby wręcz jako obrazę.
Zezwalano tylko na
używanie tytułów dziedzicznych rodom wymienionym w akcie Unii
Lubelskiej.
Zabraniano przyjmowania nadawanych przez władców zachodnich,
szczególnie
cesarza i papieża, tytułów książąt, hrabiów,
margrabiów itp. W myśl obowiązujących
konstytucji tytuły te były w Polsce nielegalne (dotyczyło to m. in.
Lubomirskich, Ossolińskich, Myszkowskich, Wielopolskich).
Zżymał
się na nie antyoligarchicznie nastawiony Wacław Potocki, który
wielokroć
podkreślał, że „Równą się szlachtą chudzi rodzą i panowie”,
gonienie za
cudzoziemskimi tytułami zwał „wstydem, hańbą, brednią”.
Mniejsza o to,
choć nas orda na każdy rok wiąże
Kiedy nowe do
Polski przybyło nam książe.
Dopiero
sejm roku 1773 zezwolił na nadawanie tytułów, m.
in. Książęcych. Mitrą książęcą obdarzono wówczas niesławnej
pamięci Adama
Ponińskiego. W życiowej praktyce panowie używali wszakże tytułów
cudzoziemskich, stąd też mamy „hrabiów na Wiśniczu”,
„comesów św. Imperium Rzymskiego”
itd.
Nierówność socjalna szczególnie jaskrawo dawała się zauważyć w sposobie witania się oraz zwracania się do siebie. Przywitaniem towarzyskim równych sobie był pocałunek.
Ludzie mniej więcej równej pozycji socjalnej obejmowali się rękami i całowali w szyję lub ramię. Starowolski pisał, iż: „Pospolicie Polacy naszy zwykli się przy witaniu obłapiać (czego inne narody we zwyczaju nie mają, nawet pokrewnością i spowinowaceniem się bliskiem będąc związanemi), aby ta powierzchowną ceremonią pokazali sobie wzajemny afekt przyjacielski”. W pewnych kołach całowanie to było poprzedzane wymyślnymi, a rzadko szczerymi usiłowaniami złożenia niższego ukłonu niż składała spotykana osoba. Po tych wstępach i manewrach całowano się właśnie w szyję, ramię lub piersi.
Zupełnie
inaczej witano ludzi starszych w rodzinie, czy stojących
wyżej socjalnie. Tu obowiązywała istotnie głęboka uniżoność, wręcz
serwilizm.
Chłopi padali dosłownie plackiem u stóp panów, ściskając
ich za nogi, czasem
klękali przed nimi. Dzieci całowały starszych w rękę, obejmowały za
kolana.
Nawet
szlacheckie dzieci padały plackiem przed wojewodą czy innym
dygnitarzem.
Ucałowanie ręki magnackiej czy starszego krewnego uchodziło za
zaszczyt,
wyróżnienie. Biedniejsza szlachta obejmowała możniejszych za
kolana, całowała
po nogach, dochodziło do scen odrażającego płaszczenia się. Vautrin
wydziwiał:
„Mężczyźni równi kondycją całują się wzajemnie w ramię i
traktują po bratersku,
jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej,
niższy stanem
rzuca się do jego nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana,
bądź też pochyla
się, zaznaczając tylko ten upokarzający gest i wypowiadając formułkę:
„Upadam
do nóg”.
„Dużą rolę
przywiązywano także do stosownego zdejmowania
nakryć głowy. Strój polski wymagał, by w zasadzie występować z
nakrytą głową,
dlatego też na bankietach, uroczystościach, podczas tańców
nawet, przez długi
czas nie zdejmowano czapek czy kołpaków (zdejmowanie czapek w
mieszkaniach prywatnych
i lokalach publicznych weszło w życie dopiero około połowy XVIII
wieku). Wymagano
jednak, by uchylać czapek przy powitaniu. Równocześnie uchylanie
czapki znamionowało,
że ludzie są sobie równi pod względem socjalnym. Niższy w
hierarchii pierwszy
sięgał do czapki, chłopi i służba zdejmowali nakrycia głowy i bez nich
stali
przed panem. Nieodkłonienie się nakryciem głowy wśród ludzi
mniej więcej sobie
równych oznaczało wyraźne lekceważenie drugiej osoby, a nawet
ciężką obrazę.
Znane
jest oburzenie Jana III na cesarza Leopolda, który nie uchylił
kapelusza, gdy
prezentowano mu syna królewskiego – Jakuba. Znamienna też jest
anegdotka o
Sobieskim, który zmamił cesarza i pierwszy podniósł rękę,
lecz nie do czapki,
tylko do wąsa!”
Przechodząc do omówienia poszczególnych osób z piątego pokolenia należy zaznaczyć, że wyjątkowa szczupłość dostępnych materiałów źródłowych ogranicza w znacznej mierze możliwości odtworzenia niejednokrotnie nawet zarysu życia poszczególnych jednostek, zaś – z wyjątkiem Klary Doroty – pozostałe trzy córki Jana Wiganda i Doroty Zofii potwierdzone są jedynie odpisem testamentu ich ojca, zamieszczonym w jego życiorysie; przy czym wiadomości o nich ograniczają się praktycznie do znajomości ich imion. Brak dokumentów metrykalnych w odniesieniu do wszystkich wymienionych postaci nie pozwala – za wyjątkiem jezuity Kazimierza, o którym dane podaje „ENCYKLOPEDIA JEZUITÓW” – ustalić dokładnych dat ich urodzin i śmierci.
Z kolei polityczny zamęt schyłkowej Rzeczypospolitej poczynając od elekcyjnej walki Stanisława Leszczyńskiego z oboma Augustami Sasami, a kończąc na rozbiorach, nie sprzyja próbie odtworzenia losów męskiej części tego pokolenia, z uwagi na szczupłość zachowanej dokumentacji.
é -? - - †
po 1742. (?)
Podstawowym i w zasadzie jedynym źródłem informacji o mniszce Benedyktynce w Chełmie Esterze Julianie, córce Jana Wiganda i Doroty Zofii – jest nie datowany i niesygnowany odpis testamentu Jana Wiganda, którego streszczenie zamieszczone jest w jego życiorysie. Informacje na jej temat zawarte w kronice rodzinnej traktować można wyłącznie jako wtórne, oparte na przekazach ustnych na tyle zresztą ogólnych, że kronikarz nawet nie wymienia jej imienia.
Koleje losów jej życia nie zostaną prawdopodobnie nigdy udokumentowane z uwagi na całkowity brak dokumentów źródłowych dotyczących jej osoby. Nieznany jest rok jej urodzenia, a domniemanie, że była najstarszą z potomstwa poświęconą Bogu – w podzięce za szczęśliwy powrót spod Wiednia – przez ojca-neofitę, jest jedynie jednym z możliwych wariantów. Akta grodzkie Nakła i Wałcza nie zawierają śladu jej egzystencji zaś z pracy Małgorzaty Borkowskiej pt. „SŁOWNIK MNISZEK BENEDYK-TYŃSKICH W POLSCE” wiadomo, że wszystkie akta klasztorne konwentu w Chełmnie dotyczące czasów z przełomu XVII. i XVIII. wieku, spłonęły wkrótce po II. wojnie światowej i wykazy zakonnic z tamtego okresu przepadły na zawsze, zaś historycy zakonni mają kłopot nawet z odtworzeniem imiennego spisu kolejnych ksień.
Wymieniona autorka w swej innej pracy pt. „Studia z dziejów kościoła i kultury katolickiej w Polsce” pisze:
„Prawo kanoniczne, na które powołują się chełmińskie deklaracje do reguły, dopuszczało do obłuczyn dziewczęta po ukończonych najmniej piętnastu latach życia, a do profesji – po ukończeniu szesnastu. Był to wiek, w którym zwykle ówczesna kobieta decydowała o swoim losie, o ile tego nie zrobili za nią – czasem wcześniej – rodzice.”
Gdyby w takim razie Estera Juliana rzeczywiście urodziła się około roku 1684. i z własnej, czy też rodziców woli, wstąpiła do klasztoru w wieku wymienionym w zacytowanym fragmencie, mogłoby to mieć miejsce w latach 1698 - 1699. W owym czasie Jan Wigand sprzedawał Ciosaniec i kupował dobra w Polsce, decydując się ostatecznie na klucz radawnicki, do którego przeniósł się wraz z rodziną z pewnością w 1699. roku. Niewykluczone, więc że wpłaty wiana nowicjuszki dokonywał w siedzibie zakonu możliwe, że właśnie w Chełmnie, względnie w każdej innej miejscowości wyznaczonej przez aktualną ksienię zgromadzenia. W takim wypadku natrafienie na dokumentację tej operacji może być jedynie wynikiem przypadku, a nie planowej kwerendy archiwalnej. Oddanie córki do klasztoru przez majętnego szlachcica nie było z pewnością, ani małym, ani też jednorazowym wydatkiem. Pisze o tym ciekawie współczesny Janowi Wigandowi, Chryzostom Pasek w swoich „Pamiętnikach”:
Jakom
osiadł w [S]krzypowie, nie robiłem nic, tylkom sprawiał
obłóczyny, profesyje,
bo trzy {pasierbice} za mnie, czwarta jeszcze [za
nieboszczyka] zostały
bernardynkami: Maryjanna, Aleksandra, Barbara i druga Maryjanna,
najmłodsza. Te
panny nie z żadnego przymuszenia albo z jakiej potrzeby zostały
zakonnicami (bo
dziewki były i urodziwe, i z posagami), ale z [s]amej boskiej
wokacyjej. Koszt
jednak na to wielki łożyłem, bo to nierówno więcej kosztuje
niżeli za mąż dając
pannę. Kto tego nieświadom, ja bym powiedział, co to za koszt; i po
staremu nie
dosyć, że już wyprawę dasz i postanowisz, ale musisz zawsze dawać do
klasztora.”
Służba Bogu w tamtych czasach nie była, więc z pewnością tania i jak wynika z literatury przedmiotu wymagała – po wstąpieniu nowicjuszki do konwentu - bezustannych dotacji pieniężnych. Potwierdza to testament Jana Wiganda wyznaczający Esterze Julianie dożywotni zapis w wysokości 200.- florenów pruskich rocznie, obciążający siłą rzeczy jej braci spadkobierców.
Wymieniona Małgorzata Borkowska wydała w 2004. roku kolejną pracę pt. „Leksykon zakonnic epoki przedrozbiorowej”, w której w tomie 1. na stronie 247, wymienia w spisie zakonnic w Chełmie (Cysterki Biskupie, potem Benedyktynki):
„N. Ostenówna” – „Wpisana w 1742
do Bractwa Opatrzności. Jest wtedy w Bysławku.”
Z dużą dozą prawdopodobobieństwa można przyjąć, że zapis ten dotyczy Estery Juliany, która przy wstąpieniu do zakonu, na znak porzucenia doczesności przyjęła przypuszczalnie nowe zakonne imię, zapewne nie znane autorce. Zapis ten poświadcza jej długoletnią i wierną służbę w wybranym konwencie oraz pozwala przyjąć, że zmarła w latach następnych po wymienionym roku.
To wszystko, co można powiedzieć o osobie Estery Juliany.
é
po 1683. - †
21.08.1755.
Z faktu, że Egidiusz Kazimierz objął w posiadanie ojcowską siedzibę w Radawnicy, można by wysnuć wniosek o jego dziedziczeniu siedziby rodowej z tytułu prawa starszeństwa, jednak zapis ojcowski – w cytowanym uprzednio testamencie (przy omawianiu osoby Jana Wiganda) wyraźnie temu przeczy, wymieniając jako starszego, Jana Krystiana zaś Egidiusza określając, jako syna średniego. Odnośny ustęp brzmi następująco:
„Starszemu synowi Janowi Krystianowi zapisuje majątek i część wsi Górzna pod warunkiem spłaty sumy 5 tysięcy tymfów na rzecz braci Kazimierza i Franciszka. Średniemu synowi Egidiuszowi, ażeby nie czuł się pokrzywdzony 5 tysięcy tymfów bez dyskutowania o tym z braćmi .”
W powyższym kontekście można snuć wiele domysłów, ale zapewne żaden nie będzie trafny. Nie sądzę, aby majątek Górzna był atrakcyjniejszy od Radawnicy; jedynym powodem, który wydaje się istotny w tej decyzji, to trwałe związanie Egidiusza z ziemią radawnicką, w przeciwieństwie do pozostałych braci robiących kariery na dworze królewskim, a tym samym zapewnienie – poprzez taki zapis, spokojnego bytu ich matce.
Żadne źródła, ani niemieckie, ani polskie nie podają danych umożliwiających określenie roku urodzenia Egidiusza. Wiedząc, że był młodszy od Jana Krystiana można jedynie powiedzieć, że data jego narodzin przypadła na lata po 1693., o ile rzecz jasna podana w I. tomie „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” (wydanej w Bremie w 1977.) data była rzeczywiście rokiem urodzenia starszego brata.
W tej sytuacji, podana przez tę samą książkę data ślubu (16.02.1744) Egidiusza Kazimierza – stwarzająca przez swą dokładność wrażenie wiarygodnej, co zresztą dalej zostanie szerzej podbudowane argumentacyjnie - może w pewnej mierze stanowić wskazówkę o jego wieku, który rzecz jasna ze względów oczywistych nie mógł być w dniu ślubu zbyt zaawansowany, tym bardziej, że pozostawił troje potwierdzonych dokumentami potomków.
Dzieciństwo spędził Egidiusz niewątpliwie w Ciosańcu z rodzicami. O jego wykształceniu można również jedynie wnioskować pośrednio, bowiem funkcja szambelana (podkomorzego), którą sprawował na dworze drezdeńskim, wymagała oprócz konieczności operowania przynajmniej dwoma językami obcymi (niemieckim i francuskim), również wykształcenia stosownego do rzeczywistości dworu królewskiego, znajomości etykiety i ogłady przy oczywistej biegłości w operowaniu łaciną i językiem polskim. Tego wszystkiego z całą pewnością nie nauczył się w prowincjonalnych szkołach miejscowych, a i wątpliwe, aby mógł to uczynić w szkołach krajowych. W początkach XVIII. wieku, w ramach panującej na dworach szlacheckich mody na francuszczyznę, nie byłoby rzeczą dziwną gdyby podstawy wykształcenia i ogłady zdobył w domu rodzinnym od specjalnie zaangażowanego nauczyciela Francuza, jak o tym szeroko mówi J.S. Bystroń, cytowany w próbie odtworzenia życiorysu jego ojca, Jana Wiganda. Dalsze wykształcenie zaś mógł zdobywać w Dreźnie oddany tam na wychowanie, lub wręcz do służby dworskiej w charakterze pazia lub kadeta w szkole wojskowej. Dalsza jego kariera pośrednio poświadcza takie przypuszczenie. Zachowane dokumenty w Archiwum Poznańskim, noszące jego podpis świadczą, że pióro było przez niego często używane, a układ liter w podpisie oraz charakter pisma prezentują wyrobioną rękę, przy czym należy podkreślić, że podpisywał się imieniem „Idzi”, którego, na co dzień widocznie używał.
Pierwszą, potwierdzoną dokumentem grodzkim wiadomość o jego osobie przynoszą „Teki Dwo-rzaczka” informując, że w 1725. roku towarzyszył w grodzie nakielskim swej siostrze Klarze Dorocie Wiesiołowskiej w skwitowaniu ojca z kwoty 5.000 tymfów zapisanych jej przez innego brata, księdza jezuitę Kazimierza, który zgodnie z regułą zakonu nie mogąc posiadać osobistego majątku, otrzymaną spłatę swej ojcowizny scedował na siostrę {Archiwum Państwowe w Poznaniu, sygnatura Nakło Gr. 88, f.128v}.
Można domniemywać, że w tym czasie Egidiusz przebywa już w stronach rodzinnych, choć nie jest również wykluczone, że przyjechał wówczas z Drezna jedynie odwiedzić rodziców i spędzić jakiś czas w domu. Jednak następna pozycja w „Tekach Dworzaczka” na temat kontraktu z dnia 02.09.1729. spisanego we wsi Wiele o wydzierżawieniu przez niego na trzy lata od Andrzeja, cześnika dobrzyńskiego i jego bratanka Józefa, Raczyńskich tej właśnie wsi oraz części Rościmina (ok. 20. km. na północ od Nakła) za kwotę 12.982 tymfów {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k. 55} świadczy, że postanowił się usamodzielnić i osobiście zająć się gospodarką. Zawarcie trzyletniej dzierżawy w roku 1729. nasuwa również automatycznie dygresję w odniesieniu do stanu zdrowia jego ojca, Jana Wiganda, który spisując właśnie na początku tego roku testament, podpisał go niewątpliwie drżącą ręką, lecz nie sporządził go pewnie z powodu śmiertelnej choroby, a raczej dla podjęcia należnych mu kwot z zastawionej wioski Blumfeld – o czym mowa w cytowanych przy omawianiu jego życiorysu, „Tekach Dworzaczka”.
Takie rozumowanie skłania do przypuszczeń, że na swoje 79. lat trzymał się wówczas stosunkowo krzepko i co, najwyżej zawodził go wzrok. Załamanie jego stanu zdrowia, względnie nagła śmierć, nastąpiła prawdopodobnie dopiero wiosną 1730. roku, bowiem w dniu 12.07.1730. we wsi Grudna spotkali się trzej bracia spadkobiercy w celu podzielenia i zatwierdzenia spadku po ojcu {A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, k. 40} w wyniku, czego Egidiusz objął na wyłączną własność ojcowską siedzibę, Radawnicę.
Zagadkowe jest natomiast pytanie, dlaczego podział ten został dokonany w Grudnej, najmniej reprezentatywnej i położonej peryferyjnie części dóbr Jana Wiganda? Niewykluczone, że nastąpiło to z uwagi na szeroko znany w okolicy bród przez rzekę Gwdę, ułatwiający ewentualny udział w tym spotkaniu tej części rodziny, która pozostała i gospodarzyła na terenie Królestwa Prus. Nie sądzę, aby tę kwestię udało się wyjaśnić, ale z uwagi na jej drugorzędność należy przejść nad nią do porządku.
Następne lata spędził prawdopodobnie w Radawnicy zajmując się gospodarką, bowiem dalsze wiadomości datowane są dopiero w roku 1733. „Teki Dworzaczka” informują, że tego roku Egidiusz Kazimierz – scalając na powrót majątek ojcowski – kupił za 35.000 tymfów od swego młodszego brata Franciszka Jakuba, odziedziczone przez niego wsie: Grudnę i Krzywą Strugę (Krzywą Wieś) {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, k.157}.
Z kolei „ROCZNIK TOWARZYSTWA HERALDYCZNEGO W LWOWIE”, tom I. na lata 1908/9 podaje – dokonany przez Jerzego hr. Dunin-Borkowskiego i dr. M. Dunin-Wąsowicza – spis elektorów króla Stanisława Leszczyńskiego, wśród których z województwa kaliskiego wymienieni są: Franciszek Osten, Idzi Osten i Jan Osten.
Interesujące byłoby wyjaśnienie, dlaczego ci trzej bracia, wśród których Egidiusz-Idzi Kazimierz był podkomorzym króla Augusta II., a podpułkownik Franciszek Jakub prawdopodobnie służył w jego wojsku, oddali swe głosy zamiast na Augusta III. na jego konkurenta, Stanisława Leszczyńskiego. Niewątpliwie związani byli, jako elektorzy w dużej mierze wytycznymi sejmiku elekcyjnego, który optował, jak cała Wielkopolska za „Piastem”, w związku, z czym nawet Egidiusz poczuł się zwolniony z lojalności w stosunku do dynastii, której przedstawiciel uhonorował go najwyższą godnością dworską dostępną prowincjonalnej szlachcie - szambelana,
Były to czasy całkowitego upadku samodzielnego bytu politycznego Rzeczypospolitej, a jej bezwolne trwanie, jako ciągle jeszcze odrębnego państwa Europy wynikało wyłącznie z braku porozumienia i rozstrzygających decyzji ościennych mocarstw. Atmosferę panującą w kraju, w przededniu elekcji, na którą wybierali się trzej bracia, przedstawia Józef Feldman w swej książce zatytułowanej „Stanisław Leszczyński” (PWN; W-wa, 1959), z której wyjątki cytuję:
str.141/142
„Czterdziestoletnie
blisko rządy króla – Niemca dały się
ogółowi szlachty potężnie we znaki. Mogli sobie magnaci wchodzić
w konszachty z
dworem i przyrzekać mu po kryjomu poparcie; ogół szlachty dość
miał panowania
złego włodarza, który przesiadywał w Dreźnie, do Polski
zaglądając tylko na
okres sejmów, ustawicznie knuł zamachy na ustrój i całość
państwa, wchodził w
zmowy z sąsiadami, ciemiężył kraj obcym wojskiem, budził zgorszenie
zarówno
występkami przeciw Rzpltej jak wyuzdaniem życia prywatnego.
W
piersiach najszerszych mas wzbierała tęsknota za królem,
który by przypomniał
dawne czasy pomyślności i chwały, w których najskromniejszy szlachcic
mógłby odkryć krew swojej krwi, kość swojej kości. Trafnie
wyraził te uczucia
najgłośniejszy pamiętnikarz epoki, Marcin Matuszewicz, pisząc:
””Największa jednak
część była pragnących, ażeby Piast tron polski osiadł; pamiętającym
albowiem
panowanie króla Jana III, dla Polaków przystępne, w
nacjonalnym języku poufałe,
wszystkich familii zasług w ojczyźnie i interesów Rzpltej
wiadome, nikomu
niegroźne ani o żadnej ujmie wolności nie myślące””. Coś z tego
nastroju
udzieliło się na chwilę potężnym oligarchom, trzęsącym Rzpltą. Oba
zwalczające
się na śmierć i życie obozy możnowładcze, Potoccy i „Familia”
Czartoryskich,
podali sobie ręce dla wspólnego przeprowadzenia obioru
Stanisława. Sejmiki
konwokacyjne opowiedziały się przygniatającą większością za
wykluczeniem
kandydatów cudzoziemskich. Analogiczna uchwała zapadła na sejmie
konwokacyjnym,
który starodawnym zwyczajem zgromadził się z końcem kwietnia w
Warszawie. Jedność
narodu zdawała się być całkowita. Nieliczni stronnicy sascy stulili
uszy i z
pozorną gorliwością kładli podpisy pod skrypt, wykluczający od tronu
Augusta
Mocnego. W rzeczywistości jednak strona przeciwna nie zasypiała sprawy.
Wysiłkom
dyplomacji saskiej udało się zwerbować pomoc obu dworów
cesarskich, które od
pierwszej chwili wrogie Stanisławowi, przez posłów swych w
Warszawie
oświadczyły, że nie pozwolą na powrót odsądzonego od tronu
banity. Coraz
bardziej stawało się widoczne, że o losach polskiej elekcji zadecyduje
oręż.”
Elekcja ta, która miała miejsce 12. września 1733. roku, wybrała królem przeważającą ilością głosów - przy znaczącym udziale elektorów wielkopolskich - Stanisława Leszczyńskiego. Ze względu na bezsilność Rzeczypospolitej i interwencję wojsk rosyjskich, po raz drugi jednak nie udało się mu objąć polskiego tronu.
Jak już uprzednio powiedziano, Radawnica należała do powiatu nakielskiego i wraz z nim wchodziła w skład województwa kaliskiego. Sejmiki elekcyjne tego województwa odbywały się w Kaliszu, zwoływane przez najwyższego urzędnika ziemskiego, czyli wojewodę lub kasztelana, natomiast wszystkie pozostałe sejmiki województwo kaliskie odbywało wespół z województwem poznańskim w Środzie Wielkopolskiej.
Sam fakt pełnienie przez braci godności elektorów, wskazuje na ich zaangażowanie w sprawy kraju oraz uprzedni udział w sejmikowych zgromadzeniach szlachty i uzyskaną wśród niej wystarczającą do wyboru popularność, popartą oczywiście posiadanym majątkiem. Wiadomo, więc z całą pewnością o ich obecności na elekcji na Woli w Warszawie we wrześniu tego roku.
Mimo śmierci króla polskiego i elektora saskiego Augusta II w dniu 31.01.1733., dwór drezdeński funkcjonował normalnie, wydając na ten rok - królewski kalendarz, będący w istocie zarówno państwowym jak i dworskim informatorem o planowanych wydarzeniach oraz ówczesnym „Who’s who”:
„Königl. Poln. Und
Churfüstl. Sächsischer
Hof und Staats
K a
l e n
d e r
Auf das Jahr 1733”
zawierający w spisie pośród innych osób:
„Polnische
Cammer-herren: (wymieniony bez podania imienia)
Cammer – Herr Osten”
Według słownika
polsko-niemieckiego, tytuł Cammer-Herr pisany
nam współcześnie, jako Kammerherr odpowiada zarówno
tytułowi polskiego
„podkomorzego”, jak i francuskiemu tytułowi „szambelana”, który
został przez
Augusta II Sasa wprowadzony na saksońsko – polski dwór. Mimo
braku imienia,
które by przesądzało wszelkie wątpliwości, przyjmuję w ślad za
niemieckimi
danymi genealogicznymi potwierdzonymi przez prof. W. Dworzaczka {A.P.
P-ń, Nakło Gr. 92, s.97}, że tytuł ten przysługiwał Egidiuszowi
Kazimierzowi z mianowania królewskiego.
Należy jednak sprecyzować ścisłość zastosowanego tłumaczenia jego nazwy i zakres obowiązków tego podkomorzego. Otóż w Królestwie Polskim funkcjonowali podkomorzowie dwóch rodzajów. Jeden – „succamerarius”, zajmujący w Koronie pierwsze miejsce wśród urzędników ziemskich, rozstrzygał przy pomocy podległego sobie sądu wszystkie spory graniczne na podległym swojej władzy terytorium oraz drugi, zwany również niekiedy „succamerarius curiae” lub „archicamerarius” wyrósł z urzędu ochmistrza. Ten drugi właśnie odpowiadał zakresem obowiązków - pełnionych wyłącznie na dworze królewskim - szambelanowi, a jego znakiem był złocisty klucz.
Odnośnie funkcji podkomorzego, co prawda tylko tego ziemskiego, opowiadana była wówczas anegdota podana przez R. Kaletę w jego książce „Anegdoty i sensacje obyczajowe wieku oświecenia w Polsce” (Czytelnik, W-wa 1958.):
„Deputaci
na trybunał, podobnie jak i posłowie na sejm, w okresie kadencji mieli
prawo do
odbierania tytułu: „Jaśnie Wielmożny”, przysługującego jedynie
senatorom, a z
urzędników ziemskich: podkomorzemu, chorążemu i sędziemu
dożywotniemu. W
związku z czasowym uprawnieniem posłów i deputatów do
owego tytułu powstało
złośliwe przysłowie: „Jaśnie zgaśnie, a mospanie zostanie”.
Ten sam autor podaje
również wiersz nieznanego autora, który
szeregował hierarchicznie – w zasadzie czysto tytularne – godności
szlacheckie,
którego to porządku pieczołowicie przestrzegano, i o
które nawiasem mówiąc,
ubiegano się wówczas nadzwyczaj gorliwie oraz analogicznie jak
nam współcześnie
z zamiłowaniem przy każdej - mniej lub więcej znaczącej okazji, z
lubością je
wymieniano. Wiersz ten brzmi następująco:
Podkomorzy z starostą chorążego sądzi
A
stolnik i podczaszy przed podsędkiem rządzi
Podstoli,
cześnik, łowczy nad wojskimi włada
Pisarz,
miecznik i skarbnik na końcu zasiada”
.Tak, więc na czele hierarchii w Koronie stał „pierwszy ze szlachty” (nobilitatis princeps): podkomorzy. Za nim postępowali inni w następującej kolejności: starosta, chorąży, sędzia ziemski, stolnik, podczaszy, podsędek, podstoli, cześnik, łowczy, pisarz ziemski, miecznik, wojski, skarbnik. Za nimi dopiero wymieniano urzędników takich jak: podstarości, sędzia grodzki, pisarz grodzki, komisarz graniczny, komisarz ziemski, burgrabia grodzki, regent ziemski, regent grodzki, wiceregenci i suceptanci.
Śladem ojca podtrzymywał, Egidiusz z pewnością związki z zakonem jezuitów, szczególnie z ich rezydencją w Wałczu, w której jego starszy brat Kazimierz-Jan był jako profesor teologii wykładowcą, a w latach 1737. – 1741. superiorem, czyli w zasadzie autokratycznym opatem.
Kronika jezuitów wałeckich informuje, że w roku kończącym superiorat Kazimierza, Egidiusz „przyniósł do ołtarza Najwyższego 600 florenów polskich”, czyli obiegowych w Rzeczypospolitej tymfów inaczej zwanych złotymi. W międzyczasie gdyż w 1739. roku według „Tek Dworzaczka”:
„Egidiusz [Kazimierz]
de Sakin Osten, podkomorzy
J.K.Mci w imieniu swoim oraz Franciszka [Jakuba]
brata
rodzonego i spadkobierców Jana [Krystiana] brata
rodzonego, sumę 5.000
tymfów w testamencie ojca zeznającego – Jana Wiganda ab
Osten-Sakin, spisanego
dnia 08.01.1729. roku, a legowaną Klarze z Ostenów, obecnie
wdowie po
Kazimierzu Wiesiołowskim, siostrze rodzonej zeznającego, ceduje tejże.”
{A.P.
P-ń, Nakło Gr. 92, s. 97}
W kwestii małżeństwa Egidiusza Kazimierza i daty jego zawarcia, kuszące byłoby postawienie tezy o jego pierwszym bezdzietnym małżeństwie i zawarciu drugiego związku dopiero po śmierci pierwszej żony, jako że rozwód w pierwszej połowie XVIII. wieku był możliwy jedynie na szczeblu magnaterii, a i wśród niej znane są jedynie nieliczne tego przypadki. Nie ma jednak żadnych poszlak przemawiających za jego wcześniejszym mariażem. Niewykluczone, że niefrasobliwe życie na dworze drezdeńskim upływało tak beztrosko i szybko, że starokawalerstwo nadciągnęło niepostrzeżenie i po powrocie w rodzinne strony w połowie lat dwudziestych musiał on dopiero rozpocząć poszukiwania właściwej kandydatki na żonę. Uwzględnić chyba należy również możliwość jego długiego pozostawania w nieformalnym związku, którego zakończenie dało mu dopiero wolne ręce w kwestii przyszłości. Niezależnie od sytuacji, jaka w rzeczywistości miała miejsce, to od chwili powrotu w rodzinne strony i rozpoczęcia poszukiwań przyszłej żony do dnia jej znalezienia i uwieńczenia tego faktu ślubem, upłynął długi okres czasu. Wspomniana uprzednio „Geschichte des Geschlechtes von der Osten” podaje datę tego ślubu na dzień 16. lutego 1744. roku.
Wybranką była „Conradina Christijana” {takimi imionami podpisała się osobiście na dokumencie zawarcia z mężem dożywocia, przechowywanym w A.P. P-ń, sygn. Wałcz Gr. 53, k. 92} z von der Goltz’ów (Gulcz’ów) a. d. H. Klausdorf, córka Franciszka Gulcza i Idy z Gulczów, wyznania ewangelickiego. Podana przez niemiecką historię data, pośrednio potwierdzona jest dokumentami z czynności prawnych dokonywanych zazwyczaj krótko po ślubie i opisanymi w „Tekach Dworzaczka”, a mianowicie:
(Tekstem z roku 1745.
roku) „Znakomita
Konradyna z Gulczów, córka Franciszka Gulcza i Idy z
Gulczów, żona Egidiusza
Kazimierza Ostena podkomorzego J.K.Mci kwituje Franciszka i
Karola
Gulczów, braci rodzonych z 20.000 tymfów posagu i 5.000
tymfów wyprawy, a
Egidiusz Kazimierz Osten, podkomorzy J.K.Mci, syn Jana Wiganda i Doroty Zofii z
Ostenów, na dobrach Radawnica, Krzywa Struga i Grudna w powiecie
nakielskim tej
żonie oprawia posag 20.000 tymfów i t.w. [?]” {A.P.
P-ń, Wałcz Gr.
51, 630v}
(Tekstem
z tego
samego roku) „Oblatowane w grodzie Wałcz w 1745. Egidiusz Kazimierz
Osten,
podkomorzy J.K.Mci, syn Jana Wiganda Ostena i
Doroty
Zofii z Ostenów, na wsiach: Radawnica, Krzywa Struga i Grudna w
powiecie Nakło,
Konradynie z Gulczów, córce
Franciszka
Gulcza z Idy z Gulczów zrodzonej, a żonie swej zapisuje posag
20.000 i t.w. [?]”
{A.P. P-ń, Nakło Gr. 94, f.98v}.
Pośrednio również datę tego ślubu potwierdza trójka dzieci zrodzonych z tego związku, co wymownie świadczy, że Konradyna wychodząc za mąż była w pełni wieku prokreacyjnego, a więc musiała być od męża dużo młodsza. Przeżyła go też, co najmniej o 28. lat, bowiem o jej śmierci można mówić dopiero po 1783. roku, a są przesłanki pozwalające przypuszczać, że zmarła dopiero po lipcu 1792. roku, o czym jeszcze dalej będzie mowa.
Następnie, spis inwentaryzacyjny dóbr radawnickich dokonany po pierwszym rozbiorze Polski w dniu 18.03.1773. przez urzędników króla pruskiego {A.P. Bydgoszcz, zespół Kriegs- und Domänen-kammer, deputation in Bromberg, Dział XVIII, nr. 210-241} wymienia jako ich właścicielkę i zarządzającą właśnie Konradynę, co rzecz jasna wynikało z zawartej umowy z mężem o dożywocie (patrz „Materiały” – „Dożywocie”), choć je uprzednio w 1767. skasowała.
Te same materiały w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy, pod sygnaturą 96 zawierają również tabelę wasali z okręgu noteckiego, sporządzoną w 1773. roku, nawiasem mówiąc przez polakożercę „von Sacken’a” (tak go określa książka pt. „Krajna i Nakło”), w której na stronie 31 widnieje następująca pozycja:
„Conradina v.d. Osten, geb. ne v. Goltz, 41 Jahr“, dziedziczka Radawnitz [Radawnicy], Krumenflies [Krzywej Wsi], Strasforth [Grudnej] i Hohenfier [Kamienia] z siedzibą w „Radawnic”. Zapis ten rozbudowany na kilka kolumn, podaje również jej synów:
„Franz 27 Jahr” z uwagą „zuhause” oraz „Casimir 23 Jahr“ z uwagą „zu Dresen”, i poniżej zamieszczonym wyjaśnieniu o pełnieniu przez niego służby w saskim wojsku w stopniu porucznika.
Podany wiek, przynajmniej w odniesieniu, do Konradyny nasuwa jednak zasadniczą wątpliwość, bowiem przyjmując w 1773. jej 41. lat za rzeczywiste, okazałoby się , że wyszła za mąż (12.02.1744) w wieku 12. lat, co jest oczywiście w XVIII. wieku nieprawdopodobne.
Natomiast w odniesieniu do synów, można ich wiek przyjąć za zbliżony do rzeczywistego, a w takim razie Franciszek urodził się około roku 1746., zaś Jan Kazimierz około 1750.
Z kolei zaprzeczać tej dacie mógłby napis na portrecie Jana Kazimierza, wiszącym na ścianie empory nad ołtarzem głównym kościoła w Zamartym, który oprócz tytułów sportretowanego określa również lata jego życia na 1740. – 1817., gdyby nie mylny rok śmierci (w rzeczywistości zmarł 02.01.1813.) świadczący, że napis ten powstał na tyle długo po pogrzebie, że jego faktyczna data zatarła się w pamięci, a więc tym bardziej i wykazany rok urodzenia nie może być prawdziwy.
Wymienienie natomiast Franciszka w liście wasalnej, jako przebywającego w domu („zu Hause”), świadczy, że wyręczał matkę w zarządzaniu majątkiem, albo znacząco jej w tym pomagał. Niemniej stosunki własnościowe dziedziców Radawnicy, mimo zmiany przynależności państwowej, a tym samym i zmiany systemu prawnego, nie zostały w niniejszym opracowaniu ostatecznie wyjaśnione i wymagałyby dodatkowej kwerendy.
Pozostałe wiadomości dotyczące Egidiusza Kazimierza pochodzą wyłącznie z „Tek Dworzaczka” i dotyczą:
a. kontraktu zawartego w 1747. roku, pomiędzy Karolem Henrykiem Gulczem i Egidiuszem, który wziął w trzyletni zastaw wieś Blumenfeld z młynem w powiecie człuchowskim (wieś nie zidentyfikowana) za kwotę 12.000 zł. pruskich {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.76v}.
b. mianowania w 1750. Egidiusza pełnomocnikiem
przez potomstwo brata, Jana Krystiana. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95,
k.30}.
c.
spisania
w 1752. dożywocia pomiędzy Egidiuszem i Konradyną {A.P. P-ń,
Wałcz, sygn. Gr. 53, k.92}.
d.
skwitowania
w 1753. przez Egidiusza swego brata Franciszka Jakuba z 30.000
tymfów oraz zakupu
od niego wsi Kamień za 49.000 tymfów {A.P. P-ń, Wałcz Gr.
53,
k.133-134v}.
Działalność finansowa Egidiusza, zarówno poprzednio omówiona, jak i przedstawiona w wyżej wymienionych punktach „a” i „d” dowodzi, że Egidiusz dysponował bieżącą gotówką i pożyczał ją pod zastaw lub pełnił rolę bankiera wspierającego także rodzinę w potrzebie, jednocześnie z punktu „b” można by wyciągnąć wniosek, że jako głowa rodziny opiekował się jej młodszymi członkami, służąc swoją pomocą i radą.
Równocześnie punkt „d” potwierdza poprzednio wyrażoną opinię o konsekwentnym zbieraniu ojcowskiego majątku, podzielonego w wyniku działów spadkowych. Po odkupieniu przez niego wsi Kamień, z pierwotnie zakupionego przez Jana Wiganda klucza brakowało jedynie Górzny i Nowego Dworu, które to wsie jego bratankowie, synowie Jana Krystiana i Ludwiki Barbary z Rydzyńskich, odsprzedali w 1752. Augustynowi Działyńskiemu. Zajmowały one obszaru ziemi uprawnej według danych z 1773. roku: w folwarkach - 9 łanów i we wsiach 16., łącznie 25 łanów, czyli po przeliczeniu na hektary zmniejszyły powierzchnie uprawne pierwotnie posiadane przez ojca Egidiusza, o 420 hektarów.
„Geschichte des Geschlechtes von der Osten” podaje, że Egidiusz Kazimierz zmarł w Radawnicy w dniu 21. sierpnia 1755. Potwierdza to prof. W Dworzaczek pisząc:
„Nie
żył już w r. 1755, kiedy owdowiała Katarzyna z Golczów kwitowała
swe dzieci
nieletnie, Franciszka, Kazimierza i Dorotę z 15.000 tymfów
zapisanych jej przez
męża w 1745.” {A.P. P-ń, Wałcz, Gr. 53, k.200).
Pochowany został z całą pewnością w krypcie rodzinnej w kościele w Radawnicy przy ojcu.
Jak wyżej wspomniano, żona Egidiusza Kazimierza, Konradyna nosząca w kronice rodzinnej drugie imię Dorota, w etnograficznej literaturze niemieckiej zwana jest przez Otto Goerke’go na stronie 624 jego książki „Der Kreis Flatow” (wydanej w 1918. w Złotowie), „Konradine Christiane” i jak już wyżej cytowano tak się właśnie na dokumencie zachowanym w Archiwum Państwowym w Poznaniu {Wałcz Gr. 53, k.92} własnoręcznie podpisała: „Conradina Christijana de Osten”. Dowodzi to kolejnej pomyłki naszego kronikarza rodzinnego Kazimierza.
O ile imię „Conradina” - Konradyna, współcześnie praktycznie nieużywane, nie budzi jednak żadnych wątpliwości, o tyle Christijana może być rozumiane zarówno jako Krystyna, jak i Krystiana. Ksiądz Alojzy Jougan w swoim „SLOWNIKU KOŚCIELNYM łacińsko – polskim” wyróżnia oba te imiona, jako pochodzące od różnych świętych, i tak: „S. Christina”, to św. Krystyna, a „S. Christiana”, to św. Chrystiana; przy czym „christiane – po chrześcijańsku”, a „christianus – chrześcijański, chrześcijanin”. Zrozumiałe, że Konradyna podpisała się zgodnie z zasadami pisowni stosowanymi przez sobie współczesnych. Aby zakończyć sprawę tego nietypowego imienia, warto przytoczyć na ten temat, zapis Józefa Bubaka ze strony 184 jego „Księgi naszych imion”:
„KRYSTIANA: imię żeńskie od imienia Christian, Krystian; w średniowiecznym źródle polskim poświadczone w XIII wieku jako Krzys(z)tyjana, Krystyjana. Dziś b. rzadkie. Łać, hol. Christiana, niem. Christiane.”
Pochodziła ze znanej i licznie rozgałęzionej pomorskiej rodziny Gulczów (Golczów), która w niemieckiej wersji pisała się „von der Goltz”. Literatura genealogiczna niemiecka prezentując konkretną osobę dodawała jeszcze siedzibę, z której ona pochodziła, stąd prawie zawsze figuruje skrót „a.d.H.” [aus dem Hause] i nazwa miejscowości; w wypadku Konradyny jest to Klausdorf, prawdopodobnie dzisiejszy Kłębowiec położony 6 km na północ od Wałcza.
Na podstawie wywodu przeprowadzonego w odniesieniu do terminu daty ślubu Egidiusza Kazimierza, można domniemywać, że urodziła się około 1721. roku, a w cytowanej liście wasali po prostu o 10. lat się odmłodziła. Jej szczegółowy stan rodzinny przedstawiony został przez wspomnianego Otto Goerke’go przy okazji omawiania historii okręgu Batorowa, którą to miejscowość zresztą Konradyna odziedziczyła. Cytuję wyjątki ze stron 602-605:
„W 1747. wartość dóbr Batorowo wynosiła 25.000 talarów.
We wrześniu 1773. zmarł w Gdańsku Franciszek Bogusław von der Goltz, właściciel Batorowa i Buki, jako kawaler. Po nim dziedziczył wymienione Batorowo i Bukę jego brat, polski podpułkownik Karol Henryk von der Goltz. Ten zmarł w 1782. roku. Jego spadkobiercami zostali:
1.
jego siostra Konradyna, podkomorzyna
v.d. Osten
– Sacken z Radawnicy;
2.
dzieci innej siostry zamężnej za
generałem
Franciszkiem Henrykiem Rosenberg – Gruszczyńskim z Schönewalde
koło Graudenz;
3.
dzieci trzeciej siostry, zamężnej za
pana von
der Goltz z Gross-Lauth koło Königsberg in. Pr. [in Preussen
– Królewca w
Prusach];
4.
major Ernst von Lüttichau, syn
czwartej siostry
spadkodawcy;
5.
dzieci piątej siostry zamężnej za
niejakim panem
von Lubowieckim.
Na
temat
tej sprawy spadkowej, dziedzic Buczka Józef von Goetzendorf –
Grabowski pisał w
dniu 7. maja 1804. roku: „”Po załatwieniu sprawy spadkowej przed sądem
w
Bydgoszczy po śmierci podpułkownika Karola Henryka von der Goltz, w
dniu 29.
października 1783. roku dobra Batorowo i Buki zostały odstąpione przez
wszystkich jeszcze żyjących uprawnionych do spadku, siostrze zmarłego
pani
Konradynie, wdowie po podkomorzym von der Osten – Sacken, urodzonej
baronowej
von der Goltz, w taki sposób, że wszyscy zrzekli się roszczeń do
dóbr, a ona
stała się rzeczywistą i nieograniczoną ich właścicielką; tytuł
własności został
przepisany na jej nazwisko i wpisany w księgę hipoteczną.
Teraz
skupiło się w jednej ręce pięć folwarków i sześć chłopskich wsi.
Tymi pięcioma
majątkami były Batorowo, Buka, Kamień, Lędyczek Szlachecki, Radawnica;
sześcioma wsiami chłopskimi były Batorowo, Kamień, Krzywa Struga,
Lędyczek
Szlachecki, Radawnica i Grudna.
Po
śmierci
Konradyny von der Osten – Sacken, Batorowo odziedziczyły jej dzieci, a
mianowicie:
1.
Franciszek Egidiusz, podkomorzy von
der Osten –
Sacken z Radawnicy;
2.
Jan
Kazimierz, szambelan von der Osten –
Sacken z Batorowa;
3.
Dorota, urodzona von der Osten –
Sacken, zamężna
za Józefem von Grabowskim z Grylewa.
Na
podstawie układu z 25. lipca 1792. roku zawartego przed Komisją Sądową
w
Konitz, potwierdzono przed Królewskim Sądem Grodzkim w dniu 17.
sierpnia 1792.
roku, nabycie przez Jana Kazimierza von der Osten – Sacken dóbr
Batorowo i
Buki, których wartość oszacowano na 29.000 talarów.
Stosownie
do tej umowy został przeniesiony tytuł własności na szambelana Jana
Kazimierza
von der Osten – Sacken, według rozprawy z dnia 17. sierpnia 1792.
potwierdzonej
przed Sądem Grodzkim w Bydgoszczy w dniu 02. sierpnia 1794.”
Z tego samego opracowania, z rozdziału zamieszczonego na stronach 624-625, omawiającego miejscowość Adlig Landeck, czyli Lędyczek Szlachecki, inaczej zwany Downicą, wiadomo między innymi:
„Jak zostało powiedziane przy omawianiu miejscowości Radawnica, wdowa Konradyna Christiana von der Osten – Sacken zrzekła się w dniu 15. stycznia 1783, roku dóbr radawnickich na rzecz swoich synów Franciszka Egidiusza i Jana Kazimierza w zamian za dożywocie.”
W dniu tego zrzeczenia się przez Konradynę, w skład klucza radawnickiego wchodziły: Radawnica, Grudna, Krzywa Wieś, Kamień i Lędyczek Szlachecki. Według książki Przemysława Szafrana pt. „OSADNICTWO HISTORYCZNEJ KRAJNY W XVI-XVIII W.” (wyd. przez Gdańskie Tow. Naukowe w 1961.) areał uprawny w tych miejscowościach wynosił: dla folwarków dworskich 16 łanów, zaś oczynszowanych wiejskich 71 łanów. Na terenie województwa kaliskiego obowiązywał łan chełmiński, który zawierał 16,8 hektarów współczesnych, w związku, z czym przeliczając powyższy areał z łanów na hektary otrzymujemy następujące obszary uprawne: folwarków dworskich – 268,8 ha oraz wiejskich (w tym sołtysie) – 1.192,8 ha.
Uwzględniając we wpływach dworu coroczne dochody z czynszów chłopskich oraz biorąc pod uwagę przychód ze sprzedaży drzewa z posiadanych lasów oraz inne drobniejsze wpływy, to stosowany przestarzały system trójpolówki przy corocznie realnie uprawianej powierzchni jedynie w ilości 180 hektarów, obniżał opłacalność gospodarowania i zaliczenie tego klucza do grupy gospodarstw dającej tylko nieco wyższe dochody od przeciętnych, nie będzie odbiegało od obiektywnej oceny.
W kwestii przypuszczalnego terminu śmierci Konradyny Doroty ostrożność wymaga, aby określić go jedynie zwrotem: „przed 25 lipca 1792.”, na co jednoznacznie wskazuje cytowany z książki Otto Goerke’go tekst o zawartym tego dnia układzie przed Komisją Sądową w Konitz, możliwym jedynie w wyniku postępowania spadkowego po jej śmierci. Z uwagi na zaginięcie w parafii Radawnica Liber Mortuorum z tego okresu, nie ma jednak szans na bardziej precyzyjne określenie tej daty.
„Teki Dworzaczka” zawierają również wcześniejsze informacje dotyczące Konradyny, a mianowicie:
·
W 1764. „Szlachetni Franciszek i
Ernest
August Golczowie, synowie Franciszka Joachima i Krystyny Fryderyki z
Mehlingów,
dziedzice Prusinowa, na tej wsi Konradynie z Golczów, wdowie po
Egidiuszu de
Sakin Ostenie podkomorzym dworu J.K.Mci zapisują sumę 1.080
talarów.”
{A.P. P-ń, stara sygn. Wałcz Gr. 94, f.174}.
·
W 1767. Konradyna z
Golczów, córka Franciszka
Golcza i Idy z Golczów, wdowa po Idzim Kazimierzu Ostenie,
podkomorzym J.K.Mci,
dziedzicu wsi Radownica i Kamień w powiecie nakielskim, dożywocie dane
sobie w
grodzie wałeckim w sobotę po Nawiedzeniu N.M.P. w 1752. roku kasuje.” {A.P.
P-ń, Nakło Gr. 96, f.222v}.
·
„W dniu 11.11.1777. roku odbył
się chrzest
urodzonej w dniu 4. tego miesiąca córki P.M. Stanisława i Doroty
z Ostenów
Grabowskich, dziedziców Grylewa – IGD, która na chrzcie
otrzymała imiona
Karlina Konradyna Katarzyna. Rodzicami chrzestnymi byli Ignacy
Wiesiołowski
dziedzic Dobieszewa i PGM Konradyna Ostenowa dziedziczka Radownicy.” {A.P.
P-ń, Grylewo}.
Zastanawiające jest, że o ile z powyższych informacji wynika, że więzy Konradyny z własną rodziną Goltzów oraz rodziną zięcia były utrzymywane na bieżąco, to brak jakichkolwiek śladów tego typu związków z rodzeństwem męża, względnie potomstwem tego rodzeństwa. Nie można wykluczyć rodzinnego rozdźwięku, który miał wówczas miejsce, a który w ostateczności skutkował przejściem – wówczas polskiego rodowego majątku – w ręce rodziny Goetzendorf-Grabowskich. Ubolewał nad tym nasz rodzinny kronikarz, żyjący jedynie jedno stulecie po opisywanych wydarzeniach, ale nie skorzystał z możliwości dociekania pobudek, które zakończyły się właśnie takim finałem.
Z małżeństwa Egidiusza Kazimierza Osten – Sacken i Konradyny Doroty z von der Goltzów znamy potwierdzone dokumentami – należące do pokolenia VI. - następujące potomstwo:
1. Franciszek Wigand Egidiusz, urodzony według tabeli wasali około 1746., dziedzic Radawnicy, ożeniony z Joanną z Goltz’ów, zmarł 27.09.1812. w Radawnicy, pochowany w rodzinnej krypcie miejscowego kościoła.
2. Jan Kazimierz, urodzony według tego samego źródła ok. 1750., dziedzic Batorowa i Buczka, ożenił się w dniu 06.03.1791. z Anną Konkordią Kunegundą z Pruszaków, zmarł 02.01.1813. w Batorowie, pochowany w podziemiach kościoła w Zamartym.
3. Dorota, urodzona w nieznanym roku przypuszczalnie ok. 1748., wyszła przed 1774. za Stanisława Goetzendorf-Grabowskiego z Grylewa, zmarła 22.06.1798., pochowana w podziemiach kościoła w Wąwelnie.
HELENA
KOD:
V.3.
é
-?-
- † -?-
Jedynym źródłem wiadomości potwierdzającym egzystencję Heleny, córki Wiganda i Doroty Zofii, za wyjątkiem rzecz jasna wtórnej wiadomości zawartej w kronice rodzinnej, jest testament naszego antenata cytowany w jego życiorysie. Informacja ta brzmi według zawartego tam streszczenia następująco:
„Gaspar
Zygmunt de Flemming, kapitan
królewski i mąż córki Ludwiki, został już zaspokojony
otrzymując oprócz posagu
żony dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce
donatora Helenie.”
Wyłącznym wnioskiem, który można na tej podstawie wysnuć jest przypuszczenie osiągnięcia przez nią wieku panieńskiego, a więc dojście do lat zwanych ówcześnie „sprawnymi”, co oczywiście oznacza, że zmarła w wieku około 20. lat. W świetle przedstawionego w życiorysie Jana Wiganda stanu zachowania ksiąg metrykalnych Radawnicy i Złotowa, nieznane są rzecz jasna żadne daty jej dotyczące.
JAN KRYSTIAN
KOD:
V.4.
éok. 1693. - †
18.01.1738.
Drugim według
starszeństwa, a pierwszym w kolejności dziedziczenia, synem Jana
Wiganda i Doroty
Zofii był Jan Krystian, bezpośredni przodek polskiej linii rodu.
Wszystkie
uprzednio przywołane almanachy niemieckie zgodnie podają jego rok
urodzenia na
1693. Nastąpiło to z pewnością w Ciosańcu, gdzie też spędził
przypuszczalnie dzieciństwo.
Z tego okresu rzecz jasna nie mamy o nim żadnych wiadomości; problemem
są
jednak wszelkiej maści informacje, szczególnie dotyczące
wykształcenia, służby
wojskowej i miejsca jej pełnienia. Bowiem dopiero następną pewną
wiadomością o
jego osobie jest podział spadku, poprzedzony informacją o spisaniu
przez jego
ojca testamentu.
Jak wiadomo z
omówienia losów jego
„średniego” brata Egidiusza, ich ojciec zawarł w swoim testamencie
klauzulę, że
Jan Krystian dziedziczy majątek oraz część wsi Górzna, a także
spłaca swych
młodszych braci. Zapis taki mógł by sugerować, że Górzna
stanowiła najbardziej
wartościową część dziedzictwa po Janie Wigandzie, tymczasem
Górzna była przede
wszystkim wsią włościańską, co prawda oczynszowaną i w stosunku do
centralnie w
całym kompleksie dóbr położonej Radawnicy, peryferyjną. Nie ma w
niej śladów
zabudowy dworskiej, której przypuszczalnie nigdy nie posiadała i
jest mocno wątpliwe,
aby stanowiła główne dziedzictwo sukcesyjne. Przejściowo, mogła
mieć
przystosowane do zamieszkania przez dziedziców zabudowania, ale
nie różniły się
one pewnie wiele od okolicznych zabudowań włościańskich i obecnie
można, co
najwyżej snuć przypuszczenia na temat ich lokalizacji.
Nie ma w chwili obecnej
również
wielkiego sensu wdawać się w rozważanie przyczyn, które
kierowały Janem
Wigandem, w takim akurat sposobie dyspozycji jego majątkiem, niemniej
jedynym
sensownym wytłumaczeniem pominięcia starszeństwa w podziale spadku było
przypuszczalnie trwałe związanie z Radawnicą „średniego” brata w
przeciwieństwie do starszego, który zamiast zajmować się ziemią
zainteresowany
był raczej karierą wojskową w stolicy, co nawiasem mówiąc oparte
jest również
jedynie na przypuszczeniach.
Należy w tym miejscu
podkreślić, że
decyzja ta miała w dalszych pokoleniach znamienne następstwa w postaci
„wydziedziczenia” starszej linii z Radawnicy i przejście jej w ręce
Grabowskich.
Ze względu na wyjątkową
szczupłość
posiadanych o Janie Krystianie informacji, kłopotliwe jest podanie jego
dalszych losów. Dane z genealogicznych wykazów
niemieckich, powtórzone przez
kronikarza rodzinnego i potwierdzone przez prof. W. Dworzaczka
określają go,
jako: „... Mitglied der maison militair des
Königs August von Polen, Bannerträger Sr. Königl. Majestät, ...”, co tłumaczę:
„członka maison militair króla polskiego Augusta i chorążego
J.K.Mci”.
Według „Le Petit Larousse” z 1913. roku, „maison
militaire” to „oddziały wojskowe przypisane głowie państwa”, przez co należy
rozumieć osobistą
ochronę króla, a więc jednostkę spełniającą rolę
współczesnego nam Biura
Ochrony Rządu. Wiadomości te jako wiarygodne pozwalają na wyciągnięcie
wniosków
o przebiegu służby wojskowej Jana Krystiana. Należy zdać sobie sprawę,
że
rekrutacja do tego typu jednostki odbywała się z pewnością na podstawie
dokładnego sprawdzenia kandydata, jego pełnej i długoletniej obserwacji
oraz
osobistej znajomości i na tej podstawie protegowania jego osoby przez
przełożonych. Spełnić te warunki mógł w zasadzie tylko elew, lub
kadet szkoły
dworskiej, wychowywany w niej od dziecka, który zdał wszelkie
wymagane egzaminy
z wiedzy wojskowej oraz gwarantujący właściwy poziom wykształcenia,
znajomość
języków i umiejętność poruszania się w środowisku dworskim. Stąd
przypuszczenie
o oddaniu Jana Krystiana przez ojca do jakiejś królewskiej
szkoły wojskowej
wydaje się uprawnione.
Specjalizujący się w
epoce saskiej,
profesor Uniwersytetu Toruńskiego Jacek Staszewski ogłosił w roku 1982
w
numerze 3/4 miesięcznika „Sobótka” artykuł pt. „GRANDMUSZKIETEROWIE AUGUSTA II. NOWA WERSJA”, z którego pewne
akapity, jako
istotne do próby odtworzenia przypuszczalnych losów Jana
Krystiana, cytuję:
„Zapomniana już pierwsza próba
utworzenia szkoły
oficerskiej miała miejsce w 1701 r. Cofnąć się jednak trzeba o 10 lat,
kiedy to
elektor Jan Jerzy IV, inicjator reformy wewnętrznej w Saksonii, zlecił
marszałkowi H.A. Schöningowi utworzenie korpusu kadetów
kształcącego oficerów
dla armii saskiej.
Decyzja ta powiązana była z inną – powołania
w
elektoracie stałej armii, co miało we wspomnianej reformie odegrać
kluczową
rolę. Utworzenie korpusu kadetów miało do spełnienia 2 zadania –
obok podstawowego,
jakim było kształcenie oficerów, także polityczne.
Chodziło o przyciągnięcie do reformy szlachty
saskiej,
której synowie mieliby otwartą drogę do awansu i uczynić z niej
oparcie dla
zamierzeń elektora.
Wszystko to działo się trochę na wzór
brandenburski,
bo stamtąd przywiózł Schöning do Saksonii niektóre
pomysły reformatorskie.
Stała armia miała dać elektorowi niezależność od stanów i
ułatwić osiągnięcie
pewnej władzy absolutnej.
Ponieważ przygotowanie oficerów
musiało wyprzedzić
powołanie stałej armii (jej początki przypadają już na rządy Fryderyka
Augusta
I, późniejszego Augusta II), walka o uzyskanie odpowiednich
funduszy na korpus
kadetów stała się zarazem pierwszą potyczką o reformę militarną.
Stany saskie
ogromnie niechętnie odniosły się do żądania uchwalenia odpowiednich
funduszy.
Z największym trudem udało się je nakłonić do
świadczeń, ale zamiast planowanych 50 tys. tal. przyznały ledwo połowę.
Powołano więc do życia tylko 2 kompanie, rezygnując tymczasem (okaże
się
również – ostatecznie) z trzeciej, mającej przygotowywać
artylerzystów i
inżynierów wojskowych. Pierwsza kompania – konna, miała
przygotowywać oficerów
kawalerii, druga – piesza, przeznaczona była dla przyszłych
oficerów piechoty.
Kompania konna otrzymała nazwę grandmuszkieterów i miała za
zadanie pełnienie
służby na zamku. Muszkieterowie ponadto spełniali funkcje kurierskie,
powoływani też byli do udziału w wyprawach wojennych. To ostatnie
zadanie
okazało się najtrudniejsze. Z uwagi na małoletniość kadetów
kompania nie mogła
występować w uciążliwych marszach w pełnym składzie. Toteż np. w 1702
r., kiedy
w związku z agresją szwedzką August II wezwał do Polski wszystkie
rezerwy
saskie, wyruszyło z Drezna zaledwie 68 kadetów, i to była ich
ostatnia wyprawa
wojenna aż do wojny 7-letniej.
Uznano bowiem małą przydatność wojskową
jednostki i
zbyt wysokie koszty użycia jej w polu. Tymczasem zachowując podział na
dwie
kompanie kadetów spieszono, a jazda konna stała się jednym z
przedmiotów
nauczania. Artyleria i inżynieria wojskowa zostały włączone do programu
obowiązującego
wszystkich.
Nazwa grandmuszkieterów po spieszeniu
kompanii konnej
została przeniesiona na jednostkę powołaną przez Augusta II specjalnym
rozkazem
z 22 III 1699 r. Król-elektor polecił gen. Löwenhauptowi
zorganizować kompanię
grandmuszkieterów obliczoną na 50 etatów plus sztab,
która miała pełnić stałą
służbę u boku króla w Polsce. Organizacja oddziału przeciągała
się. Miał być w
Warszawie w lipcu następnego roku, tymczasem z Drezna raportowano 1
VII, że
kompania nie jest gotowa do wymarszu.
Data dotarcia do Warszawy
grandmuszkieterów nie jest znana. Z ułamków
informacji można stwierdzić, że składała się z ludzi pochodzących z
różnych
krajów.”
„Tymczasem w Dreźnie szkolenie kadetów
odbywało się ze
znacznymi trudnościami. Już wcześniej, po objęciu przez Fryderyka
Augusta I
władzy elektorskiej, zmieniły się zasady rekrutacji. Jeżeli początkowo
przestrzegano naboru z elektoratu, a większość stanowili synowie
szlachty
łużyckiej, to potem, z uwagi na brak kandydatów – w związku z
czym nie można
było osiągnąć przewidzianych etatów – zdecydowano się przyjmować
kandydatów
spoza Saksonii. Było to związane także z trudnościami w utworzeniu
stałej armii
i nadaniu jej charakteru wojsk dyspozycyjnych w służbie elektora. Stany
saskie
zaprotestowały. Pod pozorem przekroczenia ustaleń przyjętych przy
uchwalaniu
funduszów na utrzymanie korpusu kadetów nie wyraziły
zgody na zaciąganie do
niego cudzoziemców. Protest ten udało się uciszyć, ale na
krótko. Po objęciu
tronu w Polsce przez Augusta II w korpusie pojawiło się kilku
młodzieńców z
Polski. To skomplikowało sprawę z kilku powodów: przede
wszystkim byli to już
„prawdziwi cudzoziemcy”, zwykle jeszcze nie znający języka
niemieckiego, gdy
poprzednio cudzoziemcami byli młodzi ludzie z różnych państewek
niemieckich. Ponadto
byli to katolicy, a luterańskie stany saskie potraktowały ten fakt jako
naruszenie – już któreś z kolei – przywilejów krajowych
przez elektora.
Wreszcie: obserwowani z nieufnością Polacy okazali się mało
zdyscyplinowani.
Nienawykli do dyscypliny, jaka panowała w korpusie, zachowywali się w
sposób
naruszający porządek wojskowy, a nawet byli sprawcami burd, nierzadko
spowodowanych
nadużyciem alkoholu. Kiedy więc w 1701 r. nastąpiła rozsypka kompanii
grandmuszkieterów Löwenhaupta, August II podjął decyzję
rozwiązania kilku na
raz kłopotów.
Pismem z Warszawy datowanym 30 X 1701 r.
polecił hr.
Zinzendorfowi, komendantowi wojskowemu Drezna, a zarazem komendantowi
korpusu
kadetów, przesłać do Warszawy polskich uczestników
kompanii pieszej i konnej,
postanowił bowiem utworzyć „eines Corps Polnischer Chevalier”.
W tym celu zawarł kapitulację z generałem
hrabią B.E.
Denhoffem, dowódcą regimentu gwardii pieszej koronnej,
któremu podporządkował
resztę (liczącą 33 oficerów i żołnierzy) kompanii
grandmuszkieterów. Z faktu
zawarcia kapitulacji można wnioskować, iż powstający oddział był
tworzony
według zasad organizacyjnych wojsk polskich cudzoziemskiego
autoramentu, że
zatem znajdował się w polskiej służbie i na polskim żołdzie.
Ponieważ nie są znane żadne szczegóły,
dotyczące tej
jednostki, można jedynie przypuszczać, że była ona związana z
dowodzonym przez
Denhoffa regimentem gwardii i dzieliła z nim jego losy, zapewne nie
zachowując
charakteru oznaczonego w kapitulacji.
Jako jeszcze jedno przypuszczenie można
przyjąć, że
być może wraz z pojawieniem się tej kompanii wiąże się kategoria
„kadetów”
napotykanych w różnych wypowiedziach młodych ludzi kształcących
się wojskowo
przy niektórych formacjach.”
Powyższe nazbyt może
obszerne
cytaty, ilustrują aktualny stan wiedzy o tworzonych przez elektora
saskiego
Augusta II. - w okresie gdy obejmował tron w Polsce, różnych
oddziałów
szkoleniowo – wojskowych, na temat których brak niestety pełnej
dokumentacji w
polskiej historiografii. Pomiędzy rokiem 1701., w którym polscy
uczestnicy
korpusu kadetów przechodzą do Warszawy pod komendę generała B.E.
Denhoffa, a
rokiem 1730., w którym następuje wtórna organizacja
grandmuszkieterów, oddział „Polnischer
Chevalier” z
pewnością istnieje i szkoli kadetów. Wyrażam
przekonanie, że Jan Krystian musiał być wychowankiem któregoś z
oddziałów, o
których wyżej była mowa i o ile jest oczywistym
nieprawdopodobieństwem, aby w
wieku 8. czy 9. lat liczył się na ich stanie jako żołnierz, to jednak z
powodzeniem
mógł być ich wychowankiem i z upływem lat zostać przeszkolonym
„podchorążym”. Profesor
J. Staszewski w dalszej części omawiając organizację tego oddziału
grandmuszkieterów,
przytacza jego dwóch żołnierzy o nazwisku „v. Sacken”, przy czym
jeden z nich
„O. v. Sacken” w stopniu kapitana i w wieku 40. lat pełni w tej
formacji
funkcję chorążego. Byłaby to zbieżność nadzwyczaj kusząca, bowiem i
wiek i
stanowisko i nawet nazwisko pisane w wersji „Osten von Sacken” się
zgadzają,
ale w odpowiedzi na list opisujący osobę Jana Krystiana i sugerujący
taką możliwość,
profesor ją wykluczył podając, że w swoich notatkach znalazł jedynie
„Otto
Christopha v. Sacken” i „Otto Wilhelma v. Sacken”. List ten jest
załączony do
akt osobistych Jana Krystiana.
Nie mniej z przywołanego
artykułu
wynika, że w okresie swego panowania August II powierzał swoje
bezpieczeństwo
różnym oddziałom wojskowym w zależności od kraju, w
którym dwór aktualnie
urzędował. W ten sposób przynależność Jana Krystiana do
formacji, która w
pewnym okresie pełniła rolę „maison militaire” jest całkowicie możliwa.
Pozostaje jeszcze do
wyjaśnienia
jego funkcja chorążego. Jest sprawą oczywistą, że wersja kronikarza
rodzinnego
o pełnieniu przez niego godności chorążego koronnego jest absurdalna.
Dał się
on w tym wypadku ponieść - w imię specyficznie rozumianej wielkości
rodziny -
zbyt daleko idącej fantazji. Przytaczając jednak podpis Jana Krystiana
z
tytułem „Vexillifer Sae Reg.
Majestatis” [chorąży
Jego Królewskiej Mości], potwierdzony zresztą przez prof. W.
Dworzaczka w
wersji „chorąży wojsk
królewskich”, dokumentuje używanie
stopnia
chorążego, ale i wskazuje na konieczność próby uzasadnienia jego
używania, gdyż
jest niemożliwością, aby taką szarżę sobie najzwyczajniej
przywłaszczył. Z
opisu obyczajów XVIII. – wiecznych wiadomo, że w zakresie
tytułomanii
dopuszczano się przeróżnych dziwactw, nie mniej nie przekraczano
pewnych granic
wiarygodności. Bezceremonialne nadawanie sobie nienależnych godności w
środowisku szlacheckim należącym do prawie hermetycznie zamkniętego,
było po
prostu niemożliwe, a ujawnione okrywało winowajcę hańbą i narażało –
szczególnie na prowincji, gdzie wszyscy w najbliższej okolicy
się znali - na
ostracyzm towarzyski. Ryzyko takiego nadużycia było za duże, aby można
je było
w wypadku Jana Krystiana dopuścić. W takim razie należy sądzić, że Jan
Krystian
taką szarżę w rzeczywistości posiadał, a uzyskać ją mógł
wyłącznie w oddziale
znajdującym się w bezpośredniej bliskości króla. I tak, w
opracowaniu pt. „Pamiętniki
Marcina Matuszewicza Kasztelana Brzesko –
Litewskiego 1714 – 1765” wydane w Warszawie w
1876. roku, znajduje się na stronie 8. następujący
fragment:
„... Tamże w Warszawie, kazawszy kapitanowi
Matlarowi
mnie po francusku przestroić, rekomendował królowi Imci do
grandmuszkieterów.
Była to kompania z samych Polaków,
Litwy i
Kurlandczyków złożona, której było ośmdziesiąt. Sam
król był kapitanem naszym,
porucznikiem ś.p. książę Lubomirski miecznik koronny, z charakterem
generała.
Pułkownikiem naszym był Potocki, brat Morsztynowej wojewodziny
inflanckiej, a
gażdy grandmuszkieter miał rangę chorążską.” [podkreślenie moje]
Uzasadnia to tezę, że w
elitarnych
formacjach wojskowych tworzonych przez Augusta II w okresie jego
panowania,
mógł być praktykowany zwyczaj nadawania stopnia chorążego
szeregowym kadetom,
dla podkreślenia ich szlacheckiego pochodzenia i otrzymanego
wykształcenia.
Identycznie postępowano z
absolwentami wyższych uczelni w wojsku polskim w 20.-leciu
między-wojennym w
latach 1919. – 1939. oraz w okresie P.R.L. w latach 1944. – 1957.
mianując ich
w trakcie szkolenia „podchorążymi”, a po jego zakończeniu najniższym
stopniem
oficerskim „chorążym”. W takim wypadku Jan Krystian miałby uzasadnione
prawo do
używania – mocno zresztą naciąganego tytułu - „chorążego
królewskiego”. Niewykluczone,
że wchodził w skład wojsk Augusta II., które uczestniczyły w
drugiej fazie
wojny północnej w latach 1710 – 1715 na terenie Pomorza
Szczecińskiego i
pozostawał w wojsku do zakończenia tej wojny.
Wydaje się jednak, że od
śmierci
ojca, Jan Krystian powrócił na stałe w rodzinne strony i zajął
się osobiście
zarządzaniem otrzymanym w spadku majątkiem. W wyniku wspominanego już
przy
omawianiu osoby Egidiusza Kazimierza podziału dóbr, który
miał miejsce w dniu
12. lipca 1730. roku we wsi Grudna, Jan Krystian odziedziczył wieś
włościańską
Górznę i folwark Nowy Dwór {A.P. P-ń,
Nakło Gr. 90, k.40}.
W bliżej nieokreślonym
roku uzyskał
stosunkowo wysoką w randze urzędów ziemskich godność szlachecką
– chorążego
ziemi chełmińskiej, o czym wspomina prof. W. Dworzaczek w swoim wykazie
dokumentów dotyczących rodu Osten. Już ten fakt winien wykluczać
jakiekolwiek jego
nadużycia ze stopniem „chorążego”. Według książki Zbigniewa
Góralskiego pt. URZĘDY
I GODNOŚCI W DAWNEJ POLSCE” wydanej w 1983. w W-wie,
godność „CHORĄŻEGO” oznaczała:
„Trzecią pozycję wśród
urzędników ziemskich w Koronie,
a piątą na Litwie zajmował c h o r ą ż
y (vexillifer). Zachował on resztki
swych obowiązków posiadanych w czasach piastowskich, stąd tak
wysoka pozycja w
hierarchii ziemskiej. Każda ziemia dbała o to, by mieć swego chorążego.
Województwa łęczyckie i sieradzkie posiadały ich dwóch,
zwanych większym i
mniejszym, a województwo sandomierskie nazywało swego wielkim,
choć określenia
tego powinni używać tylko chorążowie na dworze królewskim.
Te resztki obowiązków
chorążych ziemskich ograniczały się do występowania z chorągwiami ich
województwa, ziemi lub powiatu w dwóch wypadkach: w
czasie pogrzebów
królewskich lub w czasie wojny, towarzyszyli wtedy pospolitemu
ruszeniu.”
Skrupulatność wymaga, aby
zaznaczyć,
że imienny wykaz 27. chorążych chełmińskich za okres lat 1456 do 1786
zawarty w
książce wydanej przez P.A.N. w 1990. roku, pt. „Urzędnicy
Prus Królewskich XV – XVIII wieku” jego nazwiska nie
zawiera. Nie przesądza to sprawy
ewentualnej uzurpacji przez Jana Krystiana tego tytułu ze względu
choćby na
niekompletność opublikowanego spisu, nie mniej raczej mnoży wątpliwości
i niejasności
z tą sprawą związane.
Jak wiadomo z wyżej
zamieszczonej
historii życia - Egidiusza Kazimierza, zarówno Jan Krystian, jak
i Franciszek
Jakub zostali również wybrani po śmierci Augusta II. posłami na
sejm elekcyjny
w roku 1733. z województwa kaliskiego i według tomu I. „ROCZNIKA TOWARZYSTWA HERALDYCZ-NEGO” na rok 1908/9, solidarnie
głosowali
na Stanisława Leszczyńskiego.
Z pewnością Jan Krystian
wespół z
braćmi zabiegał uprzednio na sejmikach prowincjonalnych o uznanie
szlacheckich
„panów – braci”, gdyż fakt wyboru na posła zaświadcza o zdobytej
wśród wyborców
popularności, a także o swadzie i koniecznych umiejętnościach
oratorskich
niezbędnych do prezentacji i zalecania własnej osoby jako
najwłaściwszego
kandydata na posła - elektora. Wybór taki był również
świadectwem stopnia
zamożności wybranego jako zdolnego do udźwignięcia kosztów
wyprawy na sejm do
Warszawy, pokrywanych przecież z własnej kieszeni.
W nadzwyczaj ciekawy i
szczegółowy
sposób, procedurę elekcyjną omawia „ENCYKLOPEDIA
STAROPOLSKA” opracowana
przez prof. A. Brückner’a, którą z uwagi na nieszablonowe
opracowanie tematu,
warto przytoczyć:
„Powtarzamy obecnie ze znacznymi
skróceniami opis elekcji
z Encyklopedii Glogerowej II, str. 123 –126: Samo miejsce elekcji długo
było
nie ustalone: dawniej dokonywano jej w Krakowie lub Piotrkowie.
Elekcja Walezego, po raz pierwszy
przeniesiona do
Warszawy, odbyta pod wsią Kamionek, na prawym brzegu Wisły, tj. pod
Pragą,
postawiła szlachtę mazowiecką, mogącą tu najliczniej się zbierać, w
wyjątkowo
uprzywilejowanym położeniu.
Dalsze elekcje odbywały się w polu między
Warszawą i
Wolą; po śmierci Augusta II-go r. 1733 dwie przeciwne sobie elekcje
odbyły się
jedna po praskiej, druga po warszawskiej stronie Wisły; sejm
„pacyfikacyjny” r.
1736 miejsce elekcji między Wolą i Warszawą a nie inne ustanowił.
W dniu otwarcia sejmu elekcyjnego zebrane
Stany po
nabożeństwie u św. Jana, odprawionym przez prymasa lub nuncjusza,
udawały się
naprzód do wdowy królewskiej, jeżeli została, z
kondolencją. W imieniu senatu
przemawiał do niej prymas, w imieniu stanu rycerskiego marszałek
ostatniego
sejmu. Po tej rzewnej ceremonii udawali się wszyscy na pole elekcyjne.
Tutaj
otoczony był rowem i wałem równoległobok, do którego
prowadziły trzy bramy: od
zachodu dla Wielkopolski, od południa dla Małopolski, od wschodu dla
Litwy.
Równoległobok dzielił się na dwie części, dla dwóch izb:
senatorskiej i
rycerskiej. Senatorska zasiadała w „szopie”, przykrytej tarcicami od
deszczu i
słońca, a z boku osłonionej oponami. Zewnątrz tego budynku zbierało się
pod
gołym niebem koło rycerskie, tj. posłowie sejmu elekcyjnego. Szlachta
inna,
która z ochoty zjeżdżała na elekcję, stawała
województwami, rozbijając namioty
w miejscach oznaczonych przez marszałków w pewnym oddaleniu
dokoła prostokąta
sejmowego Naprzód posłowie w kole pod laską marszałka ostatniego
sejmu
konwokacyjnego obierali marszałka na obecny sejm elekcyjny.
Dopóki marszałek
nie obrany, posłowie radzić nie mogli. Gdy nowo obrany marszałek
wykonał
przysięgę, deputacja, złożona z trzech posłów: wielkopolskiego,
małopolskiego i
litewskiego, udawała się do szopy z zawiadomieniem, że koło posiada już
marszałka.
Senat dodawszy do tej deputacji trzech
senatorów z
trzech prowincji wysyłał ją do koła rycerskiego, aby zaprosić izbę
poselską do
szopy na wspólne obrady. Po wysłuchaniu tej deputacji posłowie
ziemscy z
marszałkiem swoim na czele wstępowali do „szopy”, której cały
wolny środek otoczony
był wielkim czworobocznym rzędem krzeseł senatorskich, a poza krzesłami
od
ścian czworobokiem ław poselskich. W jednym końcu tego czworoboku
zasiadał
prymas a w drugim marszałek sejmu między marszałkiem koronnym i
litewskim lub
dwoma najpierwszymi ministrami. Marszałek sejmowy przemawiał w imieniu
koła do
senatu witając go. Na to prymas zdawał sprawę ze swych czynności w
czasie
bezkrólewia od zamknięcia sejmu konwokacyjnego i przedstawiał
izbom, co i jak
na tym sejmie zdziałać wypada. Na pierwszych sesjach połączonych
stanów
wybierano „kaptur generalny”, czyli sąd do karania wszelkich
przestępstw w
czasie sejmu elekcyjnego; układano pacta conventa, odbierano
przysięgę od hetmanów, że siły wojskowej na pole elekcji nie
sprowadzą.
Cudzoziemscy posłowie nie mogli podczas sejmu lekcyjnego mieszkać w
Warszawie,
ale w przeznaczonych na to miasteczkach i wioskach pod strażą szlachty,
aby nie
porozumiewali się z nikim na polu lekcyjnym. Było takie prawo, ale nie
zachowywano go ściśle. Gdy do obioru króla miano przystąpić,
prymas wyznaczał
dni uroczystej audiencji, którą stany dawały na polu elekcyjnym
wszystkim
posłom zagranicznym; papieski miał pierwszeństwo. Deputacja na jego
powitanie
składała się z samych prawie biskupów. Podczas elekcji w r. 1669
szło przed
powozem nuncjusza 120 karet, a po obu stronach drogi, którą
nuncjusz
przejeżdżał, stanęło zbrojno i konno przeszło 12.000 szlachty i 58
chorągwi.
Prymas na powitanie nuncjusza wstawszy z krzesła dwa kroki postępował i
pomiędzy
sobą a najbliższym siebie biskupem go sadzał. Naprzeciw innych
posłów nie
wstawał prymas; wprowadzała ich deputacja, złożona z
którychkolwiek senatorów,
i marszałkowie, którzy usadzali tych posłów między sobą.
Codzień inny poseł
przyjeżdżał; po nuncjusza szedł poseł cesarski. Gdy w 1573 stany dały
pierwszeństwo francuskiemu przed hiszpańskim, ten wolał nie wysłuchany
wrócić
do ojczyzny, a Hiszpania po tym zdarzeniu już nigdy na elekcję do
Polski posła
nie wyprawiała. Naprzód oddawali posłowie swe listy wierzytelne,
do izby pisane,
referendarzom, którzy je głośno odczytywali. Po oddaniu
listów miał poseł mowę
do Stanów w języku łacińskim. Na elekcji Henryka Walezego
Rosenberg, poseł
cesarski, rodem Czech, miał mowę po czesku, a na elekcji Władysława IV
królewicz Jan Kazimierz, jako poseł brata, po polsku zaczął, a
kanclerz w tymże
języku ją dokończył. Poseł w swej mowie przedstawiał kandydata do tronu
lub
przemawiał za cudzym. Prymas i marszałek koła rycerskiego odpowiadali i
posłowie
cudzoziemscy z tymi samymi ceremoniami, jak przyszli, oddalali się z
koła
elekcji.
W dniu elekcji obie izby zgromadzały się pod
gołym
niebem obok szopy w kole rycerskim, gdzie ławy i krzesła ustawione były
w taki
sam sposób, szlachta zaś w polu dokoła okopu, na koniach pod
chorągwiami, na
województwa i ziemie podzielona.
Prymas po krótkiej przemowie, w
której wymieniał
kandydatów do tronu, klękał i zaczynał śpiewać Veni Creator
Spiritus, a dawszy
błogosławieństwo senatorom i posłom wysyłał
wszystkich do ich województw za okop, zostając sam z marszałkiem
sejmowym w
kole rycerskim.
Senatorowie i
posłowie tych województw lub ziem, których szlachta na
sejm nie zjechała,
zbierali się w kole lub szopie. Gdy nie było prymasa, obowiązek jego
spełniał
pierwszy z obecnych biskupów wielkopolskich, jako z prowincji
historycznie
najstarszej.
Za przybyciem senatorów i
posłów do szlachty swych
województw jeden z senatorów w każdym województwie
przemawiał do szlachty i
wyliczał kandydatów do tronu, zwykle zalecając jednego z nich.
Za wymówieniem
miłego kandydata, szlachta krzyczała: „Vivat! zgoda!” i z rusznic
strzelała w
górę. Każda ziemia głosowała zwykle jednozgodnie i zbierała
własnoręczne
podpisy głosujących. Zebrane w ten sposób głosy senatorowie
odwozili do koła i
składali marszałkowi sejmowemu, gdzie pod kontrolą prymasa obliczane
były. Po
odczytaniu liczby głosów wobec rycerstwa, które zbliżyło
się w tym celu do
okopu i po ogłoszeniu ich większości, prymas siadał na koń i objeżdżał
województwa w koło okopu, po trzykroć zapytywał czy jest zgoda?
Jeżeli nie było
odporu, ogłaszał wybór króla, co marszałkowie z trzech
bram okopu ku trzem
prowincjom obwieszczali. Po tych ogłoszeniach prymas znowu klękał i
zaczynał
śpiewać Te Deum
laudamus, a rycerstwo z hukiem
dział,
dźwiękiem trąb i łoskotem kotłów udawało się do Warszawy, aby
hymn powtórzyć u
św. Jana. Jeżeli obrany król był obecny, jak było na elekcjach:
Władysława IV,
Michała Korybuta i Jana III, prowadzono go tryumfalnie do kościoła lub
na
zamek, a marszałkowie szli przed nim ze spuszczonymi laskami.
Nazajutrz zbierał się sejm w kole lub sali
sejmowej na
zamku, aby przygotować i podpisać dyplom elekcji, spisany po łacinie,
który
oddawano królowi po jego przysiędze na pakta konwenta. Tak
przedstawiał się
schemat elekcyjny, w rzeczywistości bywało i inaczej, jak nas poucza
dramatyczny opis elekcji Michała u Paska, kiedy to senatorowie przed
kulami
szlacheckimi pod karety zmykali, nazajutrz ani pokazywać się śmieli
itd.”
Tymczasem w roku 1733.
atmosfera przed
elekcyjna, o której wstępnie była mowa w życiorysie Egidiusza
Kazimierza
zagęszczała się, wywołując wśród szlachty niespotykane emocje.
Józef Feldman w
swej książce „Stanisław
Leszczyński”, na stronie 145. opisuje
te
zdarzenia następująco:
„Bezkrólewie zbliżało się do punktu
kulminacyjnego,
jakim był akt elekcyjny. Ze wszech stron Rzpltej ściągały nieprzejrzane
tłumy
braci szlacheckiej. Liczbę obecnych szacowano na blisko 20.000.
Zgromadzone
tłumy przenikała atmosfera wiary i tężyzny narodowej. Po tylu latach
obcych
rządów, w ciągu których król – cudzoziemiec
usiłował przy pomocy wojsk saskich
rozporządzać losami Polski, obcy zaś najeźdźca deptał jej łany i
obsadzał tron,
poczuto się znowu w masie, między sobą, z dala od postronnych
oddziaływań.
Rzplta szlachecka odnalazła się w swojej istności. Wśród
zgromadzonych mas
gubiły się cudzoziemskie stroje i modne peruki. Górowały
staropolskie kontusze,
karabele, wąsate twarze z podgolonymi czuprynami; język niemiecki i
francuski
milkły w rozkołysanym morzu polszczyzny. Powszechne było pragnienie
króla –
Piasta, a Piastem tym był dla ogromnej większości zgromadzonych
Stanisław
Leszczyński.”
str. 150
„Prymas udawszy się po południu na pole
elekcyjne,
stwierdził wzrost nastrojów stanisławowskich. W tych warunkach
można było 11
września przystąpić do uroczystego obioru. Olbrzymie pole pod Wolą
pokryło się
nieprzejrzanymi tłumami szlachty, ustawionej podług województw,
ziem i powiatów.
Prymas odśpiewawszy Veni Creator w licznej asyście objeżdżał konno
zastępy
wyborców, zbierając wota.”
„Około trzynastu tysięcy zgromadzonej
szlachty wielkim
głosem domagało się nominowania Stanisława. 12 września o godzinie 4 po
południu uroczysty akt dobiegł końca. W atmosferze serdecznego
uniesienia
odśpiewano Te Deum, po czym nastąpił uroczysty pochód do katedry
świętojańskiej.”
Równolegle
z obiorem na króla Stanisława Leszczyńskiego w trakcie elekcji
na Woli, po przeciwnej
stronie Wisły, we wsi Kamień - na terenie której nawiasem
mówiąc, 160 lat
przedtem odbyła się elekcja Henryka Walezego, a należącej do biskupa
płockiego,
stronnika Wettyn’ów odbyła się mniejszościowa elekcja Fryderyka
Augusta,
którego wybrano również królem Polski, jako
Augusta III.
O wypadkach, które
miały następnie
miejsce pisze prof. Jacek Staszewski w swej książce „August III Sas”.
str. 148
„Wydarzeniom, które teraz nastąpiły,
trzeba było nadać
pozory zgodności z prawem. Dodajmy, że stronnicy Leszczyńskiego swoim
postępowaniem ułatwiali zadanie partii saskiej. Na wieść o zbliżaniu
się
korpusu rosyjskiego pod Warszawę szlachta zaraz po elekcji zaczęła
opuszczać
stolicę tłumnie i w takim pośpiechu, że nabrało to wszystkich cech
panicznej
ucieczki.”
str. 149
„Nie pretendując do wyczerpania listy
argumentów,
jakimi mogła kierować się ta część szlachty, która zdecydowała
się stanąć przy
Sasie, trzeba stwierdzić, że obraz jednomyślności w popieraniu
Leszczyńskiego
jest równie mylący, jak przekonanie, że stronnicy Sasa
rekrutowali się tylko z
ludzi przekupionych, kierujących się niskimi pobudkami. Jak zwykle w
wypadku
występowania konfliktów wewnętrznych rozstrzelenie
poglądów i postaw było duże.
Ilu było ostatecznie wyborców
Fryderyka Augusta, nie
wiadomo. Przeciwnicy Wettyna mówili o garstce liczącej około
tysiąca głów.
Wobec 13 tyś. wybierających Leszczyńskiego była to istotnie garstka.
Stronnicy
Sasa głosili, że było ich około 4 tyś.
Ogłoszone po elekcji listy elektorów
zawierają
rzeczywiście mniej więcej tyle nazwisk, lecz trudno dać wiarę tym
wykazom.
Niejedno nazwisko powtarza się parokrotnie, czasem szlachtę jakiejś
ziemi reprezentują
tylko wojskowi – w domyśle Polacy z saskich regimentów.
W każdym razie elektorzy Fryderyka Augusta
tworzyli
dość mieszany tłum. Byli wśród nich wyborcy Stanisława
Leszczyńskiego, których
nazwiska widnieją na jego akcie elekcyjnym bez żadnych zastrzeżeń. Byli
też
posłowie przybyli na elekcję Leszczyńskiego, którzy w niej
jednak udziału nie
brali. Na przykład spośród obecnych na polu elekcyjnym pod Wolą
499 posłów z
Prus Królewskich głosowało za Leszczyńskim 358, za Augustem III
wypowiedziało
się 160 posłów, wśród nich posłowie protestanccy usunięci
z sejmu
konwokacyjnego. Czy dwukrotne głosowanie jest dowodem otumanienia,
przekupstwa
czy świadomego wyboru – trudno dziś stwierdzić. Ale taka to była
elekcja.”
Wiadomo, że elektorzy
Augusta III
wnieśli w dniu 14. września manifest przeciw elekcji Stanisława
Leszczyńskiego,
zaś 05. października tego roku zawiązali przy nim konfederację. Autorzy
wymienionego
rocznika, we wstępie do swego wykazu elektorów, na stronie XI.
cytują opinię
współczesnego tym wydarzeniom kronikarza, którą
przytaczam:
„O tym zaś widocznie manifeście
stronników Augusta
III. powiada (kontr)manifest Kolbuszowski z 7. stycznia 1734 r. wyżej
już
cytowany: „„regest podpisanych – nie przez jeden fabrykowany
dworów swoich
famulitio zagęścili. Mamy reklamacye po grodach wielu szlachty przeciw
wymuszonym podpisom i żaden prawie ze szlachty na ten się podpisując
manifest,
nigdy tej konsekwencji, żeby go na drugą ile saską elekcyą zaciągano,
nie
wiedział, co patuit ad elektionis (Augusta) actum. (A byli to) maxima
ex parte
kalwini i lutrzy.”
Trzej bracia elekci
Ostenowie byli
konsekwentni. Nie tylko nie dali się przeciągnąć na drugą stronę Wisły
i
przymusić do oddania drugiego nieprawego głosu, ale uniknęli
również wpisania
na sfałszowane listy. Widocznie manipulujący tymi listami, nie znali
szlachty z
odległych rejonów północno - zachodniego pogranicza
Wielkopolski w związku, z
czym na braci nie został rzucony żaden cień, z którego musieliby
się przed
swymi wyborcami tłumaczyć.
Tak, jak w wypadku
kariery wojskowej
Jana Krystiana brak bardziej szczegółowej dokumentacji nie
pozwala na
jednoznaczne odtworzenie jej przebiegu, tak samo zawikłanie przedstawia
się
kwestia je-go małżeństw względnie, co jest mniej prawdopodobne –
jedynego
małżeństwa.
Rozpatrując ten problem
należy na
wstępie zacytować trzy wyjątki z kroniki rodzinnej, autorstwa
Kazimierza Osten
– Sacken, a mianowicie:
„Ile Jan Krystian pozostawił dzieci tego
dzisiaj dojść
trudno, tyle pewno podług akt, że miał z pierwszego małżeństwa
niewiadome z kim
syna Jana Krystiana, który znowu pozostawił syna Jana Krystiana.
Z drugiego małżeństwa z Ludwiką Rydzyńską był
nasz
pradziad Ignacy.”
„I pradziad nasz Ignacy musiał mieć
zapewnione mu
przez ojca prawa do Górzna, bo w aktach zachowanych w archiwum
poznańskim
znajduje się zapisek, który nazywając bonorum Górzno et
Nowy Dwór haeres opiewa
że: brata swego przyrodniego (fratrem germanum) Jana plenipotentem
swoim mianował,
a więc zapewne przy działach ojcowskiego spadku. To jest wszystko, co o
Ignacym
wiemy, o braciach zaś jego i tychże potomstwie – nic.”
Należy w tych tekstach
zauważyć
stanowcze podkreślenie przez autora, faktu pochodzenia Ignacego z
drugiego
małżeństwa Jana Krystiana z Ludwiką Rydzyńską, oraz użycie mylącego
zwrotu łacińskiego
„fratrem germanum” w znaczeniu „braci
przyrodnich”,
gdy tymczasem w zasadzie wszystkie popularne słowniki podają
następujące
znaczenie słowa „germanum:
rodzony,
prawy; (rodzony) brat”.
Jedynie jeden ze starszych, ale za to najbardziej wiarygodny słownik, a
mianowicie „Słownik Łacińsko
– Polski”
pod redakcją Mariana Plezi, podaje
znaczenie słowa „germanus”, jako: 1. brat rodzony i
2. brat
przyrodni. Dopuszczalne, choć pewno nie najszczęśliwsze było, więc
użycie przez
kronikarza Kazimierza tego określenia na oznaczenie stosunku
pokrewieństwa
braci. Nawiasem mówiąc Ignacy w dniu śmierci ojca przekroczył
nieznacznie wiek
5. lat, wątpliwe więc, aby mógł osobiście mianować kogokolwiek
plenipotentem. Natomiast
wymieniony w tekście kroniki pierworodny syn Jana Krystiana i jego
nieznanej z
imienia żony, zwany przez kronikarza również Janem Krystianem, w
opisie prof.
W. Dworzaczka wymieniany tylko z pojedynczym imieniem Jan, to
zidentyfikowany i
opisany w historii Pokolenia VI. – Jan Krzysztof. Nie
uprzedzając
opisu jego kolei życia, należy z nich przytoczyć jednak dwa istotne dla
historii
jego ojca, fakty.
Otóż wiadomo, że w
grudniu 1737.
oprotestował sporządzony przez ojca testament, a mógł to –
zgodnie z
obowiązującymi wówczas zasadami uprawniającymi do podejmowania
skutecznych czynności
prawnych – uczynić dopiero po uzyskaniu tzw. lat sprawnych, a więc po
skończeniu 18 - 20. roku życia {patrz „Zasady Genealogiczne” w zbiorze „MATERIAŁY”}, co wskazuje na jego
urodzenie w przedziale lat 1717. –
1719. Potwierdza to pośrednio również jego akt zgonu z 1790.
roku zawierający
zapis jego wieku „około 70. lat”; pośrednio, bowiem jak
wielokrotnie
o tym była mowa, ilość przeżytych lat zapisana w aktach zgonu była
zazwyczaj
jedynie orientacyjna.
W takim razie Jan
Krystian musiał
pojąć swoją żonę przynajmniej z rocznym wyprzedzeniem w stosunku do
wykoncypowanej daty urodzenia pierworodnego syna, a więc uczynił to w
przedziale lat 1716. – 1718. Urodzony w 1693., miał wówczas 23.
– 25. lat, zaś
jego świeżo poślubiona małżonka nie mogła być w wieku starszym aniżeli
18. –
21. lat, co wyznacza jej rok urodzenia na ostatnie lata XVII. wieku.
Podejrzanie młody wiek Jana Krystiana, odbiegający od przyjętej
wówczas
średniej stawania mężczyzn na ślubnym kobiercu może ewentualnie nasuwać
przypuszczenia nadzwyczajnych okoliczności towarzyszących temu
małżeństwu,
innymi słowy uwiedzenia panny z dobrego domu, co oczywiście musiało się
skończyć przed ołtarzem, Nie ma na to jednak najmniejszych poszlak, nie
mówiąc
o dowodach. Dalej wiadomo, że Ludwika Barbara Rydzyńska, jego żona
poświadczona
z imienia i nazwiska, zmarła ostatniego dnia stycznia 1789. Gdyby to ją
właśnie
poślubił w latach 1716.-18. to w chwili śmierci miałaby co najmniej 90.
lat,
czego oczywiście nie można wykluczyć, ale co jest bardzo mało
prawdopodobne.
Szczególnie w świetle zdarzeń opisanych przez „Teki Dworzaczka”, które
dokumentują jej wyjątkową ruchliwość i inwencję gospodarczą w
zaawansowanym już wieku, bowiem jeszcze w 1779. roku wzięła w zastaw za
40.000
złp na trzy lata wieś Wojnowice. Trudno uwierzyć, żeby dysponując nawet
niespożytymi siłami witalnymi podjęła się - wyłącznie dla zysku - w
wieku
powyżej 80. lat, trzyletniego osobistego zarządu nad obcą wsią.
Niezmiernie istotne są
również daty
przyjścia na świat – częściowo poświadczonych dokumentami
– kolejnych dzieci Jana Krystiana, które
wszystkie urodziły się po roku 1730. Należą one oczywiście już do Pokolenia VI i w jego historii
zostaną przedstawione, niemniej dla
uzupełnienia niniejszego wywodu należy daty ich urodzin przywołać.
Dziećmi tymi
byli: Ignacy urodzony według niemieckich almanachów 05.10.1732.
i dwie córki, o
których prof. W. Dworzaczek w swoim opracowaniu dotyczącym linii
polskiej, mówi
co następuje:
„Córki,
Eleonora i Antonina, obie wspomniane w r. 1748 (W. 92 k.129v). Z nich
Eleonora,
w r. 1752 jeszcze niezamężna (N. 211 k.81), w latach 1762 – 1786 żona
Stanisława Miniszewskiego. Antonina, panna 30 IX 1761 r. (LB Raczkowo),
w r.
1762 żona Aleksandra Wierzchleyskiego, nie żyła już w r. 1788.”
Przyjmując ich wiek
wyjścia za mąż
jako najpóźniejszy z możliwych przy zachowaniem pełnych
zdolności
prokreacyjnych, a znane jest przecież potomstwo Antoniny, daty
urodzenia tych
córek wypadają około, lub po roku 1730.
Trudno przyjąć przerwę
około 15. lat
pomiędzy pierworodnym Janem Krzysztofem, a kolejnymi dziećmi, za
naturalną.
Wszystko, więc wskazuje rzeczywiście na to, że Jan Krystian miał dwie
żony.
Pierwszą nieznaną z
imienia i
nazwiska, która zmarła w połogu lub na skutek nagminnej w owych
czasach
gorączki poporodowej po urodzeniu Jana Krzysztofa, lub kolejnego –
zmarłego
wraz z matką dziecka oraz drugą, wymienioną uprzednio Ludwikę Barbarę.
Sądząc
po datach narodzin dzieci tej pary, można domniemywać, że ich ślub miał
miejsce
w latach 1730/31. W znacznym stopniu taką datę uprawdopodobnia
następująca
wiadomość z „Tek Dworzaczka” zapisana pod rokiem 1738:
„Ludwika
Rydzyńska, córka Jana z Werbna Rydzyńskiego z Marjanny
Klonowskiej 10 voto
zrodzona, wdowa po Janie de Sakin Ostenie chorążym wojsk
królewskich, kwituje
Wojciecha, Antoniego, Józefatę i Franciszka Rydzyńskich, dzieci
tegoż Jana
Rydzyńskiego z Eleonory Bnińskiej 20 voto zrodzonych i
Mikołaja z
Werbna Rydzyńskiego dziedzica Wyrzyska, stryja ich rodzonego z 7.000
złp należnych
jej jako posag z dóbr dziedzicznych ojczystych (p20).”
{A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, p.20}
Wiadomo, jako że była o
tym już
uprzednio wielokrotnie mowa, że w owych czasach, wypłata względnie
rozliczenie
posagu następowało niejednokrotnie z opóźnieniem nawet
kilkuletnim. Niemniej o
ile 8.-letnia zwłoka może być uznana za mieszczącą się jeszcze w
zwyczajowej
normie, to przekraczająca 20. lat nie wchodziła raczej w rachubę. Z
tego
względu domniemany termin ślubu Jana Krystiana i Ludwiki Barbary, można
uznać
za bardzo prawdopodobny; przy tej okazji trzeba również ocenić
uczciwość i
rzetelność przyrodniego rodzeństwa i stryja Ludwiki, że mimo śmierci
jej męża,
a więc uprawnionego do otrzymania posagu, przyrzeczoną sumę – nawiasem
mówiąc
zawstydzająco niską – mimo wszystko wypłacili.
Ostatni z wymieniony
dokumentów mówi
o Janie Krystianie, już jako o nieżyjącym. Z „Tek Dworzaczka” wiadomo również,
że Jan Krystian spisywał testament 23. grudnia 1737. {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.79}, zaś źródła
niemieckie w tym przede
wszystkim „Jahrbuch des
Deutschen
Adels” (Zweiter Band, 1898) wymieniają datę jego
śmierci w dniu 18. stycznia
1738. Nie była to rzecz jasna śmierć nagła, ale można domniemywać, że
przebieg
jego choroby był gwałtowny i stan zdrowia Jana Krystiana raptownie
ulegał
pogorszeniu; sądzić tak można po fakcie spisania testamentu dopiero
dwadzieścia
sześć dni przed zgonem, co w czasach, w których każda czynność
związana ze
zmianą własności, nawet niewielkiej wartości, była obligatoryjnie
potwierdzana
kontraktem i roborowana w urzędzie grodzkim, wydaje się postępowaniem
spowodowanym nadzwyczajnymi okolicznościami.
Należy też przypuszczać,
że ani Jan
Krystian, w końcu mężczyzna w pełni sił, ani też jego najbliżsi, nie
zdawali
sobie sprawy ze zbliżającego się nieuchronnie końca i stąd dokument ten
sporządzony
został prawie na ostatnią chwilę. Dla porównania warto
przypomnieć, że jego
ojciec ostatnią wolę spisał przeszło rok przed śmiercią.
Zmarł w swym majątku w
Górznej, o
czym wspomina rocznik niemiecki, natomiast kronikarz Kazimierz, jako
pewnik –
prawdopodobnie na podstawie korespondencji prowadzonej w końcu XIX.
wieku z
proboszczem radawnickim Franciszkiem Dekowskim - wymienia jego miejsce
pochowania w krypcie kościoła w Radawnicy, przy boku Jana Wiganda.
Krypta ta znajdująca się
w nawie
kościoła na wysokości pierwszych ławek prawego rzędu, i zawierając
oprócz
trumien Jana Krystiana i jego rodziców również
pochówki około 5. innych
członków rodziny, jest obecnie nie tylko niedostępna, ale i
niewidoczna poprzez
zakrycie jej w latach 60. XX. wieku zamykającej ją płyty nagrobnej –
nową
ceramiczną podłogą {patrz w rozdziale „Opis miejscowości” –
Radawnica}.
Analogicznie, jak w
wypadku ojca, w
księdze intencyjnej mszy kościoła parafialnego w Radawnicy, widnieje na
pozycji
2. zapis dotyczący Jana Krystiana:
Radawnica:
Tabela
Nazwisko fundatora
Dies
et annus
Numerus Missarum
Fundationis legendarum
1)
M.G. Dominus Joannes
1730
56
Vigandus de Osten Saken
pro
anima Joanne Vigandi
Haeres Bonorum Radawnicensium
de Osten Saken
2) Duus Joannes Christianus
1738
28
de Osten Saken
pro
anima
Haeres in Gurzna
3)
Joanna de Osten Saken
15
Decemb 1817
90
uxor Francisci
pro
anima Joanne et
de
Osten Saken
Francisci de Osten Saken
Radawnicae
19 Januar 1842
Parochus
pro temporae
Przechodząc do osoby
Ludwiki Barbary
Rydzyńskiej, wiadomo, że była córką Jana z Werbna Rydzyńskiego i
jego pierwszej
żony Marianny z Klonowskich, a z drugiego małżeństwa swego ojca z
Eleonorą z
Bnińskich, miała przyrodnie rodzeństwo w osobach Wojciecha, Antoniego,
Józefaty
i Franciszka. O przyrodnim bracie Ludwiki, Wojciechu z Werbna
Rydzyńskim, jako
o pierwszym wielkopolskim dowódcy oddziału walczącego z ramienia
Konfederacji
Barskiej, będzie jeszcze mowa w historii VI pokolenia..
O ile domysły dotyczące
daty jej
ślubu z Janem Krystianem są słuszne, to winna się urodzić przed, albo
około
roku 1710. Przywołany uprzednio „Jahrbuch
des Deutschen Adels”
określa ją jako „Julie Louise
Barbara von
Rydzyńska a.d.h. Podlesie Kościelne.” Prawdopodobnie wpis o
jej narodzinach w Liber
Baptisatorum przepadł
w trakcie wieków, gdyż księgi chrztów w Podlesiu
Kościelnym znajdujące się w parafii zaczynają się dopiero od 1816.
roku, zaś w
zbiorach Archiwum Archidiecezjalnego w Gnieźnie nie ma żadnych ksiąg z
tej
miejscowości.
O Rydzyńskich
herbu „Wierzbna” pisze w swoim – mało zresztą wiarygodnym – herbarzu,
Bartosz
Paprocki, wspominając: „Wieku
mego był
dom Rydzeńskich w Wielkiej Polsce znaczny, ...” i opisując klejnot „który z Sląska przeniesion do
Wielkiej Polski, używali go przodkowie
białych lelij w polu błękitnym, słup na koronie, strzała przezeń”.
Z kolei „SŁOWNIK GEOGRAFICZNY KRÓLESTWA
POLSKIEGO” w tomie VIII. na stronie
423,
podaje:
„Podlesie Kościelne, wieś i
dominium, powiat wągrowiecki, parafia miejscowa. W 1712 r. wystawił Jan
Rydzyński, stolnik poznański, nowy kościół z drzewa w miejsce
starego; w skład
parafii wchodzą: Podlesie Kościelne, Zbietka i połowa Sarbii. Podlesie
posiadali ... po 1580 Rydzyńscy, z których Franciszek,
stolnikiewicz poznański
był tu dziedzicem w końcu zeszłego wieku [tom wyszedł w 1887.
roku].
na stronie 768:
„Poniec, miasto 8 km. na pn. –
wschód od Bojanowa. W kościele parafialnym nagrobek Jana
Rydzyńskiego.”
Wymieniony Jan Rydzyński,
fundator kościoła,
to z całą pewnością ojciec Ludwiki Barbary, zaś Franciszek, to jej
przyrodni
brat.
Po przedwczesnej śmierci
Jana
Krystiana, wdowa po nim została z czworgiem potomstwa na sporym
gospodarstwie.
Jak już uprzednio zaznaczono starszy syn - Jan Krzysztof, osiągnął z
pewnością
w roku 1737. zdolność do czynności prawnych manifestując, czyli
oprotestowując,
testament ojca.
Jeżeli rzeczywiście
pochodził z
pierwszej żony, to prawdopodobnie w swej młodzieńczej niedojrzałości z
racji
swego pierworództwa rościł sobie pretensje do całego majątku
ojcowskiego,
którym zarządzała po śmierci męża macocha z trojgiem dużo
młodszego od niego
przyrodniego rodzeństwa. Czuł się samotny i pokrzywdzony sytuacją,
która mu ze
wszech miar ciążyła.
Kusiła złuda swobody i
niezależności.
Niewykluczone, że ceną za wyrwanie się z domu i uzyskania
pozorów niezależności
było wstąpienie do armii elektora brandenburskiego. W tym celu
wystarczyło jedynie
przekroczyć rzeczkę Gwdę. Opuszczenie rodzinnego domu, wejście w świat
dorosłych i upływ czasu, załagodziły zadrażnienia, gdyż w 1747. wycofał
swoje
zastrzeżenia do testamentu ojca, zaś rok później musiało dojść
do pełnego porozumienia,
gdyż Ludwika Barbara w 1748. roku wydzierżawiła na trzy lata
Górznę,
Franciszkowi Krzyżanowskiemu za 13.250 złp {A.P. P-ń, Wałcz Gr. 52, k.129v}.
Nie mogłaby tego uczynić
bez zgody
Jana Krzysztofa, który w tym czasie musiał awansować w wojsku
brandenburskim,
bowiem w 1749. wymieniany jest jako porucznik {A.P. P-ń, Poznań Gr. 565, k.7}. W międzyczasie musiała
Ludwika Barbara energicznie i
zyskownie gospodarzyć, gdyż na rok przed wydzierżawieniem
Górzny, w 1747.
zakupiła Raczkowo, wieś położoną około 6. km na wschód od
miejscowości Skoki, o
czym informują „Teki
Dworzaczka”:
„Walenty Sobocki, syn Stanisława z Zofji
Zalewskiej,
Raczkowa w powiecie gnieźnieńskim dziedzic, Raczkowo za 33.000 złp
Ludwice
Rydzyńskiej, córce Jana z Werbna Rydzyńskiego z Marjanny
Klonowskiej, a wdowie
po Janie Krystianie Ostenie sprzedaje (f.382v). Barabara
Dziurkiewiczowa żona
zeznającego [świadkiem
transakcji-?].”
{A.P. P-ń, Poznań stara sygn. 1288, f.382v}.
Z pewnością, zamieszkała
w
zakupionej wsi wraz z dziećmi po zdaniu wydzierżawionej Górzny,
Franciszkowi
Krzyżanowskiemu. Należy się domyślać, że dokonany zakup miał na celu
zapewnienie
sobie podstaw bytu i swobody ekonomicznej po nieuchronnie zbliżającym
się
terminie przekazania mężowskiego majątku w ręce
synów-spadkobierców. W
międzyczasie, w 1750. Ludwika spłaciła swemu szwagrowi Franciszkowi
Jakubowi,
dług zaciągnięty jeszcze przez jej zmarłego męża, o czym w aktach
grodzkich
Nakła {A.P. P-ń, Nakło Gr.
95, k.29} zachował
się następujący zapis:
„1750, piątek po Szymonie i Judzie [30.10.1750.]
Ludwika z Rydzyńskich Ostenowa wdowa po Janie
Krystianie Ostenie i Franciszek Osten podpułkownik jazdy
królewskiej zeznali,
że Ostenowa zwróciła sumę 3.410 florenów niemieckich,
pożyczoną przez
Franciszka Ostena jej mężowi Janowi Ostenowi w dniu 8. VIII. 1737 r. na
podstawie skryptu ręcznego, a także uzgodnione odsetki roczne. Kontrakt
pożyczkowy
został zapisany do ksiąg grodzkich poznańskich w 1746 r. w poniedziałek
po św.
Łukaszu ewangeliście [Lucae
Ewang. – 24.10.1746]. Zwrot
pożyczki i
prowizji został zeznany między Ludwiką Ostenową i Franciszkiem Ostenem
w roku
bieżącym w poniedziałek po św. Wicie i
Podeście
[22.06.1750], po wyrokach sądu
grodzkiego nakielskiego.”
Z ostatniego zdania
zacytowanego
tekstu wynika jednoznacznie, że Franciszek Jakub musiał dochodzić
należnych
sobie pieniędzy w sądzie nakielskim, z czego dalej można wnioskować, że
Ludwika
Barbara nie chciała uznać niewątpliwego długu swego męża Jana
Krystiana,
potwierdzonego zresztą odręcznym wekslem i początkowo, przez co
najmniej 8 lat,
do 1746. roku wytrwale wymigiwała się od spłaty i dopiero długoletni
proces
zmusił ją do zwrotu pożyczki. Pamiętając o tym, że w 1747. roku
zakupiła
Raczkowo, zaś w 1748. otrzymała należność za wydzierżawioną
Górznę, stosowane
uniki w spłacie długów nie były spowodowane brakiem
gotówki, a celowym
działaniem. Trudno jednak na tle tego jedynego wypadku niedotrzymywania
zobowiązań, wyciągać wnioski uogólniające na temat jej
charakteru.
W odniesieniu do dalszych
losów
zwartej dotąd rodziny, przewidywania Ludwiki mające na celu
zabezpieczenie
sobie i córkom podstaw egzystencji w Raczkowie okazały się
trafne, nie wykluczone
zresztą, że były one przez nią wspólnie z synami z góry
ustalone, bowiem według
„Tek Dworzaczka”, Jan Krzysztof:
„Z bratem Ignacym wsie Górzna i
Nowydwór w powiecie
nakielskim, mocą kontraktu spisanego w Złotowie 22 VI 1752 r., pod
zakładem
109.000 t. cedowali Augustynowi Działyńskiemu, wojewodzie kaliskiemu
(N. 211
k.81).
{A.P. P-ń,
Nakło Gr.95, k. 81}
Po sprzedaży
Górzny i Nowego Dworu
sytuacja rodziny musiała wyglądać następująco: Ludwika Barbara z
córkami –
dorastającymi pannami na wydaniu, zamieszkiwała w Raczkowie, natomiast
drogi
braci się rozeszły, a uzyskane pieniądze pozwoliły każdemu z nich się
usamodzielnić. Koleje losu zarówno ich, jak i córek
omówione będą jednak w
historii następnego pokolenia.
Te same „Teki” w 1755. przynoszą
wiadomość, która wskazuje, że Raczkowo
zostało przez Ludwikę Barbarę wydzierżawione Ludwikowi Golańskiemu,
regensowi (zarządcy)
grodu wałeckiego {A.P. P-ń,
stara
sygnatura Poznań 1316, f. 134v}, gdyż tak należy
interpretować użyte przez prof. W. Dworzaczka
określenie „posesor” w odniesieniu do połowy
XVIII. wieku.
Należy jednak sądzić, że
dzierżawa
dotyczyła jedynie gruntów i zabudowań folwarcznych, jako że nic
nie wiadomo,
aby Ludwika się z Raczkowa na ten czas wyprowadziła, więc zabudowania
mieszkalne
pozostały przypuszczalnie w jej gestii. Natomiast w odniesieniu do lat
późniejszych w Archiwum
Archidiecezjalnym
w Gnieźnie znajdują
się w tomie „Akta Parafii
Raczkowo”
w Liber Baptisatorum z lat
1758-1804, pod sygnaturą 129/1 zapisy o chrztach
dokonanych w
latach:
- pierwszego, w dniu 28.
grudnia
1767., w którym: „Wielmożna
Pani Ludwika
z Rydzyńskich Ostenowa, właścicielka Raczkowa” jest matką chrzestną „Ksawerego Mikołaja syna szlachetnego Pana
Stanisława Woyciechowskiego,
administratora dóbr Raczkowo ...”, oraz
- drugiego z 1775. w
którym tę samą
rolę pełni przy chrzcie Szymona, „dziecka
Franciszka Kruszewskiego, ekonoma Raczkowa i jego legalnej żony
Wiktorii”.
Zapisy te dowodzą, że
Ludwika nie
gospodarzyła osobiście, a zatrudniała do tego celu kwalifikowanego
pracownika,
wówczas i aż do wczesnych lat po drugiej wojnie światowej
zwanego ekonomem, za
życia zaś poprzednich pokoleń – dwornikiem.
Nieznane są dokładne daty
zamążpójścia obu córek. Miało to z pewnością miejsce
przed i około 1760. roku, po
którym to fakcie, Ludwika Barbara została w Raczkowie sama.
Wszystkie jej
dzieci założyły własne rodziny i prowadziły uregulowane życie. Samotne
przebywanie
w Raczkowie staje się dla niej z pewnością uciążliwe, bowiem w 1779.
roku,
według „Tek Dworzaczka”:
„Ludwika
z Rydzyńskich, wdowa po Janie Ostenie, dziedziczka Raczkowa wedle
kontraktu z
02.05.1777. w Raczkowie spisanym, dobra te Antoniemu Świnarskiemu za
71.100 złp
sprzedaje (f. 79v).” {A.P. P-ń, Gniezno Gr. 99, k.79v}
Odbiegając od
głównego wątku, należy
wspomnieć, że Antoni Świnarski, kupione dobra w tym samym roku
odsprzedał z
zyskiem prawie 4.000 tymfów {A.P. P-ń,
Gniezno Gr. 99, k.82}.
Nabywcą był Wawrzyniec z Grochowa Loga, burgrabia wałecki, pochodzący z
rodziny, której przedstawicielka wyjdzie za wnuka Ludwiki,
Longina Kazimierza,
o czym będzie mowa w historii następnych pokoleń.
Jednak czynna natura
Ludwiki nie
pozwoliła jej otrzymanej gotówki tezauryzować, co wobec stałego
postępu
inflacyjnego było z pewnością postępowaniem słusznym i w tym samym
1779. roku,
za kwotę 40.000 tymfów bierze od Mikołaja Skoroszewskiego,
podkomorzego J.K.Mci
, w zastaw wieś Woynowice {A.P.
P-ń, Kościan Gr. 107, k. 192}. Istotne jest, że w tym
roku osiągnęła prawdopodobnie wiek
ok. 70. lat.
W następnym 1780. roku
pozostałą
część posiadanej gotówki pożycza swemu rodzonemu synowi,
Ignacemu, od którego
bierze w zastaw jego wieś Gorzyce w zamian za 40.000 złp {A.P. P-ń, Poznań Gr. 626, k. 508}.
Wobec wyzbycia się
Raczkowa i
wzięcia w zastaw dwóch stosunkowo odległych od siebie wsi, nie
znamy miejsca
zamieszkiwania w tym okresie Ludwiki Barbary. Wątpliwe, aby osobiście
doglądała
gospodarki w posiadanych majątkach, raczej należy sądzić, że zdała się
w tej
mierze na fachowych ekonomów. Jednak są przesłanki, aby sądzić,
że o ile nie
mieszkała w Raczkowie na stałe, to musiała przebywać niedaleko tej
miejscowości. Świadczą o tym następujące zapisy:
·
w
tomie IX. „SŁOWNIKA
GEOGRAFICZNEGO KRÓLESTWA
POLSKIEGO”,
na
stronie 373. w opisie Raczkowa,
o treści:
„... dzisiejszy drewniany
[kościół] wzniosła w r. 1780 Ludwika de Osten-Sacken z
legatu
Stanisława Miniszewskiego, a wykończył go i przyozdobił Wawrzyniec Loga
i
dziedzice miejscowi ...”,
·
w
tomie I „LIBER
BENEFICIORUM” Archidiecezji
Gnieźnieńskiej, opracowanej przez Jana Łas-kiego arcybiskupa
gnieźnieńskiego,
wydanej w Gnieźnie w 1880 roku, na stronie 74 w przypisie do pozycji „31. Raczkowo”:
„Kościół parafialny w
wsi szlacheckiej Raczkowie wspomniany jest w aktach
konsystorskich od początku
XV wieku (Arch. Consist. Gnesn., akta luźne procesowe). Z Legatu Stanisława
Miniszewskiego dziedziczka miejscowa Ludwika Osten rozpoczęła
w roku
1780 w miejsce starożytnego upadkiem grożącego kościoła drewnianego
budować
nowy również drewniany, lecz śmierć dzieło przerwała.
Dokonał go w dwa lata później dziedzic
raczkowski Wawrzyniec
Loga. Kościół ten dotąd nie jest konsekrowany (Acta Visit.
Poniatovscianae
1791).” (podkreślenia
autora)
Zważywszy, że
niezbyt odległą od Raczkowa, Nieszawę zakupił w połowie lat 50. tego
wieku jej
rodzony syn Ignacy, tam gospodarzył i żył z liczną rodziną, istnieje
duże
prawdopodobieństwo dłuższych pobytów Ludwiki właśnie w tej
miejscowości, skąd
mogła doglądać budowy kościoła prowadzonej w Raczkowie. W pewnej mierze
potwierdzeniem tego przypuszczenia jest kolejna wiadomość z „Tek Dworzaczka” o pokwitowaniu „w
grodzie gnieźnieńskim” –
mieście najbliższym Raczkowa, a niezbyt dalekim od Nieszawy - przez
Jana Krzysztofa otrzymanych od Ignacego 8.000 złp zapisanych mu przez
Ludwikę
Barbarę {A.P. P-ń, Poznań
stara sygn.
1361, f. 174}.
Dokumentuje to niewątpliwie utrzymywanie wzajemnych życzliwych
stosunków między
braćmi oraz Ludwiką Barbarą.
Córka Ludwiki,
Eleonora wyszła przed
rokiem 1756. za Stanisława Miniszewskiego, który w połowie lat
80. był
właścicielem Będzieszyna w powiecie kaliskim. Mimo zaawansowanego
wieku, żywotność
Ludwiki Barbary pozwalała jej widocznie na odbywanie podróży
pomiędzy okolicami
Obornik w Poznańskiem, a Będzieszynem położonym około 10 km na
północ od
Ostrowa Wlkp., bowiem jej akt zgonu wystawiony został właśnie w tej
miejscowości.
Znajduje się on w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu w zespole: „Parafia katolicka
Szczury”,
dekanat Ołobok na mikrofilmie o sygnaturze
nr 518.
Tekst tego
zapisu zamieszczony na stronie 246. numerowanej ołówkiem jest
wyjątkowo
nieczytelny, a jego przypuszczalna treść brzmi:
„W dniu 30. stycznia 1789. roku w
Będzieszynie zmarła
opatrzona sakramentami świętymi Szlachetna Ludovica Ostenowa,
która została
pochowana na terenie konwentu Reformatów w Kaliszu.”
Dożyła sędziwych lat,
niezależnie od
jej rzeczywistej daty urodzenia. Owdowiała w kwiecie wieku, w
początkach swej
dojrzałości i przeżyła we wdowieństwie 51. lat, walcząc z determinacją
o
wychowanie dzieci i godne uposażenie ich na samodzielną egzystencję.
Była z pewnością
nietuzinkową osobą i nadzwyczaj dzielnym człowiekiem.
Wykonawcą jej testamentu
został syn
Ignacy, co można wywnioskować z ostatniej informacji dotyczącej Ludwiki
Barbary
zawartej w „Tekach Dworzaczka”; dotyczy ona wypłaty
zapisu testamentowego
w kwocie 5.000 zł Ludwice Wierzchleyskiej, córce Antoniny, a
wnuczce Ludwiki {„A.P. P-ń, Poznań Gr.
636, f. 113v}.
Potomkami Jana Krystiana,
zaliczonymi do pokolenia VI. byli:
1.
Jan Krzysztof urodzony
prawdopodobnie w przedziale lat 1717. –
1719., możliwe że w Radawnicy, z dużym prawdopodobieństwem z pierwszej
nieznanego imienia żony, poślubił pod koniec życia w dniu 21.02.1789.
Franciszkę Sadlicką i zmarł w Kcyni w dniu 25.01.1790.
2.
Ignacy, urodzony z
małżeństwa z
Ludwiką Barbarą z Rydzyńskich w dniu 05.10.1732. w Górznej,
poślubił ok.
1754/55 Justynę Kąsinowską, zmarł w dniu 28.07.1790. w Nieszawie.
3.
Eleonora, urodzona przed
1738.
rokiem, w latach 1755. – 1786. żona Stanisława Miniszew-skiego, zmarła
w dniu
30.09.1790. w Będzieszynie.
4.
Antonina, urodzona przed
1738.
rokiem, po 1761. żona Aleksandra Wierzchleyskiego, zmarła ok. 1788.
KLARA
DOROTA
KOD:
V.5.
é1689/1691 - †
04.04.1770.
Klara Dorota,
która niewątpliwie
drugie imię otrzymała na cześć matki, jest jedyną córką Jana
Wiganda i Doroty
Zofii potwierdzoną dokumentami źródłowymi, które
pozwalają częściowo zrekonstruować
przebieg jej życia.
Urodziła się z pewnością
jeszcze po
brandenburskiej stronie granicy w Ciosańcu, przypuszczalnie w bliżej
nieokreślonym roku w granicach 1690., oznacza to zarówno lata
poprzedzające
(07.05. 1690. urodził się jej brat Kazimierz), jak i następujące po
1690., za
wyjątkiem 1693. (przypuszczalna data urodzenia jej brata Jana
Krystiana). Informacja
zawarta w jej akcie zgonu z 1770., że zmarła w wieku około 80. lat,
jest sama w
sobie nieprecyzyjna, a uwzględnić należy również obyczaje
ówczesnych ludzi, dla
których data ich urodzenia nie będąc w codziennym życiu
potrzebną, pozostawała
z reguły nieznana, a wiek bywał określany orientacyjnie, przy czym z
reguły
dodawano zmarłemu lat życia. Niżej zamieszczona informacja o
rozliczeniu jej
posagu w 1720. może sugerować rok jej urodzenia nawet w połowie lat 90.
XVIII,
wieku
O jej
dzieciństwie, latach młodzieńczych oraz wykształceniu nie mamy żadnych
wiadomości. Można przypuszczać, że te pierwsze spędziła w Ciosańcu, te
drugie
już po polskiej stronie w Radawnicy. Niewykluczone, że ojciec
dorastającej
panny wywoził ją w bezpieczniejsze miejsce poza zasięg stacjonujących w
okolicach oddziałów wojskowych w gorętszych okresach Wielkiej
Wojny Północnej.
Wykształcenie otrzymała z pewnością w domu, w takim zakresie, jaki
obowiązywał
panny z jej sfery. O ile Jan Wigand rzeczywiście zaangażował
nauczyciela domowego,
jak o tym powiedziano przy omawianiu edukacji Egidiusza Kazimierza,
mogła Klara
Dorota nieodbiegająca zbytnio wiekiem od braci, uczyć się
wspólnie z nimi.
Wydaje się,
że około 1715. roku wyszła za mąż za Kazimierza Ludwika
Wiesiołowskiego, podstolego
ziemskiego czernichowskiego, dziedzica Dźwierszyna oraz Małej i
Wielkiej Wsi,
leżących ok. 10. km na północny – wschód od niedaleko
położonej Łobżenicy.
Późniejsze potwierdzenie tego małżeństwa znajduje się w „Tekach Dworzaczka”, które dopiero
pod rokiem 1719. zawierają wiadomość
o roborowaniu przez Józefa Działyńskiego skryptu dłużnego na
1.763 tymfów „Kazimierzowi
Wiesiołowskiemu i Klarze Dorocie z
Ostenów – małżeństwu” {A.P. P-ń, Nakło Gr. 87, f.21}.
Ród
Wiesiołowskich pieczętujący się herbem „Ogończyk” wymieniany już przez
Długosza, wywodził się pierwotnie z okolic Łęczycy, gdzie wieś
Wiesiołowo była
ich gniazdem dziedzicznym, po czym śladem innych rodów
rozprzestrzenił się w
całej Rzeczypospolitej. O tej rodzinie wspomina w licznych miejscach „SŁOWNIK GEOGRAFICZNY KRÓLESTWA
POLSKIEGO”,
lokalizując ich majętności również
w Wielkopolsce.
Następna
wiadomość znajdująca się w „Tekach
Dworzaczka”,
które
nawiasem mówiąc stanowią jedyne źródło wiadomości o
losach Klary Doroty,
zapisana jest w 1720. roku i brzmi:
„Kazimierz Wiesiołowski
odebrawszy sumę 25.000 tymfów z rąk Jana Wiganda de
Osten-Sakkina w posagu za
Dorotę Klarę de Osten Sakkinównę, żonę swoją, na ½
dóbr swych: Dźwierszyno,
Mała Wieś, Wielka Wieś, oprawił jej te sumę w posagu i t.w. [?]. Ona córka Jana Wiganda podpułkownika
J.K.Mci z Doroty de
Osten.”
Powyższy
dokument przechowywany jest w Archiwum
Państwowym w Poznaniu, w aktach
o sygnaturze Nakło Gr. 87, k.
17v.
Posag w wymienionej wysokości z
doliczeniem późniejszych darowizn pieniężnych, na tle wysokości
opisanych
przeciętnych wian oraz niektórych zawieranych transakcji,
szczególnie zakupu i
dzierżawy wiosek oraz mimo postępującej dewaluacji tymfa, był kwotą
liczącą się,
która stawiała partię z Klarą w szeregu zdecydowanie wyższym od
przeciętnej (opisana
uprzednio Ludwika Barbara Rydzyńska rozliczała się 18. lat
później z rodziną z
posagu w wysokości 7.000, a więc w o wiele bardziej zdewaluowanych
tymfach).
Zgodnie z opisanymi uprzednio zwyczajami, posagi z reguły były
wypłacane kilka
lat po terminie ślubu (vide posag Zofii Anny, siostry Jana Wiganda),
można więc
przypuszczać, że ślub Klary Doroty i Kazimierza Ludwika miał miejsce
kilka lat
przed rokiem 1720.
Rok 1725.
przynosi Klarze Dorocie Wiesiołowskiej niespodziewany dar w wysokości
5.000 tymfów,
wypłaconych jej co prawda przez ojca, ale otrzymanych od brata
Kazimierza,
który będąc jezuitą nie mogącym zgodnie z regułą zakonu posiadać
żadnego
prywatnego majątku, przepisał siostrze należną mu kwotę z tytułu spłaty
ojcowizny {A.P. P-ń, Nakło
Gr. 88,
f.128v}.
Zapis ten
z pewnością świadczy o bliskich więzach łączących ją z Kazimierzem.
Z pewnością szczęśliwe –
sądząc po
ilości żyjącego potomstwa - małżeństwo Klary zostało jednak przerwane
niespodziewaną i możliwe, że nagłą śmiercią męża Kazimierza,
która nastąpiła
przed rokiem 1730.
Mówi o tym
dokument z tego właśnie
roku, który wymienia również ich wspólne potomstwo
{A.P. P-ń, Nakło Gr. 90, f. 43}. Streszcza go
następująco prof. W.
Dworzaczek w swoich „Tekach”:
„Klara z Ostenów, wdowa po Kazimierzu
Wiesiołowskim w
imieniu swoim oraz swoich małoletnich dzieci: Ignacego, Katarzyny,
Joanny i
Teresy Wiesiołowskich, kwituje Józefa Działyńskiego z 9.396
tymfów należnych [?] mężowi”
Jakie
interesy łączyły zmarłego Kazimierza Wiesiołowskiego z przedstawicielem
magnackiej rodziny wielkopolskiej, Józefem Działyńskim nie
wiadomo. Natomiast
na stan rodzinny Wiesiołowskich rzuca nieco światła następny
dokument z
1730. roku {A.P. P-ń, Nakło
Gr. 90, f.
1}, wymieniony w „Tekach Dworzaczka” o treści:
„Bartłomiej Mleczko syn
Wojciecha Mleczko i Anny z Wiesiołowskich, a siostrzeniec rodzony
Kazimierza
Wiesiołowskiego, podstolego czernichowskiego i rodzony bratanek i
spadkobierca
księdza Grzegorza S.I. [Societas Jesu - zakon
jezuitów] i Franciszka
benedyktyna w Tyńcu - Mleczków, braci
rodzonych - bratanek i spadkobierca, Klarze de Osten Sakin wdowie po
Kazimierzu
Wiesiołowskim, roboruje skrypt na 3.400 tymfów, datowany w
Dzwiersnie [prawd.
Dźwierszynie] w dniu 13.01.1730
r."
Cytowany dokument stanowi
świadectwo więzów rodzinnych zadzierzgniętych przez Klarę z
rodziną swego męża,
która najwyraźniej uważała za naturalne uznać prawa jej i jej
dzieci do udziału
w otrzymywanych spadkach. Nazwisko Mleczko występować będzie
sporadycznie
później w historii dalszych pokoleń, potwierdzając trwałość
nawiązanych
powinowactw między rodzinami. Należy również podkreślić
serdeczne więzy łączące
jej męża z Janem Wigandem, który Kazimierza Ludwika
Wiesiołowskiego, jako
jedynego zięcia wymienił w swoim testamencie wyrażając mu wdzięczność
za
okazywana miłość i udzielając błogosławieństwa. Ten zapis automatycznie
ogranicza czasowo termin śmierci Kazimierza, która musiała mieć
w takim razie
miejsce pomiędzy datą sporządzenia testamentu przez Jana Wiganda tj.
08.01.1729., a roboracją wyżej cytowanego zapisu w dniu 13.01.1730.
Niewykluczone, więc, że Kazimierz Ludwik zmarł przed Janem Wigandem.
Kolejny dokument datowany w
1732. roku świadczy, że wdowa wraz z nieletnimi dziećmi gospodarzyła
samodzielnie
w majątku po zmarłym mężu, bowiem w tymże Dźwierszynie w dniu
07.08.1732.
zawierała kontrakt na kwotę 6.700 złp z tytułu dzierżawy wsi Wersk
Osówka i
młyna Stolińskiego {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, f. 95v}.
Stroną w tej
umowie był Otto Popielewski, przypuszczalnie powinowaty przez ciotkę
Klary,
Elżbietę Esterę zamężną za Henrykiem Manteuffel Popielewskim.
Charakterystyczne, że w dokumencie tym Klarę określa się jako wdowę po „Kazimierzu
Wiesiołowskim, stolniku czernichowskim.”
Zważywszy, że mowa o zmarłym
podstolim, zastosowany awans stanowi dobitną ilustrację znanej przywary
polskiej, stanowiącej zresztą przedmiot drwin krajowych
satyryków i
zagranicznych obserwatorów, a mianowicie megalomanii w zakresie
obligatoryjnego
stosowania wszelkich możliwych tytułów. Przynależny zmarłemu
tytularny urząd
podstolego, umiejscowionego w gradacji rang urzędników ziemskich
na ósmym
miejscu, zamienia się na stolnika, którego miejsce w hierarchii
wzrasta
oczywiście aż o trzy pozycje, bowiem zajmuje on w tej drabince
stanowisk,
miejsce piąte.
W 1738. roku córka Klary i
Kazimierza, Katarzyna już wówczas żona Antoniego
Niewieścińskiego, miecznika
inowrocławskiego kwituje matkę z 20.000 złp. posagu {A.P. P-ń,
Nakło Gr.
92, p. 95v}, o czym informują „Teki Dworzaczka”.
Dokument
ten świadczy z jednej strony o dobrym zarządzaniu majątkiem przez wdowę
i
sądząc po niemałym posagu, o jej wypłacalności, z drugiej dokumentuje –
oczywiście
pośrednio – poprzez wiek Katarzyny, termin ślubu jej rodziców.
Przyjmując wypłatę
posagu w wyjątkowo szybkim terminie, czyli rok po ceremonii oraz wiek
Katarzyny
w chwili małżeństwa na 20. lat - w rzeczywistości w połowie XVIII. był
zazwyczaj wyższy - otrzymuje się 1716., jako rok ślubu jej
rodziców; przy
założeniu, że była ona najstarszą z rodzeństwa.
W następnym 1739. roku brat
Klary, dziedzic Radawnicy Egidiusz Kazimierz w imieniu
swoim oraz
brata rodzonego Franciszka Jakuba i spadkobierców drugiego
brata
Jana Krystiana, wypłaca Klarze Dorocie 5.000 tymfów, zapisanych
jej w
testamencie przez ojca Jana Wiganda {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, p.
97}. Charakterystyczny
dla tych czasów i wskazujący na trudności z płynną
gotówką nawet u właścicieli
pokaźnych majątków, jest termin tej wypłaty przypadający w
dziesięciolecie
spisania przez Jana Wiganda testamentu i 9. lat po jego śmierci.
Z kolei „Teki”
odnotowują w 1742. transakcję związaną z obrotem pieniężnym, dokonaną
przez
Ignacego Wiesiołowskiego, syna Klary Doroty, występującego
również i w jej
imieniu, co według obowiązujących w I. Rzeczypospolitej zasad dowodzi,
że
Ignacy osiągnął tzw. wiek sprawny (ukończył 20 lat) i był zdolny do
wszelkich
czynności prawnych za wyjątkiem samodzielnego obrotu ziemią {A.P.
P-ń,
Nakło Gr. 92, f. 75v}.
Następnie według „Tek”,
w 1744. roku kolejna córka Joanna, żona Józefa
Ulatowskiego kwituje
matkę z równie pokaźnego posagu 20.000 złp. „z ojcowskiego i
macierzyńskiego
majątku”, który mąż oprawia jej na swej wsi Topola (wieś
położona w bezpośrednim
sąsiedztwie Dźwierszyna) {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło Gr. 209,
f. 118 i
f. 118v}.
Pod datą tego samego roku, „Teki”
powtarzają wiadomość o skwitowaniu Klary Doroty przez
córkę Katarzynę z
otrzymanego posagu, ale wiadomość ta połączona jest z informacją o
oprawieniu
jej tej kwoty przez męża Antoniego Niewieścińskiego, syna Jakuba i
Agnieszki z
Jaranowskich, na jego wsiach Piscino i Zalesie (wsie nie
zidentyfikowane) {A.P. P-ń, stara sygn. Nakło
Gr. 209, f. 81 i f. 81v}.
Natomiast w 1747. Ignacy
Wiesiołowski przejął już dziedziczny majątek w osobiste władanie,
bowiem „Teki”
tytułują go „dziedzicem Dźwierszyna z przyległościami w powiecie
nakielskim”.
Tego samego roku na połowie tej wsi oprawił swej żonie Weronice,
córce Mikołaja
z Werbna Rydzyńskiego i Zofii z Grudzińskich, posag w kwocie 30.000 zł.
{A.P.
P-ń, Nakło Gr. 94, f. 208}. Z tych informacji wynika, że Ignacy
ukończył 24. rok życia pomiędzy 1745., a 1746. i w tym czasie ożenił
się z bliską
krewną Ludwiki Barbary z Rydzyńskich, wówczas już wdowy po jego
wuju, Janie
Krystianie.
Niewątpliwie Klara Dorota
cały czas zamieszkiwała wraz z synem i jego rodziną w Dżwierszynie.
Jednak w roku
1752. następuje sprzedaż rodzinnych dóbr
Dźwierszyna, Małej Wsi i
Wielkiej Wsi w powiecie nakielskim Feliksowi Szołdrskiemu, synowi
starosty
łęczyckiego Stefana i Teofili z Działyńskich, za kwotę 85.000
tymfów, bowiem
taki kontrakt zostaje roborowany w urzędzie grodzkim Nakła {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95, f. 61v},
jak o
tym mówią „Teki Dworzaczka”.
„Bene natus et
possessionatus” nie mógł egzystować
bez majątku ziemskiego w związku, z czym Ignacy Wiesiołowski zakupuje
kontraktem z 1753. {A.P. P-ń, stara sygn. Kcynia Gr. 142, f. 126}
za 115.000 złp. od Andrzeja Szołdzkiego, syna Wojciecha Szołdzkiego i
Zofii z Debrzyńskich
następujące dobra: Dobieszewo, Słupowa, Słupówka, Skoczek i
Olędza w powiecie
kcyńskim. Gospodarzył w nich jeszcze w
1773. roku, bowiem w tabeli wasali okręgu nadnoteckiego {A.P. Bydgoszcz, zespół Kriegs- und
Domänenkammer,
sygn. 96} sporządzonej po pierwszym rozbiorze, figuruje „v.
Wiesolowsky 56. Jahr”, właściciel Dobieszewa, Słupowa i Tomczyc,
mający
syna Józefa w wieku 26. lat.
Według „SLOWNIKA
GEOGRAFICZNEGO KRÓLESTWA POLSKIEGO” Dobieszewo należało
do parafii
Smogulec, gdzie kościół parafialny p.w. św. Katarzyny istniał
już przed r.
1415., a w jego miejsce w 1618. roku Marcin Smogulecki wystawił nowy z
cegły z
wysoka wieżą i „odrzwiami murowa-nymi”.
Wreszcie w 1758. roku,
ostatnia już z córek Klary Doroty i Kazimierza, Teresa żona Jana
Prądzyńskiego,
syna asesora Wojciecha i Heleny z Główczewskich, kwituje 20.000
złp. posagu,
lecz tym razem wypłacającym jest już jej brat Ignacy. Jan Prądzyński
zapisuje
żonie oprawę w tej samej kwocie na połowie swoich dóbr
dziedzicznych Zychce
Wielkie i Małe w powiecie człuchowskim. Należy zauważyć, że Teresa
mogła się
urodzić najpóźniej w 1729., a więc w dniu ślubu nie należała do
najmłodszych
panien młodych.
Czy Ignacy z rodziną, w tym
oczywiście i matką Klarą Dorotą przeniósł się do Dobieszewa już
w 1752. roku,
czy też dopiero w 1761. nie wiadomo. Mimo, że do późniejszej
daty skłaniałaby
następująca wiadomość z „Tek Dworzaczka” o
sfinalizowaniu
kontraktu z 1752. roku {A.P. P-ń, Nakło Gr. 96, f. 21v}:
„1761. Ignacy Wiesiołowski
syn Kazimierza Wiesiołowskiego stolnika czernichowskiego i Klary z
Ostenów,
dobra dziedziczne: Dźwierszyno, Maławieś, Wielkawieś w powiecie
nakielskim
sprzedaje Teofili z Działyńskich Potulickiej, starościnie
borzechowskiej za
85.000 tymfów wedle zobowiązania z roku 1752.”
to należy
przypuszczać, że dobra Dobieszewa według ceny zakupu więcej warte od
ojczystych, wymagały natychmiast gospodarza, natomiast Dźwierszyno
poszło w
dzierżawę z terminową obietnicą zakupu.
Prawdopodobnie
był Ignacy dobrym gospodarzem, bowiem w następnym 1762. roku dokupił
jeszcze za
60.000 złp. od Baltazara Karzbok Zeydlica dobra Tomczyc (położone ok. 7
km. na
południowy – zachód od Dobieszewa) w powiecie kcyńskim {A.P. P-ń, Nakło Gr. 96, f. 47v}, które wiele lat
później, według
kontraktu z dnia 08.04.1774. sprzedał za 70.000 złp. swemu synowi
Xaweremu
Wiesiołow-skiemu (był to przypuszczalnie ten sam wymieniony w tabeli
wasali, o
której uprzednio była mowa, syn: dwojga imion Józef,
Ksawery).
Klara Dorota przeżyła swego męża Kazimierza o przeszło 40. lat z czego należy wyciągnąć wniosek o jego przedwczesnej, nie wykluczone, że nagłej śmierci w młodym wieku i pełni sił. Na podstawie zrelacjonowanych dokumentów wiemy, że małżeństwo to miało czworo dzieci, a to: jedynego syna Ignacego oraz trzy córki - Katarzynę, Joannę i Teresę. Wychowaniem tego potomstwa zajmowała się w istocie wyłącznie Klara, kształtując syna na dobrego i zapobiegliwego gospodarza, zaś córki wydając za mąż, po uprzednim szczodrym ich uposażeniu. Nie można wykluczyć, że Jan Wigand zdążył przed swą śmiercią jeszcze poznać starsze potomstwo Wiesiołowskich.
Klara Dorota zmarła w Dobieszewie w dniu 4. kwietnia 1770. roku i pochowana została w krypcie przed ołtarzem kościoła w Smogulcu. Wpis o jej zgonie znajduje się w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie w tomie:
ZESPÓŁ : Archiwa Parafialne
DZIAŁ
: Smogulec
JEDNOSTKA
: MORTUORUM
1622
- 1773
STRONA :
45
„Roku
Pańskiego 1770. dnia 4-go miesiąca kwietnia, Wielmożna Pani Clara
Dorothea,
dobrze urodzona z Ostenów Wiesiołowska, w podeszłym wieku lat
około 80, we
wspólnocie św. Matki z Culed [?] oddała
ducha Bogu po spowiedzi św. i namaszczeniu na łożu śmierci olejem św.
przez
proboszcza Jarockiego. Tego samego dnia odbył się pogrzeb i jej ciało
zostało
złożone w krypcie pod głównym ołtarzem.”
KAZIMIERZ JAN
KOD:
V.6.
é 07.05.1690. - † 13.05.1754.
Kazimierz jest jedynym potomkiem Jana Wiganda i Doroty Zofii, którego biogram zawarty w „ENCYKLOPEDII WIEDZY O JEZUITACH NA ZIEMIACH POLSKI I LITWY 1564 – 1995” wydanej przez WAM w Krakowie w 1996. roku, zawiera jego syntetyczny życiorys i komplet dat metrykalnych. Biogram ten zamieszczony na stronie 481. brzmi:
„Osten
(Oesten)
Jan, ks. ur. 7 V 1690 w Prusach, wst. 30 VII 1711 w Krakowie, zm. 13 V
1754 w
Międzyrzeczu.
Prof.
teol.
moralnej i kaznodzieja niemiecki w Chojnicach 1726-27, Grudziądzu
1727-28 i
Poznaniu 1728-29, prof. filoz. w Toruniu 1729-31, misjonarz w Tucznie
1731-32,
superior w Międzyrzeczu 1732-36, pref. Szkół w Wałczu i
misjonarz w Tucznie
1736-1737, superior w Wałczu 1738-41, prof. teol. moralnej w Grudziądzu
1747-48
oraz superior w Międzyrzeczu”.
HRW s. 230, 236, 239; Pol. 69 f. 777, 86 f.
59 (nekr).
Tak skoncentrowane encyklopedyczne dane należy uzupełnić objaśnieniami i ewentualnie komentarzami. Z zamieszczonego tekstu można się domyślać, że jego autor nie był pewien narodowości opisywanego członka zakonu i chyba przychylał się do jego narodowości niemieckiej względnie – po zamieszczonej w nawiasie odmianie nazwiska Oesten – holenderskiej.
Nawiasem mówiąc w całej dokumentacji znajdującej się w archiwach polskich, a dotyczącej zarówno przodków, jak i potomków Jana Wiganda taka wersja nazwiska nie figuruje, ale wiadomo z almanachów niemieckich, że była, a niewykluczone, że i dzisiaj jest używana przez niderlandzką gałąź rodu. Identyczna nieścisłość dotyczy jego miejsca urodzenia, bowiem Ciosaniec [Hasenfier] leżał w roku urodzenia Kazimierza Jana w Brandenburgii, a ewentualnie dopiero od 1701. można naciągając zresztą historię mówić o Królestwie Prus, natomiast klasyczne – znane w historii polskiej - Prusy, zarówno królewskie, jak i książęce leżały daleko na wschód od Ciosańca, na prawym brzegu Wisły. Tego typu nieścisłości są dla jezuickiego encyklopedysty, pomijając nawet ich drugorzędne znaczenie, mimo wszystko nietypowe. Z kolei należy poruszyć sprawę imienia Jan, używanego w historiografii jezuitów, a nieznanego tradycji rodzinnej i dokumentom grodzkim w odniesieniu do jego osoby. Z całą pewnością oficjalnie używał imienia Kazimierz, pod którym występuje w „Tekach Dworzaczka” oraz kronice rodzinnej, a które z pewnością otrzymał na chrzcie; nie można jednak wykluczyć nadania mu w trakcie tego obrzędu również drugiego imienia Jan, na cześć ojca. Wreszcie należy dopuścić ewentualność przybrania tego imienia dopiero po wstąpieniu do zakonu. Wielokrotnie wspominany już Jan Stanisław Bystroń, tym razem w książce pt. „KSIĘGA IMION W POLSCE UŻYWANYCH” (wydanej w 1958. w Warszawie) pisze następująco o zmianie imion:
Zmiana imienia nastąpić może
przy składaniu ślubów zakonnych. Nowicjusz, decydując się na
porzucenie życia
świeckiego, winien jest zapomnieć o wszystkiem, co było i zacząć nowe
życie,
być nowym człowiekiem; zewnętrzną oznaką tej zmiany jest habit
zakonny i (w
wielu zakonach) nowe imię, które odtąd nosi. Odwieczny to
zwyczaj zmieniania
imion przy przejściu do innej grupy społecznej; spotykamy go w
pierwotnych
ceremoniach wtajemniczenia do grupy męskiej, widzimy go później
w związku z
kapłaństwem: przeświadczenie, że człowiek inaczej nazwany jest
istotnie innym
człowiekiem, jest tu podstawą.
Rozmaicie
wygląda taka zmiana w zakonie, zależnie od reguły. Czasami obok imienia
chrzestnego kładzie się nowe, zakonne, czasami zakonne zastępuje w
zupełności
chrzestne; ostre reguły usuwają nazwisko rodzinne, zaznaczając w
ten sposób,
że osoba składająca śluby zakonne znajduje się w rodzinie Bożej, a więc
traci
związek ze światem doczesnym. Aby sięgnąć do bardziej znanych
przykładów,
przypominam, że sławny przeor paulinów ks. Augustyn
Kordecki nosił imię
chrzestne Klemensa, a współczesny mu kaznodzieja, karmelita bosy
Andrzej
Kochanowski znany był jako Alexander a Jesu. Wyśmiewał takie zmiany
Wacław
Potocki, jako dawny arianin często krytyczny wobec instytucji
katolickich:
(mnich) ... z
odmianą stanu odmienia przezwisko,
Czyniąc
z siebie i światu i niebu
igrzysko.
Do
dziś dnia zwyczaj ten jest powszechny; wystarczy przeglądnąć
jakikolwiek schematyzm diecezjalny, aby zauważyć tego rodzaju
zmiany w
rozmaitych zakonach czy zgromadzeniach.”
Bardzo szczegółowe i obszerne VII. tomowe dzieło ks. Stanisława Załęskiego T.J. pt. „JEZUICI W POLSCE” wydane w 1900. roku we Lwowie, w swoim czasie z pewnością fundamentalne dla historiografii polskich jezuitów, ale dzisiaj już mocno przestarzałe, jest w swoim klimacie z pewnością bliższe XVIII.- wiecznemu zakonowi, aniżeli opracowania nam współczesne. Z tych właśnie względów zacytowanie jego fragmentów pozwoli objaśnić istotne fragmenty życiorysu Kazimierza Jana, między innymi jego predyspozycje psychiczne, zdolności intelektualne, koleje życia i kariery w zakonie. Na temat genezy powstania i organizacji tego zgromadzenia wypowiada się ks. St. Załęski we wstępie do swego dzieła na stronach 75 – 96., z których istotne fragmenty cytuję:
„Z dziada i pradziada rycerz zawołany, Ignacy
Lojola, dwuletnią chorobą i całoroczną ascezą w grocie pod
Manrezą, szczerze
do Boga nawrócony, duchowo przerobiony, przetrawiony,
uświęcony; dziesięcioletnią
nauką w Barcelonie, Alkali i Paryżu wykształcony, nie bez
wyraźnego natchnienia
bożego, przybrawszy do boku swego dziewięciu innych podobnych
sobie cnotą,
nauką i duchem mężów, założył zakon wojowniczy, na cnocie i
nauce ugruntowany,
do wszelkiej pracy, szermierki i walki sposobny, karny, zwinny i
czynny, nie
cofający się przed żadnym trudem i przedsięwzięciem, nieznający co to
trwoga i
ucieczka, pardon lub kompromis z wrogiem, a wrogiem jego to wszelka
herezya i
idące z nią w parze błędy i występki.
Oparty na hartownej cnocie, gruntownej nauce,
karności i posłuchu dla Stolicy św., zwalczał go jego własną
bronią i od niego
przyjął taktykę wojowania. Papież Paweł III zatwierdził nowe
Towarzystwo
Jezusowe (Societas Jesu) 1540 r. brał z niego on, brali następni
papieże
nietylko „teologów” dla siebie i swoich legatów i
nuncyuszów i dla soboru trydenckiego,
który miał zreformować kościół od stóp do
głów in capite et membris, ale
najtrudniejsze, z narażeniem wolności i życia legacye do Szkocyi,
Irlandyi,
Szwecji, Anglii i w kraje zamorskie powierzali Jezuitom.”
„Organizacya
jego (zakonu) jest iście
przedziwną, rząd monarchiczno - konstytucyjny, bo rządzi nim jeden
dożywotni
zwierzchnik, ale według konstytucyi przez św. Ignacego nadanej i ustaw
na kongregacyach
jeneralnych, czyli walnych sejmach zakonu uchwalonych, i on sam
podległy zakonowi.
Przy tych też kongregacyach jest władza prawodawcza zakonu. Ściśle
rzecz
biorąc, całą władzę, prawodawczą i wykonawczą dzierży zakon, „Societas
professa”, zebrany na walnym sejmie czyli kongregacyi jeneralnej, i sam
się
rządzi. Wszelako ponieważ ten sejm walny nie może być nieustający a
rząd
wielogłowy nie dość jest sprężysty, przeto zakon przelewa swą
władzę
wykonawczą, czyli administracyjną na jenerała, którego sam
sobie obiera, nad
którego osobą i rządami czuwa i kontroluje go przez t.zw.
asystentów i
admonitora, wybranych przez siebie, którego pociągnąć może
do odpowiedzialności
za jego sprawy i rządy i w danym razie złożyć z urzędu, a nawet wydalić
z
zakonu i to w myśl instytutu.
Jest,
więc jenerał tylko wykonawcą instytutu i rządu zakonnego, jest,
razem z
asystentami, stróżem całości i nietykalności jego. Może
wprawdzie wydawać
rozkazy, polecenia, przepisy, ale tylko zgodne z duchem i literą
instytutu, i
odpowiedzialnym jest za nie przed zakonem t.j. przed kongregacyą
jeneralną. On
reprezentuje zakon na zewnątrz wobec papieża, królów,
rządów i wszystkich, on
przyjmuje i zatwierdza fundacye kolegiów i domów, zamknąć
jednak raz otwartych
nie może bez upoważnienia kongregacyi jeneralnej."
„On
mianuje prowincyałów, wizytatorów, rektorów i
zatwierdza superiorów, od niego,
by ze źródła, władza rządzenia spływa na nich, i tyle jej oni
mają, ile on im
jej użyczy. On przyjmuje do zakonu i nadaje stopnie (gradum), on też
wydala z
zakonu.”
„Tak
jak zakon zabezpiecza się przed samowolą i możliwym nadużyciem władzy
jenerała
- nazywa się to „providentia Societatis” - tak znów prowincye i
domy i każdy z
osobna członek zakonu znajdują takąż „providentiam” czyli ubezpieczenie
się
przed samowolą prowincyałów i miejscowych przełożonych w
władzy jenerała, z
którym bezpośrednio wolno każdemu znosić się listownie,
osobiście zaś za jego
przyzwoleniem. Jenerał bowiem rządzi zakonem przez
prowincyałów, rektorów, superiorów, na nich
przelewa niejako część swej władzy (władza prowincyałów,
rektorów, superiorów
nie jest jednak delegowaną, ale zwyczajną „juridictio ordinaria”), ale
też
kontroluje ich, upomina, karci a nawet w danym razie składa z
urzędu, wydala z
zakonu.”
„Wreszcie,
jak do boku jenerała kongregacyą wybiera asystentów, jako
radę ale też i
kontrolę jego osoby i rządów, tak jenerał mianuje czterech
doradców
(consultores) dla prowincjała, a ten czterech doradców dla
rektora, dwóch dla
superiora, którzy są ich radą, ale też sprawują kontrolę
nad nimi i ich rządami,
czuwają nad całością instytutu w prowincyi lub w kolegium i domu, i
referują z
reguły prowincyonalni dwa razy do roku do jenerała, kolegialni zaś
doradcy raz
do jenerała, dwa razy do prowincyała o stanie prowincyi i kolegium i o
rządach
ich przełożonych. Przełożeństwo więc u Jezuitów nie jest wcale
ponętną rzeczą,
ani zaszczytem, jak to w świecie bywa, ale ciężarem, o który
ubiegać się
konstytucye surowo i pod karami zabraniają, ale od którego
wyprasza się kto
może.”
„Zamianowany przez jenerała
prowincyał, rektor lub superior rządzi tak długo, dopóki go
jenerał z
urzędowania nie uwolni. Wyrobiło się jednak zwyczajowe prawo
trzechlecia
(triennii) rządów prowincyalskich i rektorskich. Przy końcu
trzeciego roku
przypomina prowincyał listem do jenerała, że trzechlecie jego się
kończy; ten
zaś albo naznacza mu następcę, albo zostawia przy zarządzie nadal, do
nieograniczonego
czasu.
Uwolniony z urzędu wraca do
szeregu zakonnego, żadnych nie ma tytułów ani
przywilejów, chyba, że go jenerał
na przełożeństwo do innego domu lub prowincyi przeznaczy.
Pojedynczymi osobami w prowincyi rozporządza prowincyał, nazywa się to „dispositio pro-vincialis” i ogłaszane bywa zazwyczaj w połowie lipca dla każdego domu w sali jadalnej. W zakonie całym rozporządza osobami jenerał, ale czyni to rzadko, i za pośrednictwem prowincyała.
Zakon dzieli się na asystencye, te na prowincye, te zaś na domy, które nie nazywały się nigdy „klasztorem, konwentem” ale albo domem profesów, utrzymującym się jedynie z jałmużn, albo kolegium dostatecznie uposażonym ze szkołami dla zakonnej i świeckiej młodzieży, albo rezydencyą dla księży zajętych pracą kapłańską a żyjących z jałmużny, albo wręczcie domem misyjnym dla dwóch i więcej kapłanów, dawaniem missyi ludowych po wsiach i miastach zatrudnionych.
Przełożony domów profesów nazywa się prepozytem, kolegiów rektorem, rezydencyi i misyi superiorem. Niekiedy rezydencye miały swą fundacyę, ale wtenczas uważane były za rozpoczęte kolegium (collegium inchoatum) i wolno im było szkoły otworzyć. Zazwyczaj jednak rezydencye przydzielano do najbliższego kolegium, a missyjne domy, do najbliższej rezydencyi lub kolegium, a wtenczas superiorowie ich zależeli bezpośrednio od rektorów tychże kolegiów, pośrednio od prowincyała i jenerała. W braku wystarczających jałmużn, kolegia żywić musiały i utrzymywać z swych funduszów zależne od siebie rezydencye i domy missyjne .
Jezuici
polscy należeli długo do
assystencyi niemieckiej, dopiero 1758 tworzyli osobną assystencyą
polską. Zrazu
nie mieli swej prowincyi, jeno należeli do prowincyi austriackiej,
zarządzał
nimi vice-prowincyał, od r. 1575 tworzą osobną polską prowincyę,
która dla
mnogości osób i domów a wielkich przestrzeni kraju.,
podzieloną być musiała
1608 r. na dwie prowincyę, polską i litewską, te zaś dla coraz większej
liczby
osób i domów, podzielone zostały 1756 r. na cztery:
wielkopolską, małopolską,
mazowiecką i litewską, które aż do 1775 tworzyły
assystencyą polską.”
„Oto w głównych rysach instytut zakonu, którym rządzili się także Jezuici polscy. Byli oni jak wszędzie tak w Polsce, zakonem uczonym i nauczającym, nie dla sławy uczoności ani dla zysku z nauczania. Nie pielęgnowali nauk i wiedzy dla nauki i wiedzy, ani dla zdobycia sobie przez naukę i wiedzę górującego stanowiska, i nie nauczali dla wytworzenia jak najwięcej uczonych; cel ich był wyższy.”
Natomiast „WIELKA ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA PWN” (wyd. I., W-wa 1965.) w tomie 5. na str. 283. w haśle „Jezuici”, na temat organizacji zakonu pisze co następuje:
„Celem zakonu miała
być przede wszystkim obrona
katolicyzmu i papiestwa, w XVI w. szczególnie zagrożonego przez
postępy
reformacji, oraz utrzymanie wpływu Kościoła na życie polityczne,
społeczne i
kulturalne. Jako środek do tego celu miała służyć działalność
duszpasterska,
szczególnie szeroko pojmowana przez jezuitów, praca w
dziedzinie wychowania
oraz tzw. ćwiczenia duchowne – prototyp późniejszych rekolekcji
i misji,
których wzór opracował sam założyciel, wreszcie
zakulisowe wpływy polityczne na
dworach panujących i wśród arystokracji.
Organizacja
zakonu i jego typ ascezy odbiegały całkowicie od utartego modelu
średniowiecznego i tworzyły jedyną w swoim rodzaju instytucję zakonną o
strukturze raczej wojskowej, bezwzględnie podporządkowaną papiestwu.
Konstytucja zakonna nie zobowiązuje do żadnych praktyk pokutnych,
powszechnych
w innych zakonach, wysuwa natomiast na czoło zasadę bezwzględnego
posłuszeństwa, które obejmuje całe życie zewnętrzne i wewnętrzne
jezuity.”
„Podstawową
jednostką administracyjną zakonu jest prowincja z prowincjałem
mianowanym na
okres 3 lat. Na czele całego zakonu stoi generał, jedyny przełożony
wybierany
dożywotnio, piastujący władzę absolutną, w teorii tylko ograniczoną
przez tzw.
kongregację generalną, która zbiera się dla elekcji nowego
generała i w
wypadkach nadzwyczajnych. W jej skład wchodzą prowincjonałowie i po
dwóch
profesów z każdej prowincji”
Z kolei konieczne warunki uzależniające przyjęcie w szeregi jezuitów, wymienia ks. St. Załęski w tomie I. na stronach 79. – 89., z których cytuję istotne wyjątki:
„Nowicjat czyli szkoła
przygotowawcza do życia zakonnego trwa dwa lata. Instytut zabrania
przyjmować
do nowicyatu:
1)
odstępców
od wiary jawnych, heretyków sądownie o herezyą
przekonanych, schyzmatyków od
kościoła osobiście i jawnie odpadłych,
2)
mężobójców i karą infamii za występki i zbrodnie
dotkniętych,
3)
tych,
którzy już do innego zakonu kleryków regularnych lub
mnichów wstąpiwszy, habit
zakonny choćby dzień jeden nawet godzin kilka nosili, albo w
habicie
pustelniczy żywot wiedli, w zależności jednak od jakiego zakonu,
4)
związanych ślubem małżeńskim, albo poddaństwem legalnym (niewolnik,
kmieć
przywiązany do gleby),
5)
chorych
umysłowo, lub zagrożonych chorobą umysłową,
6)
pochodzących z rodziny żydowskiej lub saraceńskiej aż do 5 stopnia.
Tatarom
wszelako i Mahometanom, w Polsce lub indziej skoroby wiarę
chrześcijańską
przyjęli, wstęp do zakonu za
dyspensą jenerała dozwolony. W Polsce korzystano z niej
kilka razy.
Są
jeszcze inne drugorzędne przeszkody od których w danym razie
dyspensować może
jenerał, jak złe zdrowie, słabe zdolności, brak przygotowawczych
nauk,
charakter gwałtowny, uparty, niestały albo dziwaczny, kalectwo
albo odrażająca
powierzchowność, długi niewypłacone, obowiązek utrzymania
rodziców,
zobowiązania wobec państwa lub kościoła, wiek zbyt młody lub podeszły,
wreszcie
pochodzenie z nieprawego łoża albo z rodziców zniesławionych (W
praktyce co do
wieku to należy mieć lat 15 skończonych, 40 lat nie wiele
przekroczonych).
Utarło
się
zdanie, że Jezuici nie przyjmują tylko urodziwych, utalentowanych,
pańskiego
rodu i fortuny ludzi (Przypis:
Pierwsze zdanie niezrozumiałe, a dalej: Namawiać nie wolno. Reguła
33 prowin-cyała
każe mu czuwać nad tem „aby nasi /Jezuici/ nie przyciągali ludzi do
zakonu”.
Kandydata, zgła-szającego się do zakonu, bada czterech
Ojców, a między innemi
pyta „azali go kto nie namawiał do zakonu” ? Uczniów jezuickich
nie wolno
przyjmować bez zezwolenia ich rodziców albo opiekunów.
Jezuici są aż do zbytku
ostrożni w tem, aby nietylko nie namawiać, ale nawet nie zachęcać
ludzi,
zwłaszcza swych uczniów, do wstąpienia do ich zakonu.) Jest w
tem odrobina
prawdy. Instytut żąda, aby wstępujący do zakonu wykształcony był a
przynajmniej
do nauk „dobrego dowcipu i dobrej pamięci”, roztropny, rozsądny i
rozgarniony,
pobożnego i ochotnego animuszu do prac i trudów przyszłego
swego powołania;
aby posiadał, jeżeli być może, dar wymowy, „bo ta do obcowania z
ludźmi
potrzebna”, przyzwoitej był powierzchowności (species honesta)
dobrego zdrowia i sił do pracy. Wysoki ród, bogactwa, sława
ludzka nie
wystarczają do przyjęcia, jeżeli brakuje innych warunków,
ani są potrzebne,
gdy się te inne warunki znajdują. Wszelako ponieważ z nich wynika
większe
zbudowanie bliźnich, dlatego sposobniejszym czynią do przyjęcia do
zakonu
każdego, ktoby i bez nich na przyjęcie zasługiwał.
Przyjętego
do nowicjatu ćwiczą (mistrz nowicyuszów i jego towarzysz) w
umiarkowaniu,
pokorze, zaparciu siebie; obznajmiają go z ascezą, wewnętrznem życiem
duchowem
i z regułą zakonną, słowem sposobią na przyszłego zakonnika, z
miłością i
wyrozumiałością, ale też i z energią, bo głównem zadaniem
mistrza nowicyuszów
jest wyrabiać charaktery silne, odważne i wytrwałe (Trzy są
nowicyaty, tempus
probationis. Pierwszy trwa 2-5 tygodni; nowicyusz w świeckim ubraniu
podejmowany
jest jako „gość” aby powoli przyzwyczaił się do porządku domowego.
Drugi
właściwy nowicyat trwa dwa całe lata. Trzeci, tertia probatio po
skończonych
studyach dla księży mających składać śluby publiczne lub profesyą, trwa
10
miesięcy). Lichy materyał prób tych i ćwiczeń nie wytrzyma,
albo sam odpadnie,
albo go odrzucą.
Dalszym
ciągiem tej próby jest scholastyka t.j. szereg lat między
złożeniem ślubów
pojedynczych po nowicyacie a ślubami publicznymi lub profesyą.
Nabywanie
gruntownych nauk, zwłaszcza teologii i dalsze ćwiczenie się i
postęp w
zakonnej doskonałości, oto co zapełnia długie lata scholastykatu.
Zakończa go
t.z. „trzecia próba” czyli nowicyat, która daje
ostateczną, że się tak, wyrażę
tresurę zakonną i poznajmia dokładnie z instytutem. W ten
sposób dopiero, pod
duchownym i naukowym względem przez 10 -17 lat wykształcony i
uformowany
kapłan, składa śluby publiczne lub profesyą.
Otóż oportet agere contra
propriam sensualitatem potrzeba działać wbrew zmysłowej naturze i
dlatego
instytut nakłada na zakon ślub ubóstwa i to jakiego
ubóstwa. Nietylko nie wolno
nic mieć i nic posiadać, ale niczego używać, niczem nie rozporządzać
jako
własnością swoją, nulla vetanquam propria utantur. Po czterech latach
pobytu w
zakonie zrzec się trzeba wszelkich godności, urzędów, pensyj,
dochodów, jeżeli
się jakie miało przed wstąpieniem do zakonu, ojcowizny nawet, majątku
wszelakiego
i mienia, na rzecz rodziny albo ubogich albo też i zakonu. Nawet i
przez te
cztery lata nie wolno zarządzać swem mieniem, jeno zostawić to
komu z rodziny,
albo przełożonym. I dlatego w kolegiach i domach nowicyatu
znajdują się osobne
księgi, liber renuntiationis bonorum, liber resignationum, w
których to zrzeczenie
się wszelkiej prywatnej własności i prawa rozporządzenia nią, zapisane.
(Przy
tej rezygnacji wolno całe swe mienie lub część jego zapisać zakonowi,
ale nie
ma obowiązku; nie nakładają go ani
ustawy zakonne, ani też przełożonym nie wolno domagać się podobnego
zapisu.)
Co więcej. Nietylko nie
wolno nic mieć i posiadać i niczego jako swej własności używać, ale nie
wolno
przyjmować podarków, ani jałmużny dla własnej osoby, ani nawet
na to, aby je
rozdać innym ubogim, bez wyraźnego pozwolenia przełożonych.”
Na ten sam temat W.E.P. wypowiada się następująco:
„Właściwy
zakon stanowią tzw. profesi, którzy po
skończonych studiach, po 33 latach życia i po 17 latach życia w zakonie
zostali
dopuszczeni do złożenia, obok trzech zwyczajnych, czwartego ślubu –
bezwzględnego
posłuszeństwa papieżowi. Spośród nich rekrutują się wszyscy
wyżsi przełożeni
zakonu i profesorowie filozofii i teologii. Wszyscy inni składają tylko
trzy
śluby i w rządach zakonem nie mają żadnego głosu.”
Natomiast „ENCYKLOPEDIA WIEDZY O JEZUITACH” określenie „profesi” wyjaśnia:
„PROFESI
(Professi). Księża w zakonie jezuitów,
którzy złożyli trzy uroczyste śluby ubóstwa, czystości i
posłuszeństwa oraz
czwarty ślub specjalnego posłuszeństwa Ojcu św. w sprawach misji, zwani
byli i
są „Profesami czterech ślubów”. W początkach istnienia Tow. Jez.
istniały też
uroczyste trzy śluby bez składania ślubu specjalnego posłuszeństwa Ojcu
św.,
byli to „Profesi trzech ślubów”. Dopuszczenie do profesji
zostało obwarowane
surowymi i szczegółowymi przepisami, było zastrzeżone dla
osób wybitnych pod
względem duchowego wyrobienia i przygotowania intelektualnego.
Pozostali księża
składali tzw. trzy śluby proste i stanowili grupę – koadiutorów
duchownych.
Najstarsi Profesi w określonej przez prawo liczbie brali udział w
Kongregacji
Prowincji. Profesja była też i jest wymagana do pełnienia
niektórych ważnych
funkcji w zakonie, n.p. generała i prowincjała.”
Z tego samego źródła wiadomo również, że jezuici mający swoją siedzibę w centrum Wałcza od 1618. roku, w 1662. przenieśli się poza miasto do nowej rezydencji na Górze Mniszej, gdzie tego samego roku otworzyli szkołę z klasą gramatyki. Do szkoły tej uczęszczała młodzież Pomorza i Marchii Brandenburskiej. Po powrocie w 1675. roku do centrum miasta i otwarciu kolejnej rezydencji na Pagórku Piekarskim poszerzono szkołę o klasę poetyki, natomiast retorykę wykładano przejściowo w latach 1713. – 1717. Z omówienia życia Jana Wiganda, ojca Kazimierza wiadomo, że utrzymywał on ożywione stosunki z jezuitami wałeckimi, będąc ich hojnym donatorem, a nawet w 1699. roku odbył w ich rezydencji 8. dniowe rekolekcje. Dziwnym wobec tego byłoby, gdyby nie umieścił w ich szkole – przynajmniej na okres nauczania podstawowego - swych starszych synów, w tym oczywiście i Kazimierza Jana. Mogło to mieć miejsce około lat 1697/8 i wówczas wspomniane rekolekcje stają się bardziej uzasadnione, a w wypadku „homo novus” zarówno w powiecie nakielskim, jak i wśród znaczniejszych właścicieli ziemskich – zrozumiałe.
Zasady rekrutacji do zakonu zostały przez ks. St. Załęskiego dokładnie omówione; wiadomo z nich, że Kazimierz Jan przed rokiem 1705. tj. terminem ukończenia 15. lat nie mógł być przyjęty do nowicjatu. Można przypuszczać, że w okresie swej nauki w szkole wałeckiej wykazał się ponadprzeciętnymi zdolnościami i prawdopodobnie zgłaszał akces do zakonu z pełną aprobatą swego ojca. Zręczniej jednak było wysłać go do stojącego na o wiele wyższym poziomie zgromadzenia jezuitów krakowskich, izolując go tym samym od miejscowego środowiska i wpływów domu rodzinnego, oraz przekazując w ręce fachowców od łamania charakterów i zakonnej „tresury” - przekonać się o jego faktycznej przydatności dla zakonu jezuitów. Zapewne jego nowicjat rozpoczął się ok. 1707/8. roku, bowiem tak wynika z daty jego wstąpienia do zakonu – 30.07.1711. i arytmetycznego odliczenia trzech lat próby, o których wspomina ks. St. Załęski. Był to jednak dopiero ślub pojedynczy, pierwszy, po którym trwała i dalsza nauka i dalsze próby. Nowicjat odbywał z pewnością w Krakowie na terenie plebanii nieistniejącego dzisiaj jezuickiego kościoła św. Szczepana, który znajdował się wówczas przy obecnym Placu Szczepańskim.
Ostateczny 4. ślub z zapewne symbolicznym powtórzeniem trzech poprzednich (jak inaczej tłumaczyć zapis o jednoczesnym poczwórnym ślubowaniu -?), złożył dopiero 15. sierpnia 1728., jak to wynika z cytowanej dalej noty (nekrologu) w kronice rezydencji w Międzyrzeczu. W tym dniu stał się też pełnoprawnym profesem zakonu jezuitów.
W międzyczasie, w latach 1719 – 1720 jakiś okres czasu spędził Kazimierz Jan w Wałczu w rezydencji jezuickiej, przypuszczalnie wyłącznie w charakterze gościa, bowiem kronika jezuitów wałeckich {„HISTORIA RESIDENTIAE WALCENSIS SOCIETATIS JESU ab Anno Domini 1618 avo”, wydana w 1967. przez BÖHLAU VERLAG KÖLN GRAZ} w tych latach zanotowała:
„dodatkowo [gościliśmy] przyjaciela domu, syna Wielmożnego Ostena, podpułkownika J.K.Mci”.
Jego obecność w rejonach domu rodzinnego musiała być częstsza, gdyż „Teki Dworzaczka” pod rokiem 1725. zawierają następująca informację:
„Klara
z Ostenów, córka Jana Wiganda Ostena, podpułkownika J.K.Mci
i
Doroty z Ostenów, żona Kazimierza
Wiesiołowskiego, w towarzystwie brata rodzonego Egidiusza Ostena
kwituje ojca z
5.000 tymfów, zapisanych w grodzie wałeckim przez księdza
Kazimierza Osten –
Sacken I. swego (zeznającej) brata rodzonego z ojcowizny tegoż jezuity.”
Ksiądz Stanisław Załęski w swym dziele w tomie IV., części IV., na stronie 1713. i dalszych opisuje losy rezydencji jezuickiej we Wschowie [niem. Fraustadt] w województwie poznańskim, wspominając misję odbytą przez Kazimierza Jana, której nie wymienia jego biogram w encyklopedii. Historia ta – opisana piękną archaiczną polszczyzną, jest na tyle ciekawa, a opisany incydent charakterystyczny dla różnowierczej, rzekomo tolerancyjnej Rzeczypospolitej, ale wówczas już ogarniętej falą zajadłej i bezrozumnej kontrreformacji, że zasługuje na przytoczenie:
„Stare to miasto, założone 1150 roku, obronne murem, fosą i zamkiem, należało wraz z ziemią wschowską do książąt polskich, to znów książąt szląskich, którzy między innymi przywilejami nadali mu prawo bicia drobnej monety. Dopiero 1343 r. Kazimierz W. przyłączył je na zawsze do Polski wraz z ziemią wschowską, przyłączoną do województwa poznańskiego.
Chylić
się zaczęła do upadku podczas wojny północnej, zniszczona
wojskami
szwedzko-polskimi i sasko-moskiewskimi, które pod jej murami
stoczyły walną
bitwę 1706 r. fatalną dla Augusta II i rabunkiem Sasów 1716 r.
Morowe powietrze
1709 r. zabrało jej 2.719 mieszkańców. Reskrypt Augusta II 1720
r. odebrał jej
prawo wyboru burmistrza i rady, drugi reskrypt królewski odebrał
prawo mennicy,
z którego ona już dawno przestała korzystać. Obronna,
zamożna Wschowa zeszła
do rzędu miasteczka o walących się murach, o nielicznej i niezamożnej
ludności.
Katolicką wiarę
zachowała nietkniętą do 1552 r., acz nowinki wkradały się i nurtowały
już lat
20 pierwej, w którym rada miejska wprowadziła pierwszego
predykanta czystej
ewangelii do farnego kościoła, odebrawszy go katolikom. Edykt
Zygmunta III
1602 r. zmusił ją do przywrócenia kościoła katolickiemu
nabożeństwu, ale za to
1604 r. stanął w mieście zbór protestancki Kripplein
Christi przez lutrów, kryplem
przez katolików nazwany. Protestantyzm, zasilany przypływem
prześladowanych na
Szląsku innowierców, miał tu zawsze, nawet w XVIII wieku,
licznych, niemieckich
wyłącznie wyznawców. Katolicki kościół po pożarze 1685 r.
i wojnie północnej na
pół w ruinie, z wieżą zawaloną, słabo uczęszczany przez uboższą
ludność polską,
obrazem był upadku pobożności i wiary katolickiej w tem mieście. Taką
była
Wschowa, gdy biskup Karol Poniński został jej proboszczem 1720 r.
Nie mogąc rezydować stale
przy swej parafii, a pragnąc podźwignąć sprawę katolicką, umyślił
sprowadzić
misyonarzy Jezuitów, u których miał dwóch braci
stryjecznych i patrzał na ich
gorliwość z blizka w Poznaniu. Jakoż 1723 r. przybyli 00. Michał
Prochaska i
Tomasz Lewieniewski, którego zastąpił 1724 r. 0. Jan Osten;
tego zaś w 1726
r., Henryk Schulte, 1727 roku przybył brat Franciszek Wojaszek, i
zamieszkawszy
zrazu na probostwie, które im za przyzwoleniem konsystorza
poznańskiego oddał w
używanie za rocznym czynszem 6 złp., rozpoczęli pracę misyonarską w
prezbiterium kościoła, bo reszta była w ruinie. Nieopodal kościoła
stała dawna
mennica, w której po 1552 r., srebra kościelne przekuto na
pieniądz., od pożaru
1685 roku opuszczona, otwarta na oścież. Tę postanowił proboszcz
zamienić na
mieszkanie dla Jezuitów, więc „przyłożywszy do jej
wrót swą kłódkę” objął ją w
posiadanie. Aliści burmistrz z zbrojnym tłumem sławetnych i gminu,
przypadłszy
do mennicy odbić kazał kłódkę i wraz z tłumem protestuje przeciw
zajęciu
własności miejskiej. Wykrzykiwał najgłośniej zuchwały piekarz Heider,
więc go
proboszcz laską chciał uciszyć, on zaś jak miał strzelbę w ręku,
kolbą uderzył
raz i drugi proboszcza - biskupa.
Crimen nielada, skarga pójść
miała do królewskich sądów na Heidera, ale i na
burmistrza i miasto. Syndyk
miejski, prawnik szczwany, wytłumaczył oskarżonym, jakie to kary
spadną następstwem
tej skargi, więc oni przerażeni, dalejże w pokorę i prośby o
przebaczenie do
proboszcza. Przebaczył, skargi nie zaniósł, ale miasto musiało
podarować dom
mennicy na własność kościoła, kościół zaś sam wraz z wieżą
odbudować i pokryć
blachą, co się też stało 1725 i 1726 roku.”
Incydent z udziałem biskupa i jego następstwa z pewnością nie nastawiły przychylnie mieszkańców Wschowy do duchowieństwa katolickiego.
Traf sprawił, że w tym czasie Kazimierz Jan przebywał w mieście i wielce prawdopodobne, że będąc obecny w trakcie zamieszania przy budynku byłej mennicy, mimo woli w nim uczestniczył. Fakt, że sytuację opanowano i misja była kontynuowana w dużo lepszych warunkach, zawdzięczał biskup niewątpliwie syndykowi miejskiemu, ale część zasług należy przypisać misjonarzom jezuickim. Niewykluczone, że postępowanie Kazimierza Jana w trakcie pobytu we Wschowie stanowiło egzamin decydujący o jego przyszłych losach w zakonie.
Językami ojczystymi musiały być dla Kazimierza zarówno niemiecki, jak i polski, znane równie biegle, bowiem jego biogram tytułując go jeszcze przed ostatecznym złożeniem ślubów, profesorem teologii moralnej, wymienia jego działalność w charakterze kaznodziei niemieckiego w Chojnicach w latach 1726 – 1727 oraz Grudziądzu w latach 1727 –1728. W Grudziądzu mieściło się w latach 1623 – 1780 przy rezydencji jezuickiej kolegium, a według „ENCYKLOPEDII WIEDZY O JEZUITACH”:
„Szkoły otwarto w 1649, najpierw z gramatyką, od 1650 z poetyką. Przerwane wojnami szwedzkimi wznowiono w 1662, od 1666 wykładano retorykę, a od 1687 prowadzono kurs teologii moralnej dla kleryków diecezjalnych.”
Po złożeniu ślubów kontynuuje działalność dydaktyczną i w charakterze profesora teologii moralnej wykłada w latach 1728 – 29 w Poznaniu, a następnie w latach 1729 – 31 filozofię w Toruniu. Kolejne lata 1731 – 32 spędził na misji w Tucznie. Stacja misyjna w tej miejscowości należała do rezydencji w Wałczu. „KOSZALIŃSKIE STUDIA I MATERIAŁY” nr 2/1974 piszą:
„Stopniowo
w Tucznie i wsiach majętności Tuczyńskich katolicy rośli w potęgę, do
czego
przyczynili się jezuici sprowadzeni tu przez Krzysztofa Tuczyńskiego z
Poznania
w 1692 roku. Wybudowano im dom misyjny z kaplicą domową. Jezuici z
misji w
Tucznie prowadzili wytrwałe akcje nawracania ewangelików. Praca
ich dawała
widoczne rezultaty.”
Niewątpliwie musiał się wyróżniać osiągniętymi efektami oraz zdolnościami organizacyjnymi, dodatkowo zaś po złożeniu czwartego ślubu posłuszeństwa papieżowi, wszedł w skład wąskiej grupy elity zakonnej, spośród której rekrutowani byli zarządzający jezuickimi placówkami, więc koleją rzeczy awansował na superiora rezydencji w Międzyrzeczu. Według biogramu pełnił tę funkcję w latach 1732 – 36. W owym czasie miasto posiadało osobny kościół jezuicki zbudowany z muru pruskiego, który został jednak po kasacie zakonu rozebrany. Od 1720. roku działała również Kongregacja Mariańska uczniów. Szkoła ze specjalnością nauki gramatyki zyskała w 1734. dodatkowo klasy poetyki i retoryki, co niewątpliwie było zasługą superiora Kazimierza Jana. Oprócz pracy duszpasterskiej prowadzonej w kościele w językach polskim i niemieckim, jezuici międzyrzeczcy wysyłali również misje ludowe na Pomorze, na pogranicze śląskie oraz sporadyczną, krótkotrwałą do Szczecina.
Po ukończeniu swej trzyletniej kadencji, powrócił do działalności dydaktyczno misjonarskiej i w latach 1736 – 37, jest równocześnie prefektem szkoły w Wałczu i misjonarzem w Tucznie. W 1738. zostaje superiorem w Wałczu.
Należy wrócić do dzieła ks. St. Załęskiego, który historię rezydencji w Wałczu opisał w tomie IV., części III. na stronach 1176 – 1185, z których należy zacytować wyjątki, aby przedstawić zarówno zarys historii tego miasta pisany z pozycji wojującego klerykała, jak i jego skład ludnościowy wpływający na ówczesny koloryt tej miejscowości. Należy uzmysłowić sobie, że Wałcz był niezmiernie ważny dla historii i życia IV., V. i VI. pokolenia opisywanej gałęzi rodu.
„Liczny,
zamożny senatorski dom wielkopolski Gostomskich, nawrócony
z protestantyzmu
przez Jezuitów, świadczył im mnogie dobrodziejstwa i
fundacye.
Pierwszy
z
tego domu, który został katolikiem, wojewoda poznański
Hieronim, syn Alfonsa
wojewody rawskiego, apostaty od wiary ojców, fundował im 1602 r.
kolegium w
Sandomierzu, a już syn jego Jan, wojewoda kaliski, starosta
wałecki, nawrócony
do wiary ojców chłopięciem w szkołach Jezuitów
poznańskich, dokończył fundacyi
ojcowskiej w Sandomierzu, i fundował im nowy dom, rezydencyę w
Wałczu.
„Poszedłem,
pisze w akcie fundacyjnym 1618 r., za przykładem rodziców
moich
(Hieronima i Urszuli z Sieniawskich), a od nich natchniony,
wybrałem na tej
granicy Pomeranii miejsce, które mi się zdało
najdogodniejsze do tępienia
odszczepieństwa, i w niem umieściłem Ojców Societatis Jesu, na
całym świecie
doświadczonych” (Archiv. Prov. Fundationes II. - Raczyński, Wspomnienia
Wielkopolski II. - Łukaszewicz, Opis hist. Kościołów w dawnej
dyecezyi poznańskiej
I. 219.). W tych słowach wyrażony cel i zadania osady
Jezuitów w Wałczu.
Miasteczko to położone między dwoma jeziorami
Wałcz i Radun w Wielkopolsce, na pograniczu Nowej Marchii, Pomorza i
Prus
Królewskich, założone 1303 r. przez margrabiów
brandenburskich pod nazwą
Arneskrone, należało pierwotnie do Prus zachodnich i zostawało pod
panowaniem
Krzyżaków, długi czas w posiadaniu rodziny Wedlów.
Traktatem toruńskim 1466 r.
przeszło pod panowanie polskie, jako miasto królewskie,
starostwo od 1554 r.,
sądu grodzkiego siedziba. Ludność niemiecka, katolicka, ale już od 1525
roku
nowinkami luterańskimi mocno zarażona, przeszła otwarcie do luteranizmu
1544
r., w którym starosta wałecki Łukasz Górka „herezyarcha
wielkopolski” wygnawszy
proboszcza, parafialny drewniany kościół św. Mikołaja,
ogołocony ze sreber,
ołtarzy i obrazów, oddał luterskim ministrom. Gospodarowali oni
tu przez lat
50, a po spaleniu się dawnego drewnianego kościoła 1590 r.
wymurowali nowy.
Tymczasem Jan Gostomski, zostawszy starostą wałeckim, wniósł
1594 r. suplikę do
króla, aby na mocy konstytucyi sejmowej 1588 r., nieprawnie
wydarte katolikom
probostwo z kościołem przywrócić rozkazał. Stało się to, i
w Wałczu znów
odprawiało się publiczne nabożeństwo katolickie. Ale kler farny
zaledwo
wydołał codziennym obowiązkom, więc starosta, już wojewoda brzesko
- kujawski,
umyślił fundować tu Jezuitów, najprzód jako misyonarzy
dla miasta i pogranicza
zniemczonego i zlutrzałego, potem jako mistrzów katolickiej
szkoły, bo istniejąca
farna ledwo czytać i pisać uczyła. Więc na razie przeznaczył dla
dwóch
misyonarzy 400 złp. rocznie i ordynacyą w zbożu i wiktuałach; i w
jesieni 1618
r. OO. Jan Scheier i Jan Groszowicz zamieszkali u proboszcza
Joachima
Librariusza, a pracowali przy kościele farnym.
Nowy
proboszcz Jakób
Hildebrandt za pozwoleniem biskupa poznańskiego Goślickiego,
odstąpił im na
własność dom probostwa, sam zaś zamieszkał w innym domu, aż tu
pożar miasta
1621 r. spalił dom, bibliotekę podarowaną od ks. Librariusza i
całą skromną
substancyą jezuicką. I znów starosta Jan Gostomski, oraz
Krzysztof de Wedel
Tuczyński, świeżo nawrócony do wiary ojców, pan na
Tucznie, dopomogli odbudować
i urządzić rezydencyą. Pan na Tucznie, oprócz materyału
budowlanego, przeznaczył
400 złp. rocznie na drugich dwóch misyonarzy, r. 1624 dał
gotówką 6.000 złp.,
r. 1628 zapisał w grodzie wałeckim 9.000 złp.; z jałmużn od sławetnych
i
szlachty zebrano 1.500 złp. Już 1627 r. trzech Jezuitów, OO. Jan
Słostowski,
Mikołaj Hening i Jan Ditmar mieszkało w Wałczu, więc superior z
powyższych
jałmużn wymurował obok rezydencyi, obszerną kaplicę, pod którą
poświęcił kamień
węgielny 1629 r. nowy proboszcz Ambroży Arent, konsekrował zaś ją
27 listopada
t.r. biskup poznański Maciej Łubieński. Koszta budowy wyniosły
tylko 1.050
złp. gdyż wojewoda chełmiński Jan Wejher dostarczył kamienia i cegły, a
sławetni
Wałczanie wapna i desek. Na wewnętrzne urządzenie kaplicy ofiarował
sławetny
kupiec Jakób Szkot 300 złp. Uroczyste otwarcie kaplicy
nastąpiło w dzień św.
Ignacego Lojoli 31 lipca 1630 r.
Podczas
budowy
rezydencyi i kaplicy misyonarze wałeccy odprawili 1627 r. szereg misyi
w Złotowie,
we wsi Eramha (sic) w Łobżenicy, Lubaszu, Pyzdrach i Radlinie.
Powtarzały
się misye
corocznie w innych miejscowościach; przerwę dłuższą uczyniła zaraza,
która 1629
i 1630 r. srożyła się w Wałczu i na pograniczu; OO. Słostowski i Ditmar
schronili się na dworze pana kasztelana w Tucznie i tam apostołowali,
trzeci
pozostał na usłudze zapowietrzonych. Gdy zaraza ustała, podjęto misye
na nowo.
Nawracało się na nich po kilkunastu protestantów; 1630 roku 10,
w następnym 16.
Zachował się w Wałczu pogański jeszcze zwyczaj, że w Zielone Święta i na św. Jana zapalano po ulicach i polach ognie święte (sobótki) przez które wszyscy bez różnicy stanu, płci i wieku skakali. O zmroku zaczynały się muzyki, wesołe okrzyki, wychylania szklanic i kieliszków.
Palono ofiary Dziedzilii bogini miłości. Powstawali przeciw temu księża z ambony, nadaremnie. Więc Jezuici 1632 r. późno w wieczór św. Jana, wyszli niespodziewanie w kościelne szaty ubrani, z gronkiem pobożnych statecznych osób, przy odgłosie dzwonów i świetle pochodni z kościoła, i obszedłszy procesyonalnie miasto ruszyli w pola gdzie one ogniska pogańskie i krzyki.
Widok ten wzruszył ludność, iż zaniechawszy igrzysk rozbiegła się do domów i odtąd nieprzystojnej zaniechała zabawy (Raczyński: Wspomnienia Wielkopolski II.).
Zresztą
w misyi wałeckiej, należącej do kolegium poznańskiego od 1630 - 1657
roku, mieszkało
5-7 księży, z tych 3 misyonarzy i 2 kaznodziei dla Polaków i
Niemców. Znany nam
już kasztelan Krzysztof Tuczyński, zaokrąglił darowane sumy nowym
zapisem do
30.000 złp. a nadto dał kamieniczkę w Tucznie na stacyą misyjną, na
której
przez wiele lat pracował O. Ignacy Steiner. Z zaoszczędzonych pieniędzy
i
jałmużn, superior Szymon Himiński zakupił 1647 r. folwarczek
(praediolum) pod
miastem.
Do
dobrodziejów misyi wałeckiej należeli także: wojewoda pomorski
Ludwik Wejher
(zmarł 1656 r.), starościna ujska Konstancya z Kołaczkowskich
Grudzińska wdowa
po Stefanie (zmarł 1640).
Z
tem wszystkiem ciasno i duszno było Jezuitom w śródmieściu;
upatrzyli sobie
pagórek nad jeziorem za miastem, Münchenberg, mniszą
górą zwany, który im też
miasto 1651 r. podarowało; zanim się jednak tam zbudowali i przenieśli,
upłynęło lat 11, ciężkich morowem powietrzem i wojną szwedzką,
która misye
rozegnała na 3 lata. Dopiero 1660 roku wskrzesili ją
OO. Stanisław Tyrgart superior, Franciszek
Fabriciusz. Mateusz Melcher. Roku 1662 otworzyli szkoły gramatykalne.
Nareszcie
1662 r. superior Jędrzej Przygodzki wprowadził
swoich Jezuitów do nowej „rezydencyi” i kaplicy na
Münchenbergu, i przeniósł
szkoły, ale wnet przekonano się, że był to niefortunny pomysł. Bo dla
trudności
komunikacyi, w zimie zwłaszcza i podczas słoty, szkoły liczyły
bardzo mało
uczniów, a także niewielka kaplica świeciła pustkami, zapełniała
się tylko w
dnie pogodne świąteczne. Więc oprócz 2 misyonarzy tylko
superior, magister i
brat jeden mieszkali na górze mniszej. Po kilku latach
dobrowolnego „wygnania”,
postanowił superior Abramowicz przenieść rezydencyą znów do
miasta, ale na inne
obszerniejsze miejsce. Pieniądze dostarczył Kazimierz de Wedel
Tuczyński, wnuk
Krzysztofa, syn podkomorzego inowrocławskiego Jędrzeja i pobożnej
Maryi
Leszczyńskiej. Ten umierając na ręku prawie O. Młodzianowskiego 1662 r.
w 22
wiośnie życia, dał Jezuitom ciepłą ręką zapis na 26.000 złp., a
testamentem legował
im 14.000 złp., które to sumy przyjął na siebie brat jego
Stanisław de Wedel
Tuczyński kaszt. gnieźnieński, zabezpieczywszy je na swem Tucznie
i Zbąszyniu
po 7 %. Trudność była w nabyciu odpowiedniego placu, bo miasto
podmówione przez
proboszcza Minzberga, który nierad był z powrotu
Jezuitów, ani słyszeć chciało
o sprzedaży „pagórka piekarskiego” przy moście, ale w
śródmieściu, który superior
sobie upatrzył. Co miał robić? Przez nadwornych kapelanów
Adama
Przeborowskiego i Teofila Rutkę użył pośrednictwa króla
Jana i hetmana
Stanisława Jabłonowskiego, któremu miasto sprzeciwić się nie
mogło. Jakoż 1672
r. zjechał do Wałcza komisarz królewski, kanonik Zakrzewski i
przeprowadził z
miastem układ kupna „piekarskiego pagórka” za 2.000 złp. z
uwolnieniem raz na
zawsze od wszelkich ciężarów miejskich; ułatwił superiorowi
nabycie kilku jeszcze
sąsiednich domków, i dokładne rozgraniczenie świeżo nabytej
posiadłości od
realności miejskich. Zajęło to dwa lata czasu, bo proboszcz
podkupił Jezuitów,
sąsiedni zaraz dom przepłacił i wynajął lutrom i kobietom, także
ogród między
dwoma jezuickimi ogrodami przepłacił i założył w nim staw rybny.
Zdaje się
jednak, że go nastraszył komisarz królewski, iż domu i
ogrodu ustąpił, a
pozyskali per bona officia Jezuici, bo tenże sam proboszcz Minzenberg
podarował
im 1685 r. kamienicę wartości 400 złp., i nakłonił jednego z sławetnych
że im
wydzierżawił folwark Ninske na lat 12 za 3.000 złp.
W
uroczystość bł. Stanisława Kostki w listopadzie 1675 r. superior
Piotr
Abramowicz otworzył nową rezydencyą i tymczasową kaplicę. Na skromnym
obiedzie,
między zaproszonymi gośćmi byli wojewoda poznański Wojciech
Konstanty Breza,
stały Jezuitów wałeckich dobrodziej aż do swej śmierci 1698
r., i
jenerał elektora, pruskiego księcia, von Golz, ci widząc ubóstwo
Ojców,
przysłali im sutą jałmużnę w wiktuałach.
Z
powodu morowego powietrza w Bydgoszczy i rozpuszczenia szkół
1674 r. wielu
tamtejszych uczniów zaludniło szkoły wałeckie, iż odtąd nabyły
rozgłosu i nawet
protestanci z Brandenburgii i Pomorza oddawali tam synów,
można więc było 1675
r. otworzyć poetykę i dać drugiego profesora.
Opuszczona
na Mniszej górce rezydencya, przez niedbalstwo służby
spaliła się 1676 r.; gwałtowny
wicher przerzucił palące się gonty na miasto, iż spora część jego padła
pastwą
płomieni. Wielki stąd gniew miejskiego gminu na Jezuitów
przegrażał się
zburzeniem nowej rezydencyi, zniszczeniem podmiejskiego folwarku; ledwo
go
ugłaskali Jezuicie, zjednawszy głównych podżegaczy podarkiem.
Nie długo
potem 1677
r. wrócił z Rzymu Kazimierz Glasenap, potomek dawnej
szlachty pomorskiej,
starościc nowoszczeciński, świeżo z protestantyzmu nawrócony
katolik. Ten dla
utwierdzenia się w wierze, odwiedził wałeckich Jezuitów, przyjął
sakramenta św.
przykładnie w kaplicy, odjeżdżając zostawił 1.000 złp. jałmużny i
już odtąd
zaliczał się do dobrodziejów rezydencyi.
W latach 1694 - 1696 rządził nią superior Jerzy Mleczko, wojowniczego usposobienia. Żydów, wzbraniających się płacić procentu od sum lokowanych na synagodze, kazał obić porządnie, a synagogę im zamknąć. Miejscowi dysydenci ujęli się za żydami, zaskarżyli superiora w sądzie grodzkim o gwałt i rany. Dowiedziawszy się o tem prowincyał Queck, uwolnił z urzędu O. Mleczkę a 26 listopada 1696 r naznaczył O. Józefa Lityńskiego. Ten umorzył proces z żydami, ukoił żale i zabrał się do rzeczy poważniejszej.
Już od lat jakich 20 zbierali superiorowie jałmużny na przyszły kościół bł. Stanisława Kostki. Nie szczędził zapewne jałmużny starosta (gubernator) wałecki Melchior Gurowski, skoro Jezuici na cześć jego szumny wydrukowali panegiryk: Theatrum fortunae w Poznaniu 1686 r. Wsparli ich też znaczną ofiarą sławetny Wojciech Wąchalski i wojewoda poznański Wojciech Breza. Nawet konsystująca na leżach zimowych lekka chorągiew jazdy, uczyniwszy składkę, dała dosyć sutą jałmużnę, że co na jej uczczenie szkoły urządziły dyalog.
Więc 1697 r. superior Lityński kazał brać fundamenta i poświęcił kamień węgielny pod kościół. Budowy dokończył jego następca Lambert Ferber i już w listopadzie 1701 biskup Wierzbowski, sufragan poznański, konsekrował nową średnich rozmiarów świątynię, pod wezwaniem bł. Stanisława Kostki. Ołtarz wielki, Matki Boskiej z obrazem sprowadzonym z Rzymu dla nowo erygowanej kongregacyi studenckiej Sodalisów Maryi, i ambonę fundował wojewoda kaliski Maciej Radomicki; ołtarz św. Franciszka Ksawerego pan von Osten, brat czy też stryj Jezuity Jana, więcej ołtarzy na razie nie było.
Pośpiech jednak z budową kościoła bł. Stanisława Kostki na złe się obrócił. Już 1764 r. mury jego zaczęły się rysować i walić. Kasztelanowa przemęcka Teresa z Mycielskich Skoraszewska, ofiarowała z dóbr Tuczna materyał budowlany na nowy kościół, a kanonik warszawski Walter poświęcił kamień węgielny 1767 r. Budowali ten kościół superiorowie Kegel i Raba; r. 1773 jeszcze nie był skończony.
W roku 1718 wstąpił do grobu ostatni z Wedlów Jędrzej Tuczyński, starosta powidzki, ożeniony z wdową Mycielską. Pochował go w kościele tuczyńskim przy wielkim zjeździe wielkopolskich i pomorskich panów i szlachty, biskup poznański Krzysztof Szembek, panegiryk żałobny głosił O. Stefan Poniński. Nieboszczyk zalegał z ratami dla rezydencyi wałeckiej, córka jego Maryanna Adamowa Radońska,1° voto Mycielską starościna inowłodzka, pani na Tucznie, oczyściwszy je z długów, wypłaciła 1723 r., tytułem zaległych rat 4.824 złp. Koło 1730 r. rezydencya zaliczała do swoich dobrodziejów także spokrewnione z Tuczyńskimi rodziny Mycielskich i Skoraszewskich, Mikołaj bowiem Skoraszewski kasztelan przemęcki był z chorążanką Teresą Mycielską, córką Jędrzeja Mycielskiego i Maryanny Tuczyńskiej kasztelanki gnieźnieńskiej.
Szkoły,
humaniora, dosyć liczne w dobie saskiej uczęszczane, otrzymały 1703
roku nowy
dom wygodny z fundacyi opata oliwskiego Michała Hackiego,
który po zniszczeniu
go przez Szwedów, odnowiono 1718 r.; wykładać w
nich poczęto
także retorykę, ale wnet zaniechano, aż znów 1772 roku podjęto
ją na nowo. O
burdach studenckich nie słychać; raz tylko 1738 r. Jan Zandrowicz,
uczeń poetyki,
skazany przez ks. prefekta na chłostę, dorwał się gdzieś
kuchennego noża i
obronił nim swą skórę od batów, ale został wypędzony ze
szkół i wykreślony z albumu
Sodalisów.
Nie
obeszło się bez procesów, bo chociaż rezydencya oprócz
folwarku, dóbr
ziemskich nie miała, ale posiadała znaczny kapitał (Dochody z
folwarczku 800
złp., od kapitałowej sumy 86.200 złp. procent roczny 2.950 złp. -
razem więc
3.750 złp. Rozchód na gospodarstwo folwarczne 580 złp., na
utrzymanie budynków
360 złp., różne wypłaty 270 złp. - Czysty tedy dochód
2.540 złp. Na długach
między ludźmi 20.297 złp. - ale te dopiero procesami wydobyć trzeba.).
Paweł
Piotr Sapieha, wojewoda smoleński nie chciał przyznać 18.000 złp.,
które
rezydencya na jego dobrach lokowała i wytoczył jej 1754 roku proces,
wynik
niewiadomy.
Podobnie
pan Dzierzanowski na Prochach, zaprzeczał 5.000
złp. na tej wsi legowanych, ale superior Leon Grodzicki zmusił go 1757
r.
dekretem sądowym do przyznania tej sumy.
Jeszcze
1745 r. Fryderyk Werner, starosta ekonomii królewskiej na
Pomorzu pruskiem,
podarował rezydencyi rewersa dłużników swoich i sumy na nich
wyrażone. Jezuici
tych sum nie odebrali, ale zdaje się, że i rewersy zaprzepaścili.
Albowiem
wdowa po Wernerze rościła sobie pretensye 8.000 talarów, tytułem
onych
rewersów, a gdy superior Potarzyński z niczym ją odprawił,
zaskarżyła go i rezydencyą
1763 r. do sądu pruskiego w Drezdenku (Driesen) o sumę powyższą i nie
czekając
wyroku, wpada z żołnierzami pruskimi do rezydencyi i folwarku, i
zabiera co
było pieniędzy, wina, żywności i bydła. Superior zaniósł żałobę
do króla
pruskiego Fryderyka II, który kazał Wernerową uwięzić, rzeczy
zabrane i
pieniądze zwrócić. Dopiero po okupacyi pruskiej,
administrator ekonomii
Brinkendorf, zbadał pretensye Wernerowej i uznał za bezpodstawne.
Także
z miastem powstał 1770 r. spór o połowę Mniszej górki
(Münchenberg), chociaż
1651 roku miasto podarowało całą górkę. Zdaje się, że superior
Raba dla miłej
zgody oną połowę miastu oddał. Zbożne prace kapłańskie i szkolne
przerywane
były wojną i klęskami, jak indziej tak w Wałczu. W latach 1703 -
1706 wojska
szwedzkie i saskie zabrały bydło ze stajen, swawolne chorągwie
litewskie
dopuszczały się gwałtów; 1710 roku Szwedzi Krassaua, po
nich Moskwa, złupiła
folwark; 1716 - 1717 r. chorągwie konfederacyi tarnogrodzkiej wycisnęły
grosz
ostatni z chudej kalety superiora Neubauera; 1762 - 1772 r. częste a
zawsze
niepożądane, bo drapieżne odwiedziny żołnierza północnego
(Moskali). Wśród
tych ucisków wojskowych lues carbunculus, zaraza
odnawiająca się sporadycznie
1707 - 1711 r., z której umarło w Wałczu do 2.000
osób; 1736 r.
szarańcza; 1762 zaraza na bydło; 1770 - 1771 wylewy rzek, nieurodzaj,
zaraza na
ludzi; wreszcie 1772 r. okupacya pruska. Na razie była ona
dobrodziejstwem, bo
wprowadziła przecie jakiś ład i pożądany spokój. Jezuici wałeccy
pozostali przy
szkołach i funduszach swoich do 1780 r., w którym
ogłoszono kasacyjne
breve. Czas jakiś uczyli jeszcze w szkołach jako exjezuici, źle
płatni przez
rząd, który folwark i kapitał im zabrał. Odznaczył się
nauką ks. Bocheński,
później proboszcz wałecki, zostawił ciekawy pamiętnik. Ludność
powiatu wałeckiego,
lubo dziś całkiem niemiecka, pozostała dotąd katolicką. W Wałczu,
Tucznie,
Człopie, Jastrzowie i w niektórych wsiach, są parafie
katolickie i po dawnemu
do dyecezyi poznańskiej należą. Rezydencya w Wałczu przyłączona była do
kolegium poznańskiego, razem z nim należała do prowincyi polskiej, po
1756 r.
do wielkopolskiej .”
Na
temat kościoła jezuitów w Wałczu
warto dopowiedzieć jego dalsze losy. Otóż nowy kościół
jezuicki z powodu kasaty
zakonu, która nastąpiła przed jego ukończeniem, nigdy nie został
poświęcony,
wydaje się zaś, że jego konstrukcja nie była wiele trwalsza od
pierwszej bryły,
która wkrótce po zbudowaniu zaczęła się rysować i pękać.
W miejscu, w którym
stały obie te świątynie wznosi się dzisiaj kościół parafialny
p.w. św.
Mikołaja. Wnętrze pierwotnego kościoła jezuickiego, do którego
ołtarz św.
Franciszka Ksawerego fundował Jan Wigand Osten – Sacken, nie
przedstawiało
żadnych wartości artystycznych i jego los jest nieznany. Pisze o tym
Józef
Łukaszewicz w książce pt. „KRÓTKI OPIS HISTORYCZNY
KOŚCIOŁÓW
PAROCHIALNYCH, KOŚCIÓŁKÓW, KAPLIC, KLASZTORÓW,
SZKÓŁEK PAROCHIALNYCH, SZPITALI
I INNYCH ZAKŁADÓW DOBROCZYNNYCH W DAWNEJ DYECEZYI POZNAŃSKIEJ”
wydanej
w 1858. roku w Poznaniu.
Odnośnie
natomiast szkoły przy
rezydencji wałeckiej, ks. St. Załęski nie powiedział wszystkiego, co
się w niej
- w interesujących nas czasach – wydarzyło. Warto uzupełnić jej
historię o
wyjątki z artykułu Jerzego Pulsakowskiego pt. „Z dziejów
Kolegium
Jezuickiego w Wałczu w XVII i XVIII w.” zamieszczonego w „KOSZALIŃSKICH
STUDIACH I MATERIAŁACH” nr 2/1974:
„Dla
celów propagandowych uczelnię nazywano Ateny Wałeckie lub
Ateneum. Z
mieszczanami jezuici nie żyli w najlepszej zgodzie, natomiast
wśród okolicznej
szlachty mieli wielu protektorów i przyjaciół.”„Umieli
jezuici pozyskiwać sobie
względy miejscowych starostów. Uczniowie organizowali triumfalne
wjazdy do
miasta starostów i przedstawienia teatralne.”„Przychylność
średniej i drobnej
szlachty oraz rzesz chłopskich pozyskiwali jezuici za pomocą misji
religijnych,
szkół parafialnych, bractw kościelnych, dorocznych pielgrzymek
do Skrzatusza,
który był znanym na Ziemi Wałeckiej miejscem, słynącym z
cudownej figury Piety
skrzetuskiej oraz z przedstawień szkolnego teatru, czy wreszcie
bezkompromisową
walką z żywiołem niemieckim wyznania protestanckiego. Przede wszystkim
zakon
zyskiwał oddanych sobie ludzi za pośrednictwem wychowanków
kolegium.”
„Szkoła
wałecka - podobnie jak wszystkie szkoły jezuickie dzieliła
się na pięć klas: trzy niższe zwane gramatycznymi i dwie wyższe poetyki
i
retoryki.
Warunkiem
przyjęcia do klasy najniższej tak zwanej infirny była
umiejętność czytania i pisania. Nauka odbywała się w
parogodzinnych odcinkach
czasu przed i po południu, przerywanych posiłkami, rekreacją
poobiednią i
modlitwami. Rok szkolny rozpoczynał się we wrześniu i trwał do 31
lipca. Było
wiele dni wolnych, związanych ze świętami. Głównym przedmiotem
nauczania była
łacina, właściwie gramatyka łacińska. Przerabiano teksty pisarzy
łacińskich,
uczono poetyki to jest form literackich, recytowania oraz układania
wierszy łacińskich.
W klasie najwyższej ćwiczono w retoryce czyli krasomówstwie -
wygłaszaniu mów
i układaniu listów. W ten sposób przygotowywano młode
pokolenie szlachty do
życia publicznego.”
„W
Kolegiom Wałeckim, podobnie jak we wszystkich tego
rodzaju szkołach, górna granica wieku uczniów sięgała 30
lat. Utrzymanie
dyscypliny nie było więc łatwe. Czasem świadoma swej siły masa
uczniowska
występowała przeciw swym preceptorom. W 1737 roku doszło do otwartego
buntu
uczniów przeciwko gronu nauczającemu. Jak zwykle w takich
wypadkach inicjatywa
wyszła z wyższych klas. Pewnej soboty wieczorem zamiast odpowiadać na
pytania
zgromadzeni uczniowie zgodnym chórem zaczęli krzyczeć
nescio (nie wiem),
następnie jeden z nich wstał i zaczął się domagać od ojców
jezuitów zmniejszenia
pensum (pracy domowej ucznia) oraz zmiany w traktowaniu ... bo oni
wyrośli już
z bicia i szyderstw i nie życzą sobie aby w ten sposób byli
traktowani ... Po
czym uczniowie wyszli na miasto uzbroiwszy się w kije szable, a
niektórzy
nawet w broń palną i tam dopuszczali się różnych
ekscesów, głównie na Żydach i
protestantach. Dopiero na drugi dzień opanowano sytuację. Każdemu
uczestnikowi
rozruchów wymierzono po pięć kijów na gołe ciało w auli
Kolegium. Przywódców
tumultu wydalono ze szkoły. Wszystkich uczniów zajść poddano
ostrej pokucie.
Odziani w worki, z biczami w ręku musieli uczniowie iść do kościoła
parafialnego i tam padłszy na kolana biczując się wzajemnie błagać o
przebaczenie. Przytoczony przykład świadczy, że metody wychowawcze
stosowane w
Kolegium były prymitywne. Karność utrzymywano wyłącznie za pomocą
kar
cielesnych i groźby sankcji religijnych.”
W tej dość naprężonej - po
buncie młodzieży – atmosferze, Kazimierz Jan zostaje superiorem. Należy
przypuszczać, że udało mu się załagodzić wzajemne pretensje i
spacyfikować
pozostałe po incydentach naprężenia, wyprowadzając działalność
dydaktyczną
szkoły na prostą, a w nauce przywrócić normalność – rzecz jasna
ówczesną.
O jezuitach, ich obyczajach,
ale również łapczywości na dobra doczesne pisał Jędrzej Kitowicz
– nawiasem
mówiąc, ksiądz katolicki - w swojej książce, „Opis
obyczajów za panowania
Augusta III” wydanej przez PIW w 1985.:
str. 76 z rozdziału pt.
„O
stanie duchownym”
[O zakonie jezuitów]
„Jezuici z
dawna od
wprowadzenia tego zakonu do Polski byli w pierwszych respektach u
panów,
których łaskę umieli sobie zyskiwać już to przez wygodę w
nabożeństwie,
regularnie bardzo trzymanym w swoich kościołach, już przez uczenie
szkół,
którym sposobem stawali się potrzebnymi całemu krajowi.
Mina ich
przy tym,
przez pół poważna i skromna, wiele im od wszystkich dodawała
respektu; ćwicząc
swoich nowicjuszów w cnotach zakonnych i chrześcijańskich, nie
zapominali oraz
dawać im lekcji w obyczajności świeckiej, jako to: w ochędóstwie
około siebie,
w gestach, w mowie, w chodzie; zgoła w każdym ruszeniu ciała mieli
osobliwsze
zacięcia, którymi się od innych zakonników
różnili. Nie pospolitowali się także
z nikim podłym, ale zawsze szukali znajomości i przyjaźni z osobami
znacznymi i
panami. Wdowy bogate i wielkie panie były to ich obłowem,
których sumienia
umiejąc zostawać rządcami, ściągali na swój zakon wielkie
dobrodziejstwa. Nie
pokazywali się na ulicach nigdy inaczej, tylko parami, wyjąwszy
niektórych
starców zgrzybiałych albo też wielce zasłużonych, po czwartym
szlubie zakonnym,
wolność wychodzenia za fortę bez socjusza mających; ale w średnim
wieku, chociażby
sam rektor, a dopieroż z młodszym, nigdy się żaden pojedynczo na
mieście nie
pokazał; również takoż wystrzegali się z pilnością, aby ich
zmrok nie zapadł za
fortą.”
Natomiast w przypisie do rozdziału „O zwyczajach pobożnych” zamieszczona jest opowieść, którą uważam za kwintesencję czasów pierwszego Sasa, a więc tych, w których Kazimierz Jan żył i z tego względu ją przytaczam:
„O Ewie z Leszczyńskich Szembekowej, wojewodziance kaliskiej, żonie Jana Szembeka, kanclerza wielkiego koronnego za czasów Augusta II, pani wielkiej pobożności, fundatorce (wraz z mężem, którego przeżyła o lat 30) kilku klasztorów, przytoczył Kołłątaj anegdotę, będącą dopełnieniem obyczajów ówczesnych:
„Szembekowa, kanclerzyna koronna, mieszkała w Babicach o dwie mile od Warszawy, sławna jezuitów dewotka, którą pierwszy jej ojciec duchowny wciągnął do zrobienia votum peregrynacji do Ziemi Świętej; prowincjał jezuicki pomiarkowawszy, że takowa peregrynacja, osobliwie tak poważnej damy, ciągnęłaby za sobą niezmiernie wielkie koszta, wyrobił w Rzymie przemianę votum na peregrynację w takie miejsce, jakie by jej ojciec duchowny przepisał, a oraz na rozdanie tyle pieniędzy na jałmużny, ile by ta podróż kosztować mogła.
Łatwo się każdy domyśli, że jałmużny poszły do rąk jezuitów; wyrachowano wszystkie kroki z Babic aż do Jeruzalem, rozdzielono je na dnie, wypadło, iż Szembekowa powinna była peregrynować lat pięć. Oddała więc Szembekowa dobra swoje jezuitom na przeciąg lat rzeczonych, dodano jej do tej podróży czterech ojców duchownych, sprawiono pielgrzymskie suknie, porobiono ścieżki w olszynie babickiej, gdzie Szembekowa codziennie peregrynowała odbywając przepisane nabożeństwa i biorąc codziennie błogosławieństwo na drogę. Czemuż Szembekowa wojażować nie miała do Grecji i Syrii w Babicach za pomocą perswazji jezuitów, kiedy Firlejowa w Tęczynie miewała wizje niebieskie”.
Ilustrację zapobiegliwości Kazimierza Jana, jako superiora oraz potwierdzenie uwag Kitowicza i Kołłątaja o zwyczajach jezuitów i ich umiejętnościach czerpania z kieszeni możnych, przynoszą „Teki Dworzaczka”, które pod rokiem 1738. notują następującą informację:
„JM.
[Jego Mość=Jegomość] Wojciech Mikołaj Święcicki, podkomorzy
JKMci,
starosta ujski i pilski, na wsiach Wierzeja i Grzebienisko w powiecie
pomorskim
zap. [zapisuje] 18.000 złp. Janowi Ostenowi superiorowi
rezydencji
wałeckiej S.J. [Societas Jesu -
Zakonu Jezuitów].”
zawartą w A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, f. 350 ,oraz następną pod rokiem 1739.:
„M. [Magnificus=Wielmożny]
Jan Michał Grabowski, podkomorzy województwa pomorskiego, syn
Andrzeja Teodora
Grabowskiego kasztelana chełmińskiego z Barbary de Kleysty zap. [zapisuje]
18.000 złp. X. [księdzu] Janowi Osten superiorowi rezydencji
wałeckiej
S.J.”
przechowywaną również pod identyczną sygnaturą, tylko na f. 393v.
W 1741. roku dobiegła kresu trzyletnia kadencja pełnienia przez Kazimierza Jana funkcji superiora rezydencji w Wałczu. Jego biogram encyklopedyczny w okresie następnych sześciu lat zawiera niestety lukę o funkcji wyznaczonej mu w zakonie. Jedynie ze wzmianki zapisanej pod rokiem 1741, na stronie 240 w „HISTORIA RESIDENTIAE WALENSIS SOCIETATIS JESU” dowiadujemy się, że opuścił Wałcz, bowiem:
-
w tytule
zapowiadającym treść rozdziału nr.118.: - „Jan Osten wyjeżdża,
superiorem
zostaje Seweryn Wermiński”,
-
oraz w
treści tego rozdziału - „Władze Rezydencji zebrały się w nowej
siedzibie 23
sierpnia. Poprzednik RP [z pewnością Residentia Pater =
ojca
rezydencji = superior] Jan Osten został
zaopatrzony w wóz i konie Rezydencji na podróż.”
Zapis ten skłania do wyciągnięcia następujących wniosków:
· udzielenie wozu i koni opuszczającemu rezydencję było wydarzeniem aż tak znacznej rangi, że zasługiwało na odnotowanie w rejestrze najważniejszych wydarzeń zapisanych w kronice,
· były superior, Kazimierz Jan zasługiwał na taki przywilej,
· miejscowość, do której wyjeżdżał nie musiała być zbyt odległa, w przeciwnym wypadku rezydencja nie pozbywałaby się swego prawdopodobnie jedynego środka transportu.
Można oczywiście jedynie domniemywać, że tą miejscowością było Tuczno położone ok. 30 km na zachód od Wałcza. Czy Kazimierz Jan spędził tam następne 6 lat na pracy misyjnej w oczekiwaniu na wyznaczenie przez prowincjała innego zadania, czy też otrzymał je wkrótce po opuszczeniu Wałcza, nie wiadomo. Następnym miejscem jego pobytu, które wymienia „ENCYKLOPEDIA” jest Grudziądz, gdzie w latach 1747 – 48 wykładał teologię moralną.
W 1748. roku, Kazimierz Jan wchodził w 58. życia, z których ok. 40 spędził w zakonie. Wkraczał w wiek – na owe czasy – podeszły. Niewątpliwie prezentował kwalifikacje wyższe od jezuickiej średniej, był kaznodzieją dwujęzycznym, operującym na najbardziej eksponowanych przez kościół katolicki placówkach pogranicza, na których pierwszym i podstawowym zadaniem była walka z „herezją” protestantyzmu i nawracanie wszelkimi dostępnymi metodami „zbłąkanych owieczek”. Sprawdził się w dziedzinie „organizacji i zarządzania”. Nie mniej wszystkie jego kwalifikacje i osiągnięcia plasowały go prawdopodobnie w personalnym rankingu zakonnym na średnim szczeblu „użytecznego zarządcy placówek krajowego pogranicza niemieckiego”.
Całkowite „wypranie mózgu” i podporządkowanie osobowości wyłącznie instytucjonalnym celom danej zbiorowości, czego próbowali dokonać – nie mogąc zresztą rościć sobie do tego praw autorskich - jezuici z własnymi członkami, było na tyle sprzeczne z naturą ludzką, że nie mogło się powieść. Żadna „tresura” ludzkiego ego, nie może spowodować wyzbycia się przez nią naturalnych instynktów psychiki ludzkiej. Z tego względu należy sądzić, że Kazimierz Jan w pewnym momencie swego życia, zrozumiał, że jest wyłącznie narzędziem „średniego szczebla zarządzania” i mimo skrupulatnego ukrycia tego zrozumienia na własny użytek, dalszego posłusznego wykonywania kolejnych poleceń i zadań, musiał w nim kiełkować cień goryczy, niepodważający oczywiście jego kanonów wiary, ale będący odbiciem zawodu własnych przyrodzonych ambicji.
Kolejny brak wiadomości o jego losach dotyczy lat 1749 – 50. Dopiero, bowiem od tego ostatniego roku „ENCYKLOPEDIA” podaje jego kierowanie placówką jezuicką w Międzyrzeczu. Wrócił do tej pogranicznej miejscowości po 18. latach nieobecności. Osiągnięty wiek nie pozbawił go przypuszczalnie dawnej energii, bowiem:
[Miedzyrzecz (Mederecum, niem. Meseritz), stacja misyjna 1660-1663 oraz rezydencja 1663-1676 i 1696-1773.]
„Misja
od 1661 z fundacji biskupa Wojciecha Tolibowskiego, który
przeznaczył na utrzymanie
jezuitów 10.000 złp z rocznym procentem 700 złp. W 1663 misja
została
podniesiona do rangi rezydencji z 3 jezuitami. Po śmierci Tolibowskiego
w 1675
jezuici zostali w 1676 zmuszeni do opuszczenia miasta. Powrócili
w 1696,
sprowadzeni przez Katarzynę Gębicką i jej syna Jana.”
„Biblioteka otrzymała bogaty księgozbiór
od
biskupa Wojciecha Tolibowskiego. Po zamknięciu rezydencji w 1676
przeniesiono
zbiory do Poznania, a przywieziono je ponownie do Międzyrzecza w 1750.
Rezydencja posiadała wystarczającą ilość książek.”
Nie można mieć wątpliwości, że inicjatorem i realizatorem zwrotu księgozbioru był Kazimierz Jan. Raz uruchomiona w jego osobie maszyna realizująca cele wytyczone przez ideologiczne założenia zakonu, działała nadzwyczaj sprawnie i skutecznie. Zapewne do ostatnich jego chwil. Zmarł, bowiem w Międzyrzeczu w dniu13. maja 1754. Należy sądzić, że niespodziewanie lub po krótkiej chorobie, w przeciwnym wypadku, np. długotrwałej niemocy zostałby niechybnie odwołany z funkcji superiora. Z relacji ks. Załęskiego wynika, że jezuici kierując się zasadą: „cel uświęca środki”, nie dopuszczali, aby ludzkie słabości zakłócały ich sprawność działania.
W kronice rezydencji w Międzyrzeczu na stronie 777 widnieje sformułowany w języku łacińskim zapis - nekrolog następującej treści:
„Jan
Osten, Wielkopolanin. Urodzony 7. maja 1690. Wstąpił do zakonu [dosłownie:
wstąpił do religii] 27. lipca 1711. Złożył 4. śluby 15 sierpnia
1728. Zmarł [dosłownie:
zdjął suknie z ciała] 13. maja 1754. Sprawował funkcje superiora.
Pełnił ów
obowiązek przez 4. lata w Międzyrzeczu, podobnie w Wałczu, z wielką
łaskawością
wobec podwładnych. W służbie wyróżniał się wielką cierpliwością
w znoszeniu
przeciwności, nie tylko darował [w domyśle: wyrządzone mu] niesprawiedliwości,
ale zapominał o nich, a nawet odpłacał wielkimi dobrodziejstwami.
Wyróżniał się
niepoślednią skrupulatnością w czuwaniu nad porządkiem w sprawach
„domowych” [zakonnych].
Codziennie zajmował się studiowaniem, o czym świadczą zapisane jego
ręką
księgi.”
Trzydniowa rozbieżność w datach wstąpienia do zakonu nie ma żadnego istotnego znaczenia, przy czym raczej należy dać wiarę „ENCYKLOPEDII”, jako że autor międzyrzeckiej kroniki nie miał wglądu w dokumentację krakowską i opierał się prawdopodobnie na zawodnej pamięci Kazimierza Jana.
Co się zaś tyczy terminu złożenia ślubów zakonnych można ewentualnie uważać, że intencją kronikarza było podkreślenie daty złożenia najważniejszego czwartego ślubu, przy okazji którego mogły być symbolicznie powtórzone trzy poprzednie. Potrafiłby to wyjaśnić – o ile miałoby to jakiekolwiek znaczenie - jezuicki ekspert obeznany z rytuałem ślubowań tego zakonu.
FRANCISZEK JAKUB
KOD:
V.7.
é ok.
1702.-1706. - † pomiędzy
09.1772.-1775.
Franciszek Jakub był, wychodząc od daty jego śmierci, najmłodszym z udokumentowanego potomstwa Jana Wiganda i Doroty Zofii. Nieznane są daty zarówno jego urodzenia, jak i śmierci, lecz na podstawie informacji z „Tek Dworzaczka” o rozliczeniu w 1775. roku przez jego dzieci zobowiązań wynikłych z tytułu spadku po nim, można przypuszczać, że zmarł niedługo przed tym faktem. Wychodząc, więc od tej daty zgonu, należało sprawdzić istniejącą możliwość jego przyjścia na świat po dniu 01.08.1698. - jako jedynego z rodzeństwa - po polskiej stronie granicy, już w Radawnicy. Mimo skrupulatnej kwerendy przeprowadzonej w parafii w Złotowie, która według księdza Lecha Bończy-Bystrzyckiego {„ROCZNIK KOSZALIŃSKI” nr 19/85} w pierwszej połowie XVIII. wieku prowadziła zapisy metrykalne Radawnicy oraz tychże ksiąg wzorowo tam utrzymanych, przechowywanych i wyjątkowo czytelnych, wśród których istnieje również Liber Baptisatorum z poszukiwanego okresu, takiego zapisu jednak nie znaleziono. Pośrednią wskazówką o dacie jego urodzenia może stanowić wiek wykazany w tabeli wasali z okręgu nadnoteckiego, sporządzonej w 1773. roku, po pierwszym rozbiorze. Jej oryginał pt. „Vasallen Tabelle, pro 1773 …” znajduje się w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy w zespole „Kriegs- und Domänenkammer” i nosi sygnaturę 96. Zawiera następujące rozmieszczone w kilku kolumnach dane:
„Franciscus v.d. Osten, 69 Jahr, in Landeck [w
(z) majątku Lędyczek]“,
z uwagą odnoszącą się do miejsca pobytu „zuhause”
[w domu], jego służby w regimencie dragonów oraz posiadanych
synów: „Ludwig 30 Jahr i Carl 29 Jahr”.
Podchodząc
z dystansem do danych niestanowiących zapisów metrykalnych i
pamiętając o ówczesnym
zwyczaju podawania jedynie orientacyjnego wieku oraz zakładając możliwą
niedokładność w granicach 2. lat, można ewentualnie przyjąć, że urodził
się w
przedziale lat 1702.-1706., a więc z pewnością w Radawnicy.
Streszczenie odpisu
testamentu Jana Wiganda, do którego już poprzednio
niejednokrotnie nawiązywano,
zawiera następujący zapis:
„Młodszemu synowi Franciszkowi, służącemu obecnie w wojsku króla polskiego, zapisuję dochody z dóbr ojcowskich i matczynych w kwocie 15 tysięcy tymfów.”
Ten tekst potwierdza - niestety jedynie pośrednio - jego gradację w starszeństwie męskich potomków i dowodzi w odniesieniu do roku 1729. jego zawodową służbę w wojsku.
Tak, jak w wielu innych wypadkach, jedyne fragmentaryczne wiadomości z życia Franciszka Jakuba, znane są dzięki zapisom prof. Włodzimierza Dworzaczka, wymieniającego poszczególne dokumenty grodzkie. O jego dzieciństwie i młodości niestety nic nie wiadomo. Można jedynie z posiadanej przez niego szarży podpułkownika domniemywać, że śladem swego ojca obrał karierę wojskową, uzyskując analogiczny stopień, niewątpliwie w czasach jemu współczesnych łatwiejszy do uzyskania, aniżeli w okresie młodości jego ojca. Pierwszy z tych dokumentów dotyczy podziału spadku po śmierci Jana Wiganda i brzmi następująco:
„Jan, Egidiusz, Franciszek podpułkownik JKMci, bracia rodzeni de Ostenow-Sakinowie, Jana Ostena podpukownika JKMci z Doroty Ostenówny synowie, dokonują we wsi Górzna w dniu 12.06.1730 działów odziedziczonych po śmierci ojca dóbr i podział ten zatwierdzają (f.40). Podpisy: Jan-Krystjan ab Osten Sakkin, Franciszek z Ostenów, JK [Idzi Kazimierz] z Ostenów.”
Akta grodzkie Nakła zawierające roborację tego podziału, znajdują się w Archiwum Państwowym w Poznaniu w tomie o sygnaturze Nakło Gr. 90, na kartach numerowanych ołówkiem: 101, 102 i dwa wiersze na karcie 103.
Podpisy złożone przez trzech braci, wszystkie dokonane wyrobionym pismem, brzmią następująco: „Joannes Christianus ab Osten Sakkin, Franciszek Z Osten Sakkinów, JK Z Ostenow Saken”. Trzeci podpis świadczy, że Egidiusz zwany był przez otoczenie - polską wersją swego imienia, czyli „Idzim” i tak też się podpisywał.
Natomiast tytułowanie Franciszka Jakuba już w 1730. r. podpułkownikiem świadczy niezależnie od jego rzeczywistej daty urodzenia, że stosunkowo wysoką rangę wojskową uzyskał w młodym wieku, o ile rzecz jasna patentu oficerskiego po prostu nie kupił, co w jego czasach było - na dworze potrzebującym stale gotówki - rzeczą normalną.
W wyniku ustaleń spadkowych dokonanych pomiędzy braćmi, Franciszek Jakub został dziedzicem następujących wsi: Krzywej Strugi zwanej nam współcześnie Krzywą Wsią, Grudnej i Kamienia, ale istnieją poważne przesłanki, że w skład odziedziczonej przezeń schedy wchodził również Lędyczek Szlachecki z folwarkiem Grodno [niem. Bergelau]. Potwierdza to wymieniona uprzednio lista wasalna - niestety tylko domyślnie, bowiem przedstawia stan z 1773. roku, a więc 43. lat po dokonanym podziale spadku.
Wątpliwości może, co najwyżej nasuwać dziedziczenie przez Franciszka wsi Kamień, której położenie geograficzne na zachód od Radawnicy, odbiega od kierunku północno – wschodniego, w którym zgrupowane było jego dziedzictwo; należy jednak domniemywać, że podział ten był przemyślany przez ojca-spadkodawcę na podstawie całościowej oceny wartości spadku i jego sprawiedliwego rozdzielenia pośród synów, według stanu z roku 1729., w stosunku do którego nie dysponujemy niestety miarodajnymi danymi. Jego prawa do tej wsi przesądza jednak bezspornie fakt jej późniejszej odsprzedaży starszemu bratu Egidiuszowi, co z natury rzeczy potwierdza jego prawa własnościowe.
Według danych Przemysława Szafrana zawartych w jego dysertacji doktorskiej pt. „Osadnictwo historycznej Krajny w XVI-XVIII w. (1511-1772)”, odnoszących się co prawda do czasów nieco później-szych bo do roku 1773, ale interpolacyjnie ilustrujących zbliżony stan z dnia podziału spadku, zaś faktyczny na dzień sporządzania katastru przez urzędników króla pruskiego po dokonaniu I.-szego zaboru, poszczególne wsie przedstawiały poniższy potencjał gospodarczy:
- w Grudnej, wieś z sołectwem 8 łanów, młyn i tartak, brak uprawy folwarcznej,
- w Kamieniu, 15,5 łanów wiejskich i 1 łan folwarczny,
- w Krzywej Wsi, 17 łanów wiejskich, brak uprawy folwarcznej,
- w Lędyczku Szlacheckim – Downicy, folwark 5. łanów,.
Trudno, nie będąc specjalistą od gospodarki rolnej omawianego okresu, wyrokować o dochodowoś- ci otrzymanej w wyniku spadku ziemi, ale zważywszy na piaszczyste gleby i niewielką – jak na owe czasy - ilość ziemi dworskiej (100,8 ha), o ile oczywiście była ona cały czas w miarę rzetelnie uprawiana - w co zważywszy na służbę wojskową Franciszka należy wątpić - realny przychód właściciela mógł po-chodzić w zasadzie wyłącznie z młyna i czynszów.
Łącznie mogło to przynosić dochód pozwalający może na skromną egzystencję, ale w zasadzie tylko do tego się on ograniczał. Dodając do przedstawionej sytuacji – uprzednio wielokrotnie sygnalizo- wany - narastający od początków XVIII. wieku kryzys w gospodarce rolnej, powodujący znaczne zmniejszenie jej opłacalności, a wynikły zarówno z konserwatyzmu szlachty, jak i obiektywnych warunków produkcji rolnej opisanych we wstępie do historii następnego pokolenia, zrozumiałe staje się dalsze postępowanie Franciszka Jakuba z otrzymanym spadkiem.
Bowiem już trzy lata później, w 1733. roku sprzedaje Krzywą Strugę i Grudnę za 35.000 tymfów starszemu bratu, Egidiuszowi Kazimierzowi {A.P. P-ń, Nakło Gr. 91, k.157}, przy czym już sama cena transakcji, regulowana w mocno zdewaluowanym pieniądzu świadczy o niewielkiej wartości tych majątków. Z ojcowizny pozostały mu, więc tylko wieś Kamień i przypuszczalnie Lędyczek Szlachecki oraz Grodno, w których jednak nam współcześnie nie ma śladu zabudowań dworskich, co nawiasem mówiąc niczego nie przesądza, jako że mogły one zostać rozebrane do fundamentów, choć niewykluczone, że przejściowo przystosowano na ten cel, którąś z chłopskich chat, szczególnie na terenie Lędyczka Szlacheckiego, który 40 lat później był jedyną wsią należącą z całą pewnością do niego i który jest wykazany w liście wasalnej, jako siedziba rodzinna. Niewykluczone, że cała działalność gospodarcza właściciela tych wiosek, przejawiała się w ściąganiu czynszów od chłopów.
W 1733. roku wraz z braćmi został wybrany przez sejmik elekcyjny w Kaliszu na posła elektora, jak o tym pisze „ROCZNIK TOWARZYSTWA HERALDYCZNEGO W LWOWIE” , tom I. na rok 1908/9., podający spis elektorów królów Władysława IV, Michała Korybuta i Stanisława Leszczyńskiego oraz spis stronników Augusta III. zestawionych przez J. hr. Dunin-Borkowskiego i dr. M. Dunin-Wąsowicza, w którym na stronie X. zamieszczona jest następująca informacja:
„Jednomyślną
była też elekcya Leszczyńskiego 1733 r. na Woli, mimo że, jak podaje
agent
rządu angielskiego Woodward, kandydatów Piastów liczono w
ogóle aż dwunastu.
Agent ten przyznaje, że stronnictwo Leszczyńskiego było
najliczniejszym,
„zwłaszcza z Wielkopolski”, bo do 30.000 głów wynoszącym.”
zaś na stronie 158., jako elektorzy z województwa kaliskiego głosujący na Stanisława Leszczyńskiego, wymienieni zostali trzej bracia:
Osten Franciszek
Osten
Idzi
Osten Jan
Wybór taki wiązał się oczywiście nie tylko ze splendorem, ale z pewnym stopniem zamożności posła – elektora, który był przecież zobowiązany do odbycia na własny koszt podróży do Warszawy, opłacenia tam zakwaterowania i pobytu na przeciąg trwania sejmów, konwokacyjnego i elekcyjnego. Świadczy on również o pozycji wybranego elektora wśród „braci szlacheckiej”, gdyż nie wybierała ona zazwyczaj „hołyszów”, a wymagała zdolności oratorskich i „politycznej głowy”, nie wspominając o „silnej głowie”, czyli potencjalnych zdolnościach do wchłaniania alkoholu, niezbędnej przy kaptowaniu wyborców.
W tym samym 1733. roku według „Tek Dworzaczka”:
„Szlachetna
Elżbieta – Zofia [Anna Elżbieta] de Osteny, wdowa po
Baltazarze
Blankiemburgu, kapitanie J.K.Mci, posesorka dóbr
Tarnowa i Fulbek,
Wielmożnemu Franciszkowi Ostenowi, podpułkownikowi J.K.Mci,
bratu
swemu stryjecznemu zapisuje sumę 19.650 tymfów (f.212).”
{A.P. P-ń, Wałcz Gr. 51, f.212}
Anna Elżbieta Blankenburg de domo Osten, była córką protoplasty wtórnego „Domu Płot” Egidiusza Krzysztofa, stryjecznego brata Jana Wiganda, siostrą Mateusza Konrada, a więc jedynie kuzynką Franciszka Jakuba. Przyczyna tego zapisu jest nieznana, lecz dokumentuje związki podzielonego granicą kuzynostwa, choć wdowa poprzez osobę zmarłego męża, beneficjanta dzierżawy króla polskiego, mogła czuć się związana z Rzeczypospolitą, a niewykluczone także, że Baltazara Blankenburga łączyła z osobą Franciszka Jakuba wspólna służba w wojskach polskich lub saskich. Niewątpliwie informacja powyższa łączy się z następną z kolei, zamieszczoną w „Tekach Dworzaczka” pod rokiem 1738., a mianowicie:
„Generosa
[Szlachetna] Anna Elżbieta de Osten, wdowa po Baltazarze
Fryderyku
Blankenburgu, kapitanie J.K.Mci, posesorka dóbr
Fulbek [Zgniły Zdrój na Pomorzu Zachodnim]
za
konsensem [przyzwoleniem] J.K.Mci, dożywocie
wsi
królewskiej Tarnowa w powiecie wałeckim ceduje M. [Wielmożnemu]
Jakubowi
Franciszkowi Osten – Sakkinowi, podpułkownikowi w kos. (f. 340v).”
{A.P. P-ń,
Wałcz Gr. 51, f.
340v}
W książce autorstwa Z.Boras - R,Walczak - A.Wędzki pt. „Historia Powiatu Wałeckiego w zarysie”, wydanej w Poznaniu w 1961., na stronie 347. znajduje się krótka notatka na temat tej wsi:
„Tarnowo.
Wieś leżąca na wysokości 80 – 85 m. n.p.m. w odległości 15 km na
wschód od
Wałcza. Najdawniejsza wzmianka źródłowa pochodzi z roku 1546.
Należała do
starostwa ujsko – pilskiego i jako wieś królewska była
dzierżawiona szlachcie,
najczęściej Polakom.
W
roku 1773
Tarnowo liczyło 29 dymów. W wieku XIX właściciele zmieniali się
bardzo często.”
Niespotykana i zastanawiająca jest seria obdarowań dokonanych przez Annę Elżbietę na rzecz – w końcu dalszego - kuzyna. Wskazanie uczuć rodzinnych, jako wyłącznego powodu jest oczywiście mało wiarygodne w związku, z czym należy przypuszczać, że niestety niewyjaśnione dla nas źródło tej szczodrobliwości, tkwiło gdzie indziej.
Wielokrotnie w trakcie opisywania historii osób żyjących przed wiekami w stosunku, do których zdać się można jedynie na przypuszczenia, nasuwają się kuszące rozwiązania, które objaśniałyby ich zagadkowe zachowania, gdyby na ich poparcie istniały choćby nikłe przesłanki. W tym wypadku takim rozwiązaniem byłoby małżeństwo Franciszka Jakuba, z osobą tak bliską Annie Elżbiecie, że powyższe zapisy znalazłyby logiczne uzasadnienie. Niestety, osobę żony Franciszka Jakuba poznajemy z jednego jedynego dokumentu grodzkiego wymienionego przez prof. W. Dworzaczka, odnoszącego się do wzajemnego zapisu dożywocia przez jego córkę Karolinę z mężem i datowanego na 1785., o następującej treści:
„Marcin Radoński, syn Piotra i Joanny z Żórawskich z I. [jednej strony] i Karolina de Osteny et Sakin, córka Franciszka Ostena z Doroty Ostenówny z II. [drugiej strony] małżeńskie dożywocie (f.82v).”
{A.P. P-ń, Gniezno 105, k. 82/83)
Zapis ten, nie budzący najmniejszych wątpliwości, jako akt osobiście podpisany m.in. przez Karolinę wskazuje, że żoną Franciszka była jakaś Dorota de domo Osten, nieznana zarówno kronice rodzinnej, jak i wykazom niemieckich almanachów, które jednak nadzwyczaj rzadko zamieszczają osoby córek.
Dla utrudnienia poszukiwań, żadna Dorota nie występuje również w zbiorze „Kłopotliwi Ostenowie”, w związku z czym można jedynie jej pochodzenie zgadywać. Najprostszym rozwiązaniem, czyli osobą łączącą Annę Elżbietę Blankenburg z Franciszkiem Jakubem, z jednoczesną koniecznością dokonania rozliczeń finansowych między nimi, byłaby – pamiętając o trzech kolejnych żonach Egidiusza Krzysztofa (KOD: IV.2.), ojca Anny - jej przyrodnia siostra o imieniu Dorota. Mimo, że jest to wyjście najbardziej prawdopodobne z możliwych, nie można go – na podstawie znanych dokumentów - w najmniejszym nawet stopniu potwierdzić. W tym stanie rzeczy zarówno osoba żony Franciszka Jakuba, jak i powody cesji na jego rzecz dzierżawy wsi Tarnowo, pozostają niewyjaśniona.
W tymże samym 1738. roku, niejednokrotnie już cytowana „HISTORIAE WALCENSIS SOCJETA-TIS JESU ab Anno Domini 1618 avo”, na stronie 237. zawiera następującą wiadomość:
„Obraz
świętego Jana bogato przyozdobiony, nieśli w procesji uroczyście
Prześwietny
Wielmożny Pan Franciszek Osten, podpułkownik J.K.Mci i
Wielmożny Pan
Jan Kleyna, kawalerzysta polski.”
Informacja ta zaświadcza pośrednio, że Franciszek Jakub, który oczywiście jako jeden z synów zmarłego dobrodzieja zakonu miał szczególne w nim względy, przebywał na stałe w sąsiedztwie Wałcza, a konkretnie we wsi Tarnowa, gdyż zaszczyt niesienia obrazu w procesji, o którym zamieszczono nawet wzmiankę w kronice, nie był prawdopodobnie udzielany doraźnie każdej znaczniejszej osobie przebywającej na terenie poddanym oddziaływaniu rezydencji. Innymi słowy, rachuby jezuitów na zasilenie finansów klasztoru w zamian za udzielane przez zakon zaszczyty związane z obrzędami religijnymi, opierały się raczej na stałych mieszkańcach okolicy, a nie na sporadycznych wizytach przyjezdnych. Jednak najprostszym wytłumaczeniem tego zaszczytu jest po prostu fakt pełnienia w owym czasie przez brata Kazimierza Jana, funkcji superiora rezydencji w Wałczu.
W
1739.
Egidiusz Kazimierz, upoważniony z pewnością przez Franciszka Jakuba
oraz spadkobierców
zmarłego już wówczas trzeciego brata, Jana Krystiana wykonuje
wolę ojca, Jana
Wiganda zawartą w spisanym w dniu 08.01.1729. testamencie i przekazuje
zapisany
legat w wysokości 5.000 tymfów ich siostrze Klarze Dorocie,
wówczas już wdowie
po Kazimierzu Wiesiołowskim. {A.P. P-ń, Nakło Gr. 92, k.92}
Następny znany fragment z życia Franciszka Jakuba ma miejsce dopiero w 1750. roku, w którym wraz z bratem, podkomorzym Egidiuszem zostaje mianowany plenipotentem dzieci trzeciego brata, Jana Krystiana {A.P. P-ń, Nakło Gr., 95 f.30}, niestety prof. Dworzaczek nie wyjaśnia w jakiej sprawie.
W tym czasie dokonuje on też rozliczeń finansowych ze swoją bratową, Ludwiką Barbarą z Rydzyńskich {A.P. P-ń, Nakło Gr. 95, k.29}, od której po wielu latach egzekwuje dług zaciągnięty jeszcze w sierpniu 1737. roku przez Jana Krystiana, o czym jednak szczegółowo była mowa w rozdziale dotyczącym osoby tego ostatniego. Nie jest wykluczone, że niesolidność Ludwiki Barbary i jej wykręcanie się od zaspokojenia uzasadnionych roszczeń Franciszka, mogły być przyczyną wewnątrz rodzinnych nieporozumień i znacznego ochłodzenia stosunków z tą częścią najbliższych, która solidarnie stanęła po stronie wierzyciela.
Tym bardziej, że jeszcze przed rozstrzygnięciem procesu, w 1748. roku, Ludwika Barbara wyniosła się z okolic Radawnicy do zakupionego w roku poprzednim Raczkowa, zaś Górzna została na trzy lata wydzierżawiona.
Dalsze losy Ludwiki Barbary oraz jej dzieci i pasierba omówione zostały odrębnie, tutaj należy jednak podkreślić, że o ile radawnicka część rodziny utrzymywała ze sobą żywe kontakty rodzinne, o tyle wdowa po Janie Krystianie oraz jego potomkowie, sprzedając Górznę w 1752. oraz zmieniając miejsce zamieszkania, oddalili się wzajemnie, tak w znaczeniu geograficznym, jak i szczególnie więzów rodzinnych.
Niewykluczone, że dalekim efektem postępowania w tej sprawie niesolidnej dłużniczki - Ludwiki Barbary, było przejście Radawnicy w ręce Józefa Goetzendorf – Grabowskiego, jako najbliższego członka rodziny.
W międzyczasie musiał Franciszek z pewnością „siedzieć w kieszeni” u swego starszego, a na pewno bogatszego, ale i chyba roztropniejszego brata, Egidiusza Kazimierza, bowiem w 1753.:
„M. [Wielmożny]
Egidiusz Kazimierz de Sakin Osten, podkomorzy J.K.Mci
kwituje
brata rodzonego Franciszka de Sakin Osten, podpułkownika wojsk
koronnych z
30.000 tymfów (f. 133). Franciszek dziedzic wsi Kamień w
powiecie nakielskim z
I [jednej strony] i Egidiusz Kazimierz z II [drugiej
strony] [zawierają]
kontrakt sprzedaży tej wsi (f. 133v). Sprzedaje tę wieś za 49.000
tymfów (f.
134) Franciszek, posesor wsi królewskiej Tarnowa w powiecie
wałeckim; za
konsensem [przyzwoleniem] królewskim z 13.09.1752. roku
wieś tę ceduje
Baltazarowi Blankemburgowi, podpułkownikowi wojsk J.K.Mci
(f.134v).”
{A.P. P-ń,
Wałcz Gr.
53, k. 133, 133v, 134, 134v}.
Powyższy zapis zawiera informację o długach zaciągniętych przez Franciszka Jakuba u brata i sumarycznym ich rozliczeniu przy okazji sprzedaży kolejnej z odziedziczonych wsi – Kamienia; słuszniej chyba jednak będzie powiedzieć, że sprzedaż tego majątku była raczej koniecznością spowodowaną nieodzownością rozliczenia dotychczas zaciągniętych zobowiązań finansowych i dalszą potrzebą gotówki. Jednak informacja profesora Dworzaczka o dokonaniu przez Franciszka Jakuba w dniu 13.09.1752. cesji wsi Tarnowa na rzecz nieżyjącego od przeszło 20. lat, Baltazara Blankenburga jest całkowicie niezrozumiała. Wymaga to niewątpliwie dodatkowej kwerendy. Jedynym wytłumaczeniem tej wiadomości jest przyjęcie wersji uprzedniego przejściowego powierzenia przez Annę Elżbietę dzierżawy tej wsi Franciszkowi Jakubowi, uwarunkowanej jej zwrotem któremuś z synów po upływie określonego czasu, względnie po jej śmierci. Jest też możliwe, że Franciszek był jedynie cichym administratorem wsi z ramienia Anny Elżbiety, mającej do niej prawa dożywotniego korzystania z pożytków. Jakkolwiek by sprawa się przedstawiała, istnieją w tej sprawie zasadnicze niejasności wymagające dodatkowej kwerendy archiwalnej.
Żył jeszcze na pewno we wrześniu 1772. roku, bowiem jego osoba figuruje na „liście wasalnej polskiej - zachodniopruskiej - szlachty, która złożyła 27. września 1772. roku hołd Prusom” {Anhang. Vasallen-Liste des im Jahre 1772 Preussen huldigenden polnischen Adels in Westpreussen” zamieszczonej jako suplement w książce Emiliana von Żernickiego – Szeligi pt. „Geschichte des Polnischen Adels” wydanej w 1905. w Hamburgu}. Uczynił to jednak wzorem licznych innych szlachciców przez pełnomocnika, na co cyniczny i nienawidzący Polaków, król pruski Fryderyk II, wyraził łaskawą zgodę.
Zapis ten przedstawia się następująco:
w
części:
„II. Aus
dem früher zu Wojewodschaft Kalisch gehörenden Teile”
w pozycji:
„A. Der Katolische weltliche Adel”
pod numerem 5.: „von
der Osten –
Sacken, Franz, Oberstleutnant, auf Landek (opis herbu
Osten’ów)
reprezentowany przez:
„Zielenkiewicz,
Stanislaus, Vice – regens des Grod Nakel”
Dokładny opis pierwszego rozbioru Polski, a w szczególności zaboru obszaru nadnoteckiego i uroczystości zorganizowanego hołdu nowo pozyskanej ludności w Malborku w dniu 27.09.1772., zawarte są we wstępie do historii pokolenia VI. oraz opisie osoby bratanka i imiennika Franciszka Jakuba, Franciszka Wiganda (KOD: VI.3.). Mimo zbieżności imion, podanie stopnia oficerskiego i nazwy majątku identyfikuje wystarczająco dokładnie Franciszka Jakuba, tym bardziej, że jego bratanek wymieniony jest oddzielnie, jako składający hołd z majątku Radawnica.
Powyższa
informacja musi być traktowana jako nadzwyczaj rzetelna, bowiem nie
istnieje
nawet minimalna szansa na to, żeby urzędnicy pruscy, których
zatrudniający ich
król Fryderyk obdarzał bardzo ograniczonym zaufaniem i stale
kontrolował, dopuścili
do złożenia hołdu w Malborku szlachcica, który w rzeczywistości
tych dóbr nie
posiadał.
Ostatnią z posiadanych o Franciszku Jakubie wiadomości jest informacja zawarta w „Tekach Dworzaczka” datowana w 1775. roku, o treści:
„Marcin
de Radon Radoński, rotmistrz J.K.Mci i Karolina z
Ostenów –
małżeństwo, kwitują Ludwika i Karola Ostenów, braci m.s. rodz. [braci
młodszych swoich rodzonych] z 20.000 złp jej ojc. i mac. [jej
ojcowskiego i macierzyńskiego majątku].”
Świadczy ona jednoznacznie, że w wymienionym roku, Franciszek Jakub już nie żył, a zgon jego nastąpić musiał przed tą datą, bowiem zgromadzenie odpowiedniej ilości realnej gotówki na spłatę zobowiązań spadkowych nie było sprawą łatwą; innym aspektem tej kwestii jest fakt, że realna wartość powyższej sumy w owym czasie - wobec bezustannej inflacji pieniądza - nie była zbyt duża.
Daty hołdu i rozliczeń spadkowych jego dzieci wyznaczają graniczne daty śmierci Franciszka Jakuba, która musiała mieć miejsce pomiędzy październikiem 1772, a końcem roku 1774. Niezależnie od tego, czy urodził się po brandenburskiej, czy polskiej stronie granicy, odziedziczył najlepsze geny po rodzicach, bowiem w końcu XVIII. wieku, osiągnięcie wieku powyżej 70. lat należy jednak zaliczyć do długowieczności.
W świetle informacji o złożeniu przez Franciszka Jakuba we wrześniu 1772. roku hołdu w Malborku, z posiadłości Lędyczek Szlachecki oraz przypuszczalnie przynależnego do tego majątku folwarku Grodno i następnie jego śmierci przed 1775., zaskakująca jest wiadomość zawarta w książce Otto Goerke’go pt. „Der Kreis Flatow” wydanej w 1918. w Złotowie, która brzmi:
„Lędyczek Szlachecki, okręg gminny i leśny.
Jak zostało powiedziane przy omówieniu [miejscowości] Radawnica, wdowa Konradyna Christiana von der Osten – Sacken zrzekła się w dniu 15 stycznia 1783. roku dóbr radawnickich na rzecz swoich synów Franciszka Egidiusza i Jana Kazimierza w zamian za dożywocie. Bracia ci sprzedali w dniu 10 lutego 1783. roku swoim krewnym Karolowi i Ludwikowi von der Osten – Sacken, miejscowości Lędyczek Szlachecki i Grodno. Ponieważ jednak Ludwik von der Osten – Sacken zapadł wówczas na chorobę umysłową, dobra Lędyczek Szlachecki i Grodnę przejął jego brat Karol w dniu 16 lutego 1796 roku, za 20.010 talarów.”
Wynika z niej, że około 8. lat po śmierci ojca, jego synowie Karol i Ludwik odkupili od kuzynów, swoje rodzinne majętności, które niewątpliwie musieli przecież uprzednio odziedziczyć. Wnioski, które się nasuwają w kontekście powyższej informacji, pozwalają wysnuć przypuszczenie o kolejnych długach zaciągniętych przez Franciszka Jakuba, tym razem u szwagierki, których spłata, jeżeli nie przewyższała wartości posiadanego majątku, to w każdym bądź razie odpowiadała jego wartości w związku, z czym bracia spadkobiercy spłaciwszy siostrę Karolinę, zmuszeni byli do jego przekazania wierzycielce – stryjence. Odkupienie, Lędyczka i Grodny mogło wynikać z rodzinnych sentymentów, ale być również przemyślaną inwestycją odzyskania miejscowości położonej przy uczęszczanym szlaku handlowym. Nie ulega wątpliwości, że Karol, do którego ostatecznie należał Lędyczek, gospodarzył w nim do swej śmierci w dniu 08.02.1813., zapisując go w testamencie swemu siostrzeńcowi, Augustynowi Radońskiemu.
Z małżeństwa Franciszka Jakuba z Dorotą, znane jest następujące potomstwo, opisane w historii pokolenia VI.:
- Karolina, urodzona w nieznanym roku, prawdopodobnie przed 1743., wyszła za mąż za Marcina Radon Radońskiego, rotmistrza wojsk koronnych. Zmarła 26.05.1808. w Chlebowie.
- Ludwik Kazimierz, urodzony ok. 1743. i zmarły w nieznanym roku, według zapisu Otto Goerke’go w jego książce „Der Kreis Flatow”, wydanej w Złotowie w 1918. r. „zapadł na chorobę umysłową.”
- Karol Ludwik, urodzony ok. 1744., od 1783. współwłaściciel, a od 1796. jedyny właściciel Lędyczka Szlacheckiego i Grodna (Bergelau). Zmarł 08.02.1813.
LUDWIKA
KOD: V.8.
é
-?- -
† -?-
Imię tej córki znamy wyłącznie z tekstu streszczenia testamentu cytowanego w życiorysie Jana Wiganda, które zawiera następujące zdanie:
„Gaspar Zygmunt de Flemming, kapitan
królewski i mąż córki Ludwiki, został już zaspokojony
otrzymując oprócz posagu
żony, dodatkowo posag po zmarłej w stanie panieńskim córce
donatora Helenie.”
Są to wszystkie informacje, jakie dotarły do naszych czasów o losach Ludwiki. Niewykluczone, że szczegółowa kwerenda genealogiczna rodziny Flemming przyniosłaby niektóre daty metrykalne dotyczące przypuszczalnie wyłącznie jego osoby, ale nie uzupełniłoby to naszej wiedzy o kolejach losów jego żony.
W tym miejscu należy jednak wyjaśnić pewne nieporozumienie związane z osobą męża Ludwiki, a zawarte w kronice rodzinnej. Otóż kronikarz Kazimierz podaje jako pewnik, że została ona poślubiona nie Gasparowi Zygmuntowi, a Jerzemu Flemming’owi. Informacja ta oparta jest niewątpliwie na błędzie zamieszczonym przez Kaspra Niesieckiego w jego „HERBARZU POLSKIM”, powtórzonym zresztą w jednej z edycji ENCYKLOPEDII Orgelbranda, a sprostowanej przez Teodora Żychlińskiego na str. 90., jedenastego rocznika jego „ZŁOTEJ KSIĘGI SZLACHTY POLSKIEJ”. Cytowany wyżej tekst testamentu przesądza ostatecznie wszelkie wątpliwości dotyczące męża Ludwiki.
EGIDIUSZ JERZY WILHELM
KOD:
V.9.
é przed
09.03.1742. - † 02.05.1817.
L.W.
Brüggemann w swoim „Szczegółowym Opisaniu
Współczesnego Stanu Przedniego i Tylnego Pomorza
królewskiego Księstwa
Pruskiego” {„AUSFÜRLICHE BESCHREIBUNG des gegenwärtigen
Zustandes KÖNIGL.
PREUSSISCHEN HERZOGTHUMS VOR = und HINTER = POMMERN”} w części
drugiej
tomu II., wydanego w Szczecinie w 1784. roku na stronie 744., pisze:
„Borucino
stanowiło dawne lenno rodzin von Falk i von Münchow
i przeszło w posiadanie starosty Aegidiusza Christopha von der Osten
jako nowe
lenno Ostenów. Po podziale w dniu 9 marca 1742 przeszło na
pogrobowego syna
starosty Gerarda Kazimierza, referendarza trybunału Aegidiusza Georga
Wilhelma
von der Osten, który między 12 i 13 lipca 1773 wraz ze swą matką
i siostrą
osiadł oddzielnie w tym majątku.”
Gdyby nie fakt, że autor tego „Opisania”, żył i pisał współcześnie z Egidiuszem Jerzym Wilhelmem, mało wiarygodne byłoby wywiedzenie jego pochodzenia bezpośrednio od Kazimierza Gerharda. Zbyt duży przedział czasowy dzielił tych dwóch ludzi, aby można było bez podkreślenia wątpliwości zaakceptować taką filiację. Według nadzwyczaj elastycznie rozważanych przedziałów życia Kazimierza Gerharda, rozpatrzonych w opisie poprzedniego pokolenia, urodził się on około 1665., a jego syn – o czym bezspornie wiadomo, zmarł 02.05.1817. roku, zatem dystans dzielący te daty wynosi 152. lata, co wydaje się liczbą niespotykaną w ciągłości pokoleń. Niemniej z przytoczonych dokumentów wynika, że należy ją uznać za autentyczną. Jedynym wytłumaczeniem jest długowieczna żywotność Kazimierza Gerharda, który z drugą – względnie kolejną – nieznaną żoną, spłodził pogrobowego syna.
Wskazówką dla ustalenia roku narodzin tego syna może być data objęcia przez Egidiusza Jerzego Wilhelma majątku Borucino, co nastąpiło między 12. i 13. lipca 1773. Jeżeli podział majętności przyznający Borucino Egidiuszowi miał miejsce w 1742. roku, to zaistniałą różnicę 31. lat wytłumaczyć można początkowo małoletniością właściciela, a później okresem nauki i służby wojskowej.
Zasady obowiązujące w Królestwie Pruskim w stosunku do klasy szlacheckich posiadaczy ziemskich i ich męskiego potomstwa przedstawione zostały przy omawianiu życia Jana Wiganda (KOD: IV.1.). Przyjmując, więc, że wychowany przez matkę oddany został w stosownym wieku do szkoły gdzie nabył wiadomości niezbędnych do późniejszego objęcia funkcji referendarza trybunału oraz przeszedł niezbędne przeszkolenie wojskowe, to rok jego urodzenia wypadałby około 1739.. Konsekwencją tego, byłoby z kolei wyznaczenie daty śmierci jego ojca, Kazimierza Gerharda najpóźniej na rok 1738. Przy tak zakreślonych granicach czasowych, okresy życia ojca i syna nabierają realności.
Mimo logiki powyższego rozumowania, należy jednak zachować do tego rodzaju wyliczeń daleko idącą ostrożność, w związku z czym przezorniej napisać, że urodził się przed 09.03.1742.
Datowany zapis autora „Opisania”, o zamieszkaniu dziedzica Borucina w jego posiadłości „... wraz ze swą matką i siostrą ...” potwierdza dużą różnicę wieku między jego zmarłym od dawna ojcem, a matką Egidiusza. Należy również domyślać się, że wymieniona siostra należała do rodzonych, a nie do przyrodnich, a w takim razie musiała być starsza od brata i w 1773. roku była z pewnością starą panną.
Egidiusz Jerzy Wilhelm zmarł 2. maja 1817. roku, a więc dopiero w XIX. wieku i został pochowany w Łomczewie, gdzie na przykościelnym placyku, przy figurze Matki Boskiej, stał jeszcze w 2001. roku, wyłamany z jego grobu na wyżej położonym - całkowicie zdewastowanym – cmentarzu poniemieckim, metalowy, lany z żeliwa krzyż, z następującym napisem:
„AEGIDIUS GEORGE WILHELM V.D. OSTEN
Erb. und
Patronatsherr der Herschaft Lümzof
Gest
den 2 Mai 1817”
Opis Borucina z próbą wyjaśnienia skomplikowanych stosunków własnościowych, wynikających prawdopodobnie jeszcze z okresu feudalnych układów dziedziczenia lenn, znajduje się w rozdziale „OPIS MIEJSCOWOŚCI”. Tam też oprócz charakterystyki poszczególnych miejscowości i ich łączności z historią rodu, zawarto próbę wyjaśnienia związków Egidiusza Jerzego Wilhelma z Łomczewem.
Opracował
w październiku 2003. Michał Osten – Sacken.
Poprzedni
rozdział |
Powrót
o poziom wyżej |
Następny
rozdział |
Powrót
do spisu treści |